– No i wiesz co? Ja już
kompletnie nie wiem, co powinnam z tym zrobić! – miauczała
Paulina, za nic mając to, że niektórzy niekoniecznie mają czas na
rozmowy telefoniczne. – Ja tak strasznie chcę z nim być, a on
ciągle tak mnie krzywdzi!
– Skoro cię krzywdzi, to moim
zdaniem sprawa jest prosta – przerwałam uprzejmie, próbując
zawiązać glana jedną ręką. – Wrazić mu bagnet w jelita.
– Jezu, jak możesz?! – Tak się
zapowietrzyła, że aż przez chwilę pożałowałam, że tego nie
widzę. Na szczęście tylko przez chwilę. – Przecież ja go
kocham!
Wywróciłam oczami, uderzyłam
głową o klamkę drzwi wyjściowych, gdy wstawałam z podłogi, i
rozejrzałam się za mieczem. Szlag, nie przyniosłam go w końcu z
góry.
– Kochasz go? – powtórzyłam
bezwiednie. – Za co? Ani to to nie przystojne, ani zabawne... W
dodatku wychowane najwyraźniej w stodole...
– Nihal! – Aż musiałam odsunąć
słuchawkę od ucha. – Lukas jest wspaniały! Ja cię naprawdę nie
rozumiem.
Kurde, a wiecie, czego ja nie
rozumiem? Tego, jakim cudem po ledwie kilku godzinach znajomości
awansowałam na powiernika sekretów sercowych.
– Otwórz oczy – poradziłam. –
Lukas jest najgorszym draniem z całej szkoły. – Właściwie tylko
cudem powstrzymałam się od użycia słowa nieco dosadniejszego, niż
„drań”. – Jest chamski, pyskuje nauczycielom, dziewczyny
traktuje jak przedmioty. Pije, pali, imprezuje. Do tego nie ma
zupełnie żadnych zainteresowań, a jego plany na przyszłość
ograniczają się do wyżulenia od rodziców kasy na nowe porsche. A
wygląda jak piąty członek Łan Dajrekszyn.
– Co ty masz do One Direction? –
zdziwiła się.
Szczęka opadła mi prawie do kolan.
– Ech... Nic. – Oprócz tego, że
niekoniecznie przypominają mężczyzn, dopowiedziałam w myślach. –
Słuchaj, niezbyt mogę teraz rozmawiać. Powinnam być za minutę w
Poczdamie...
– Ale poczekaj, zaraz! – zawyła,
zanim przerwałam połączenie. Mało brakło, a zaklęłabym na
głos. – Ja nie chcę, żebyś ty o nim tak myślała. Ja wiem, jak
on traktuje dziewczyny ze szkoły, ale... on tak naprawdę jest inny!
Jest jakiś powód, dla którego jest taki niemiły...
– Tak, a ty masz misję od Boga,
żeby go zmienić – burknęłam. – Dobra, naprawdę zadzwonię do
ciebie wieczorem, okej?
Wreszcie! Nie czekając na
odpowiedź, wcisnęłam czerwoną słuchawkę, wepchnęłam telefon
do torebki, zarzuciłam na plecy pochwę z mieczem i ruszyłam
biegiem do kuchennego okna.
Zaraz. Dobra, przypodobanie się
Kurtowi swoją drogą, ale torebka na smoczy trening? Szybko
przepakowałam się do plecaka i znowu pobiegłam do kuchennego okna.
O żesz w mordę, rodzicom akurat
zachciało się zabrać za wspólne przygotowywanie obiadu.
– O, Nihal, gdzie się wybierasz?
– spytała mama, obrzucając niepewnym spojrzeniem moje dość
niecodzienne ubranie. No cóż, rzadko wychodzę z domu w podartych
czarnych bojówkach, więc mogła się nieco zdziwić, ale litości...
– A no... wychodzę –
odpowiedziałam uczenie.
A więc kuchenne okno spalone.
Zgrzytając zębami ze złości, wybrałam bardziej ludzką drogę –
zbiegłam po schodach na sam dół. Następnie obeszłam blok dookoła
i zanurzyłam się w wąskiej uliczce między garażami. Dojście do
miejsca, w którym mogłabym się w miarę swobodnie przemienić w
smoka, zajęło mi kolejnych pięć minut. Wpadłam pomiędzy wysokie
brzozy zaniedbanego, rzadko uczęszczanego parczku, zatrzymałam się
w najodpowiedniejszym miejscu, ciężko dysząc, i skupiłam na
przemianie.
No cóż, przyoblekanie skóry smoka
zawsze przychodziło mi bez problemu. Obojętnie, gdzie akurat się
znajdowałam; mogłam przemienić się nawet w trakcie skoku z
czwartego piętra, co robiłam już nieraz. Prościzna. Chyba że
akurat byłam wkurzona... Przemiana wymaga właściwie tylko dwóch
czynników: czystego umysłu i spokoju. Akurat pech chciał, że
dzisiaj obu mi brakowało.
Gdy już wreszcie udało mi się
wzbić w powietrze, skrzydłami łamiąc kilka zagradzających drogę
gałęzi, postarałam się skupić na jak najszybszym locie. Gdy już
złapałam odpowiedni rytm i dostosowałam się do dość mocnego
wiatru, niechciane myśli postanowiły ponownie się rozpanoszyć.
Wróciłam pamięcią do
telefonicznej rozmowy z Pauliną. Sama nie wiem, czy nie histeryzuję,
ale mam coraz mocniejsze wrażenie, że cudowna kara dyrektora,
dzięki której na moment zamieniłam się w przewodniczkę
dziewczyny i jednocześnie jej pierwszą szkolną koleżankę,
okazała się moim pierwszym schodkiem do grobu. Oj tak, to różowe
bydlę zdecydowanie jest jedną z tych osób, które zaprzyjaźniają
się natychmiast i trwale, choćby nie wiem co, nie biorąc pod uwagę
możliwości, że materiał na przyjaciela niekoniecznie też ma na
to ochotę. Do tego jeszcze całą sobą przypomina mi najbardziej
przesłodzoną wersję Barbie, jaka tylko kiedykolwiek powstała.
Do tego jeszcze Lukas... Kurde, ile
czasu ona chodziła do tej szkoły? Nie cztery dni przypadkiem? I już
zdążyła wyhaczyć najgorszego idiotę, jaki kiedykolwiek chodził
po tamtejszych korytarzach? I musi rozmawiać o tym akurat ze mną?
Co jak co, ale Lukasa znam aż za dobrze – chodziłam z nim do
jednej klasy w podstawówce i już wtedy mogłam powiedzieć, że nie
jest normalny. To był chłopak, który nie jest w stanie przeżyć,
nie znajdując sobie kozła ofiarnego. Jeden z tych obrzydliwie
bogatych lalusiów, którzy zadają szyku swoim wyglądem zewnętrznym
i straszą pustką od środka. Moje wspomnienie, że pyskuje
nauczycielom, jest w pewnym sensie niedociągnięciem – pyskuję
ja, nie zgadzając się na traktowanie jak dziecko lub nie godząc na
niesprawiedliwość, a on zwyczajnie traktuje nauczycieli jak śmieci.
Co tam nauczycieli... On wszystkich tak traktuje! Widziałam nawet,
jak rozmawiał z Pauliną – podczas gdy ona się do niego śliniła,
on patrzył na nią jak na nic niewarty paproch, zagradzający drogę.
I ona tego nie widzi? Jak można być tak zaślepionym?!
Zrobiło mi się niedobrze, gdy
nagle uświadomiłam sobie, że chyba jestem w całkiem podobnej
sytuacji. No dobra, ja niby widzę, że Kurt traktuje mnie jak
paproch, ale jakoś nie daje mi to na tyle do myślenia, by przestać
nad nim wzdychać. Beznadziejna choroba...
Siostra mojej mamy wraz z mężem
mieszka w całkiem uroczej dzielnicy jednorodzinnych domków na
obrzeżach Poczdamu. Oczywiście tych obrzeżach, do których mam
najdalej. Śliczne, nieraz wręcz przesadnie nowoczesne domki straszą
tam zupełnie nijakimi barwami, bezpłciowymi wnętrzami i
wykrajanymi od linijki ogródkami z modelowanymi drzewkami. Nawet
rośliny wyglądają tam tak, jakby zajmowały jedynie określony
kwadrat, a wszystko, co odważy się poza niego wyrosnąć, było
bezlitośnie urąbywane. Okropieństwo. Nie mam pojęcia, jak oni tam
rozróżniają od siebie domy. Może wymieniają się co weekend?
Na miejsce dotarłam kompletnie
spóźniona, zmęczona i wściekła. Kurt mieszka w jedynym budynku w
okolicy, który z całą pewnością można określić ładnym – w
niewielkim starym dworku, obrośniętym dzikim winem i otoczonym
sporym sadem. Jako dziecko często przyjeżdżałam tu na ferie, gdy
rodzice buntowali się i kategorycznie odmawiali zabierania mnie ze
sobą na wspólne wyjazdy. Ten dom od zawsze mnie fascynował –
mroczny, pełen starych mebli i zamkniętych na klucz pokoi. Muszę
uczciwie przyznać, że kiedyś, z perspektywy dziecka, wydawał mi
się o wiele większy, a i z pewnością ciekawszy, ale nadal czułam
do niego pewnego rodzaju sentyment. Chętnie przyjeżdżałabym tu
częściej...
No właśnie. Gdyby nie ten, który
przywitał mnie przy bramie.
Kurt wyglądał jak zawsze – jakby
przed chwilą z zimną krwią wymordował ludność całkiem sporego
miasteczka i właśnie szykował się do spalenia szczątków. Szara
koszulka, czarne spodnie, glany, charakterystyczny wyraz twarzy i te
kretyńskie czerwono-czarne włosy. Boże, co ja w nim widzę?
– Czterdzieści pięć minut –
oznajmił bez spoglądania na zegarek.
– Wybacz, teleportować jeszcze
się nie umiem – burknęłam, z trudem podnosząc się z pylistej
drogi po zaliczeniu jednego z najbardziej spektakularnych upadków w
życiu. Dobra, ja wiem, że moja koordynacja ruchowa woła czasem o
pomstę do nieba, no ale kurde, naprawdę nie musi przypominać o
sobie akurat w takich momentach... Mam cichą nadzieję, że czerwień
na policzkach da się zwalić na zmęczenie.
– Niech ci będzie. Właź. –
Przytrzymał mi furtkę.
Nieco mnie zatkało, ale postarałam
się jak najszybciej zamaskować to chęcią znalezienia w plecaku
butelki z wodą. Mam nadzieję, że się przez to nie potknę...
Kurt zaprowadził mnie na tyły
domu, tam, gdzie sad stawał się gęstszy i bardziej zaniedbany.
Jabłonie o prawie czarnych pniach i łysych już gałęziach
zupełnie zdziczały, przez co nie rodziły owoców i można było
według wujka spokojnie spisać je na straty – czyli pozwolić
smoczemu synkowi na treningi w ich okolicy. Zrobiło mi się odrobinę
słabo, gdy na korze jednej z nich dojrzałam okazały ślad po
wyjątkowo długich i silnych pazurach.
Smokon przysiadł na przewróconym
pniaku. Westchnął, przeciągnął się i wreszcie spytał:
– To może zacznijmy od tego... Co
ci najlepiej wychodzi?
Zawahałam się. Owszem, szkolenia
nie przeszłam, ale nie uważałam, jakobym była kompletnym zerem.
Moja babcia przekazała mi sporą część swojej wiedzy, ćwiczyła
ze mną często swego czasu, dzięki czemu nawet w walce z innym
smokiem miałabym jakieś szanse. Poza tym, jako pół-wyvern, mam o
wiele więcej siły, niż na to wyglądam.
– Najlepiej... – mruknęłam,
jakby się zastanawiając. Rzuciłam na pokrytą liśćmi trawę
plecak i miecz... i wtedy mnie olśniło. – Najlepiej idzie mi
szermierka.
Kurt uniósł sceptycznie jedną
brew, co doprowadziło mnie do jasnej cholery.
– No co?! – warknęłam. –
Ćwiczę to od małego! Jeżdżę na zawody, mam parę sukcesów...
– Okej. Przekonajmy się.
Pierwszy raz w życiu widziałam,
żeby się uśmiechnął. Widok był niczego sobie, ale zamiast
delektować się nim, poczułam lodowaty dreszcz.
Lodowaty dreszcz i motywację, by
pokazać chłopakowi, gdzie jego miejsce.
Rany, chłopak? Koleś ma jakieś
trzydzieści lat. Jak ja mogę nazywać go chłopakiem...?
Dzielnie przyjęłam drewniany
miecz. Ciekawa byłam, skąd wziął coś takiego – był świetnie
wyważony i leżał w dłoniach zupełnie jak metalowy. Odsunęłam
się na kilka kroków.
– Jesteś pewien, że chcesz to
robić bez ochraniaczy? – spytałam dla zasady. Prawda była taka,
że za nabicie mu paru siniaków wezmę się z prawdziwą
przyjemnością.
– A po co? Zaatakuj mnie.
A niech ci będzie. Może wreszcie
dostrzeżesz moje istnienie...
Chwilę chodziłam wokół Kurta,
bawiąc się mieczem. Czekałam, hipnotyzowałam, próbowałam uśpić
czujność... W momencie, gdy musiał się okręcić, by dalej wodzić
za mną wzrokiem, ruszyłam z pierwszym natarciem. Bez żadnego
zbędnego zamachu, bez idiotycznego okrzyku – szybkim wypadem z
krótkim, błyskawicznym wręcz cięciem. Nie mógł tego nawet
zauważyć...
Nie mam pojęcia, jak to się stało,
że nagle wylądowałam w cuchnących pleśnią liściach, ale muszę
przyznać, że bolało całkiem porządnie.
– Noż kurde! – jęknęłam,
chwilę nie mogąc połapać się w tym, gdzie podziały się
kierunki geograficzne.
– Źle – oznajmił Kurt.
– A żeby cię sczyściło... –
wycedziłam, wykazując się oczywiście sporą dawką romantyzmu i
dziewczęcego taktu.
Podał mi dłoń, pomagając wstać
z ziemi. Otrzepałam się jakoś z liści, ponownie ustawiłam w
postawie, choć coś niebezpiecznie strzykało mi w karku,
zaatakowałam i... Efekt zasadniczo był taki sam kolejnych pięć
razy. Za szóstym jednak postanowiłam drastycznie zmienić taktykę.
Czułam się po prostu okropnie –
obolała, wściekła, upokorzona... i, cholera, niekochana. Z każdą
chwilą miałam coraz mocniejsze wrażenie, że Kurt spokojnie
załatwiłby mnie równie dobrze gołymi rękami. Więc gdy szósty
raz z rzędu skakałam z atakiem...
Wykonałam błyskawiczne cięcie
zwodzone głowa-bok. Gdy już szykował się do zasłony i wytrącenia
mi broni (kolejny raz), ja... wypuściłam miecz, przypadłam na
chwilę do ziemi i wyskoczyłam już pod bronią Kurta, zmieniając
się w smoka.
Oj tak, zdołałam go zaskoczyć.
Mignęły mi rozszerzone zdziwieniem szare oczy, w następnej chwili
pochłonięte przez płomienie. Wielki czerwony smok ryknął
wściekle, uderzając grzbietem w ziemię, lecz gdy już szykowałam
się, by złapać go zębami za gardło, owinął się ogonem wokół
mojego tułowia i przekręcił na bok. Z racji tego, że był ze dwa
razy większy ode mnie i cięższy o jakieś kilka ton, wyszło mu to
idealnie – choć próbowałam zamortyzować skrzydłami, wpadliśmy
na najbliższą jabłonkę, wyrywając ją z korzeniami.
Porażka była oczywista – w końcu
nie dało się tak po prostu zignorować łapy, która wciskała mój
łeb w błoto – ale warto było.
Z czasem jakoś zaczęło mi się
udawać – można powiedzieć, że styl walki miał na tyle
charakterystyczny, że zdołałam po jakimś czasie na tyle się go
nauczyć, by móc częściowo przewidzieć, co zrobi. Kilka razy
udawało nam się nawet wplątać w krótką wymianę ciosów, więc
można powiedzieć, że wcale nie było tak źle, jak tego mogłam
się na początku spodziewać.
Albo dawał mi fory. Chociaż trochę
to do niego niepodobne...
W życiu nie przypuszczałam, że
ćwicząc szermierkę można tyle razy zaliczyć przysłowiową
glebę. Na treningach walczyłam do tej pory na trafienia, tutaj zaś
miałam wrażenie, że celem jest nie tyle samo zadanie rany, ile
całkowite wyeliminowanie przeciwnika z walki. Z jednej strony było
to logiczne – jeśli przyszłoby mi jako Strażniczce walczyć z
kimś, kto zamierza mnie zabić, nie skupiałabym się na skaleczeniu
go w przedramię, tylko na odrąbaniu łba lub przynajmniej zadbaniu,
by więcej się nie podniósł... choć nadal utrzymywałam, że
walczyć na miecze nie zamierzam, skoro mogę przemienić się w
smoka.
Czego się wcale nie spodziewałam –
Kurt dał mi spokój już po dwóch godzinach, uroczo kwitując to
słowami: „przecież widzę, że już nic dzisiaj z ciebie nie
będzie”. Po tym jakże wspaniałym wyznaniu zebrał rzeczy (w tym
moje, bo za nic nie mogłam się po nie schylić) i zaprowadził do
domu. A właściwie nie tyle zaprowadził, co ciocia wyczaiła mnie,
gdy szłam w stronę furtki, i zaprosiła na herbatę i ciasto. Nawet
nie łudziłam się, że on wpadnie na coś podobnego. A wręcz mogę
pokusić się o stwierdzenie, że gdy tylko przystałam na
propozycję, był wprost przerażony. Jakbym co najmniej
zadeklarowała, że z nimi zamieszkam...
A masz na złość.
– Ojej, Nihal, co ty tu robisz?
Dlaczego nie uprzedziłaś mnie wcześniej, że wpadniesz? –
biadoliła ciocia, naprędce rozstawiając na stole talerzyki z
czterema rodzajami ciasta. Co jak co, ale zjeść u nich można
zawsze lepiej, niż porządnie.
– A bo to... wyszło tak samo z
siebie – wytłumaczyłam ze słodkim uśmiechem.
– Tak? – We wzroku cioci nagle
pojawiło się coś... niebezpiecznego. Spojrzała na mnie, następnie
uważnie przyjrzała się Kurtowi. Zbyt uważnie jak na mój gust. –
Tak mi się zdawało, że wy... nigdy nie rozmawialiście ze sobą
jakoś chętnie? A tu tyle czasu w swoim towarzystwie? Pomagałeś
Nihal w lekcjach, Kurt?
Kurt burknął coś niezrozumiałego,
całą uwagę poświęcając kubkowi z kawą, a ja tylko cudem
powstrzymałam się od walnięcia głową w stół. Serio? No jeszcze
tego mi brakowało – nie dość, że już i tak czuję się przy
nim jak gówniara, to jeszcze teraz ta wzmianka o lekcjach, jakże na
miejscu!
No dobra, może nie tyle czuję się
jak gówniara, co jestem przy nim gówniarą, no ale nie trzeba o tym
tak ostentacyjnie przypominać...
– Rozmawialiśmy – palnęłam,
nie mogąc się powstrzymać. Nie wiem, czy mi się nie przywidziało,
ale Kurt uśmiechnął się minimalnie.
– Ach, rozmawialiście. – Ciocia
lekko poprawiła się na krześle. – A w ogóle to, Nihal,
słyszałam, że jesteś całkiem niezła w informatyce?
Zawahałam się. Czy oni coś knują?
– To zależy, co ciocia rozumie
przez „całkiem niezła” – powiedziałam powoli. – Jest parę
rzeczy, na których się znam, ale są też takie, przy których sama
się zastanawiam, czy nie jestem upośledzona. Ale w takiej szkolnej
chyba jestem całkiem niezła.
– To świetnie! – Uśmiechnęła
się szeroko. – Tak pytam, bo Peter ostatnio szukał korepetycji.
Może ty mogłabyś mu pomóc?
Prawie zjadłam ciasto razem z
widelcem.
Peter, tak? Peter jest synem
sąsiadów cioci i wujka, przy okazji bardzo dobrych znajomych moich
rodziców. Oprócz tego, że jest synem, jest też najbardziej
wnerwiającym chłopakiem w moim wieku, jakiego w życiu spotkałam.
Toż to Lukas jest od niego o połowę lepszy... Jeszcze jako dzieci,
gdy bywałam tu często, a on odwiedzał moich rodziców,
konkurowaliśmy ze sobą we wszystkim, każde spotkanie zamieniając
w coś na kształt dennego serialu o niegrzecznych dzieciach. Choć
teraz po prostu przestawaliśmy na tym, że prawie się do siebie nie
odzywaliśmy, istniała również inna kwestia... Mianowicie taka, że
nasi rodzice i w zasadzie wszyscy wokoło jeszcze za czasów naszego
dzieciństwa uparli się, żeby nas zeswatać. Tak, wiem, jak to
brzmi, zwłaszcza przy tym, że mamy już szesnaście lat i raczej
wiemy, jak samodzielnie decydować o sprawach sercowych, ale taka
właśnie jest prawda.
Nabrałam powietrza, chcąc odmówić,
ale kątem oka zauważyłam dziwny błysk w oczach Kurta. Czy on
był... zły?
E, przywidziało mi się.
– No... średnio –
odpowiedziałam wreszcie.
– Jak to? – Ciocia wyglądała
na zdezorientowaną. – Nie chcesz? No szkoda. Trudno. Może spytam
jeszcze twojego tatę.
Po pierwsze: nie chcę mieć w domu
tego idioty częściej, niż raz na pięćdziesiąt lat, a po drugie:
już samo to, że nie umie pytać osobiście, wprost doskonale o nim
świadczy. Skrzywiłam się więc tylko, próbując ukryć to jakoś
za filiżanką z kakałkiem.
Osz cholera, gorące było...
– Nie rozumiem tej waszej wielkiej
nienawiści – rozwodziła się kobieta, widocznie nie zauważając
tego, jak strasznie się krzywię. – Pamiętam, że gdy
przyjeżdżałaś kiedyś, to zawsze spodziewałam się, że raczej
będziecie się lubić. Jeszcze jako dzieci... Peter był przecież
jedynym chłopcem w twoim wieku w okolicy, a ty zawsze złościłaś
się na niego i latałaś za Kurtem...
Kurt się autentycznie zakrztusił.
Starając się to zamaskować, wstał od stołu, podszedł do lodówki
i długo przeglądał jej zawartość, zanim wreszcie zdecydował się
na zaczęcie butelki z czymś, co chyba naprawdę było piwem. Ledwo
powstrzymałam się od śmiechu – sytuacja stawała się tak
idiotycznie komiczna, że mało mnie brzuch nie rozbolał.
– Z Peterem się po prostu nie
dogadywałam – wyjaśniłam cioci, coraz mocniej zainteresowanej
dziwnym zachowaniem przybranego syna. – Traktował mnie jak gorszą,
więc... po co się z nim męczyć?
– No dobrze, to jeszcze jestem w
stanie sobie wyobrazić, ale Kurt? – Ciocia z niesmakiem pokręciła
głową. – Nigdy nie miałam pojęcia, dlaczego dzieci go lubią.
– To przez te włosy – palnęłam
perfidnie. Gdy obiekt rozmowy spojrzał na mnie morderczo,
wyszczerzyłam się tylko, z pełną premedytacją zamierzając
podtrzymać rozmowę jak najdłużej.
– Nie rozumiem tego stylu –
wyznała ciocia. – No ale co ja mogę poradzić? Przecież jest
dorosły...
– Czy wy wiecie, że ja nadal tu
jestem? – wycedził. Dłoń na butelce zaciskał już tak mocno, że
tylko kwestią czasu było, aż szkło pęknie.
– Nie wtrącaj się, jak kobiety
rozmawiają! – rzuciłam, posyłając mu najpiękniejsze spojrzenie
ze swojej kolekcji pięknych spojrzeń. Coś tak czuję, że od tego
wstrzymywania śmiechu będę mieć jutro zakwasy w przeponie...
Właściwie to uwielbiam tu
siedzieć. Ten dom naprawdę jest wspaniały, do tego ciocia ma
praktycznie identyczny gust jak ja, jeśli chodzi o wystrój wnętrz.
Kuchnia jest bardzo duża, utrzymana w ciepłej, przytulnej tonacji,
a meble z ciemnego drewna wzorowano na antykach. Do tego wokół
wielkiej wyspy biegnie reling, na którym wiszą całe pęki
suszonych ziół. Z kolei salon, do którego przechodzi się
bezpośrednio stąd, zdominowały piękne kanapy w kwietny wzór i
biblioteczki z książkami. Najchętniej to bym tu zamieszkała...
Chociaż podejrzewam, że Kurt by się wtedy na dobre wyprowadził. A
zresztą... pewnie tylko wyszłoby mu to na dobre – w tym wieku
naprawę mógłby już iść na swoje. I zmienić fryzurę.
Nie wiem, ile czasu siedziałyśmy
tak z ciocią, obgadując wszystkich wkoło, objadając się ciastem
i ogólnie świetnie bawiąc. Nie wiem nawet, czy Kurt przez cały
ten czas nam się przyglądał, czy jednak wybył gdzieś w trakcie.
Grunt, że gdy szykowałam się już do wyjścia, magicznie pojawił
się obok.
– Jutro o tej samej porze –
obwieścił, prawie przyprawiając mnie o zawał. – Przyjadę po
ciebie.
Spojrzałam na niego nieufnie.
– Ty w ogóle masz prawo jazdy?
– Ta. – Wywrócił oczami. –
Od jakichś dwunastu lat.
Zamierzałam już tylko chłodno się
pożegnać, wyjść i dalej w samotności zastanawiać się nad tym,
jak bardzo był dla mnie niemiły, lecz zbyt mocno interesowała mnie
jedna kwestia. Zawahałam się przed naciśnięciem klamki furtki,
zamierając na chwilę.
– Mam wrażenie, że wiesz o całej
sprawie ze zniknięciami smoków trochę więcej niż ja... –
zaczęłam powoli.
Nie odpowiedział, co uznałam za
potwierdzenie. Chwilę męczyłam się sama ze sobą, wiedząc, że
raczej nie powinnam tego robić, nie powinnam odgrzebywać sprawy, z
którą już jako tako się pogodziłam i próbowałam zapomnieć...
– Czy słusznie mam wrażenie, że
zaginięcie Hansa ma coś wspólnego z tym, jak zniknął Volker?
Nocne powietrze wydawało mi się
zbyt gęste, by można nim było oddychać. Latarnie nie działały,
więc całą okolicę spowijał niemal kompletny mrok. W tym momencie
wydało mi się, że jest w nim coś... niewłaściwego.
Słabo widziałam Kurta, ale
dostrzegłam, że się poruszył. Westchnął jakby ze
zniecierpliwieniem, zakładając ramiona na piersi.
– Nie powinienem o tym mówić.
– Wystarczy jedno słowo – tak
czy nie?
– Być może.
Głowa jakby nagle mnie rozbolała.
Tak, to zdecydowanie było błędem – ochronny mur, którym
otoczyłam wspomnienia, stał się nagle jakby słabszy, niezdolny
powstrzymywać tego, co za nim siedziało.
Cieszyłam się, że w takiej
ciemności nikt nie może dostrzec moich łez, ale gdy przed oczami
jak żywa stanęła mi twarz Volkera, zwyczajnie nie zdołałam ich
powstrzymać. Co jak co, ale zawsze byłam z nim bardzo zżyta – z
moim starszym bratem, którego podziwiałam do tego stopnia, że
często miał mnie dosyć. Ogólnie często miał mnie dosyć, ale
wiedziałam, że to tylko pozory – cokolwiek by się nie stało,
gotów był stanąć za mną murem, nawet jeśli mój problem
ograniczał się do tego, że rodzice nie chcieli kupić mi nowej
zabawki. Różnica wieku między nami była spora – siedem lat to w
końcu nie tak mało – ale sprawiała, że zawsze miałam w nim
kogoś, kto gotów był się mną zaopiekować. O tak, kłóciliśmy
się, i to nieraz tak, że kończyło się to bójką w smoczych
ciałach, ucinaną dopiero interwencją babci, ale co z tego, skoro
wiedziałam, że nie mogę bez niego żyć? Ludzie nieraz się z nas
śmiali, bo z zewnątrz stanowiliśmy swoje doskonałe przeciwieństwa
– podczas gdy ja byłam niską, chudą blondynką o brązowych
oczach, on był wysoki, dobrze zbudowany, ciemnowłosy. O wiele za
często mi rozkazywał – przyczepiał natychmiast, jak tylko
robiłam coś, czego jego zdaniem nie powinnam robić, lub zadawałam
się z kimś, kto według niego się do tego nie nadawał. I
wściekałam się o to, wiadomo, jak każda siostra. Pamiętam, jak
wieczorami siadywaliśmy na kanapie w moim pokoju i oglądaliśmy
tureckie seriale w telewizji, podkładając własne dubbingi i nieraz
wpadając w pułapkę takiej złośliwości i okrucieństwa, że
rodzice zaczynali na nas krzyczeć...
Niestety Volker dwa lata temu
rozpłynął się w powietrzu.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy z
tego, jak marzę o tym, żeby był obok. Żeby przysłowiowo kopnął
mnie w tyłek, dowiedziawszy się, co czuję do Kurta, żebym musiała
znowu powstrzymywać go przed wywróceniem kogoś na lewą stronę,
żeby dosadnie opisał, co o tym myśli i obiecał, że poleci na
skargę do rodziców, jeśli natychmiast się nie opamiętam. Żeby
choćby nazwał mnie wariatką i symbolicznie popukał w głowę,
polecając, bym otworzyła oczy...
– Kurt! – zawołałam za
oddalającym się smokonem. – Mogę zadać ci jeszcze jedno
pytanie?
– No dawaj. – Miałam niemiłe
wrażenie, że miał mnie już kompletnie dosyć. Ale przecież sam
chciał mnie uczyć, prawda?
– Mówiłeś, że nie jesteś
Strażnikiem. Więc kim jesteś?
– Egzekutorem.
Trzasnęły drzwi.
Dobra, świetnie. Ale co do cholery
robi smokoński egzekutor?! Bo chyba nie to, o czym właśnie...
Potrząsnęłam głową. A niech mu
będzie. Spytam babci.
Rozwinęłam czarne skrzydła i
wzbiłam się w powietrze, stapiając z nocą w jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz