piątek, 26 kwietnia 2024

28. Brain shake

 

Trzy pary skrzydeł wcale nie sprzyjały akrobacjom lotniczym...

Sądzę, że gdybyśmy byli zwyczajnymi smokami, za nic by się nam to nie udało. Moje skrzydła swoją wielkością przypominały namiot, i to pomimo rozcięcia w błonie, a w przypadku Kurta dwie pary jednak robiły swoje, dając mu o wiele większą siłę do utrzymywania się w powietrzu. Nie wystarczyło to oczywiście na długo, ale spokojnie mogliśmy odlecieć z miejsca zamieszania. Ale żeby było to naprawdę piękne... nie powiedziałabym.

Prawie skosiliśmy wiatę strzeżonego parkingu, wyganiając z budki niesamowicie zaskoczonego ochroniarza, przecierającego na nasz widok zaczerwienione od snu oczy. Jakim cudem nie obudziło go stado cholernych dinozaurów – nie mam najbledszego pojęcia, ale sądząc po jego minie niekoniecznie mieliśmy się czego obawiać, bo nawet jeśli cokolwiek zapamięta, pewnie i tak uzna, że mu się to przyśniło... chyba znacznie łatwiej jest uwierzyć w swoje niedostatki umysłowe niż w to, że miejsca pracy mało nie przemeblowały ci dwa smoki.

Następna była całkiem okazała topola, w którą wpierniczyliśmy się po nabraniu wysokości. Posypały się połamane gałęzie, jeden z goniących nas dinozaurów zaprotestował skrzekiem, oberwawszy jedną z nich. Mało brakowało, a poleciałabym jak kamień na ziemię – Kurt puścił mnie odruchowo, by złapać równowagę, więc złapałam się w ostatniej chwili czubka drzewa trzema łapami jak spanikowany kot z kreskówki dla dzieci, a pień drzewa złamał się z głośnym trzaskiem. Jak większość topoli, i ta była niemal pusta w środku...

Jako następny ucierpiał daszek przystanku autobusowego. Kurt wylądował ciężko na samym środku dwupasmowej drogi, na całe szczęście zupełnie pustej o tej porze, i odebrał z moich łap komputer, krzywiąc się z niesmakiem na widok zdobiących obudowę rys. To, dlaczego nie upuściłam go po drodze, zadomowiło się wśród kolejnych niewiadomych, których wolałam na razie nie roztrząsać, ot by mieć święty spokój.

Odyn pojawił się praktycznie znikąd ze swoim płonącym tasakiem i odetchnął z ulgą na widok, że wyglądamy na całych.

Podczas tych paru minut zdążyłem pochować was przynajmniej sześć razy – wydusił, ocierając z czoła wyimaginowane krople potu. – Co ze sprzętem?

Chyba właśnie sprzęt potrzebuje pogrzebu – mruknęłam pod nosem, zasługując sobie na zbulwersowane spojrzenie Kurta. – No co? Jeśli sądzisz, że to reanimujesz, to chyba nazwę cię informatycznym Jezusem...

Co? – Wyglądali na swoje lustrzane odbicia, z identycznie rozdziawionymi ustami i rozszerzonymi oczami.

No że wskrzeszanie umarłych? – Krótko wskazałam komputer. – Nie, nic? Zupełnie zero? Szlag, dowcip przeleciał z gwizdem, jak babcię kocham... To może chociaż powiecie, co z tymi dinozaurami?

Zatrzymały się dwa bloki stąd. – Wyvern niedbale machnął za siebie dłonią, z grubsza wskazując odpowiedni kierunek. – Nie idą dalej, jakby znajdowała się tam jakaś pieprzona bariera. Ja osobiście nic nie czuję. A powinienem czuć wszystko.

Może wcale nie jesteś tak zdolny, jak ci się zdaje – burknął pod nosem Kurt, chowając do kieszeni śrubki wykręcone z obudowy jednostki centralnej.

Przedwieczny psychopata o czerwonych ślepiach oczywiście usłyszał.

Ty, pisklaku, nie bądź taki mądry! – Wytknął go palcem, upodabniając się w tym tak do mojej babci, że niemal zaczęłam podejrzewać, że są spokrewnieni. – Wyczuwam wszystkie zawahania magii w promieniu wielu kilometrów. Jeśli coś się dzieje, a ja tego nie zauważyłem, to z całą pewnością założyć można, że nie ma magicznego podłoża.

To w takim razie co niby zatrzymało te dinozaury? Dobre wychowanie? – Opadłam ciężko na ławkę obok przystanku. Magiczne ziółka, które postawiły mnie na nogi, powoli przestawały działać i ból odzywał się po kolei we wszystkich pokiereszowanych fragmentach mojego ciała. Czyli w zasadzie... we wszystkich fragmentach mojego ciała. – Panowie, wy musicie się ciągle kłócić? Wymyślilibyście lepiej, jak dostaniemy się do domu, bo tu, kurde, nic o tej porze nie jeździ. – Machnęłam na odczep się w stronę tablicy z rozkładem jazdy. – Według tego tam pierwszy autobus w dobie mamy za jakieś cztery godziny.

Pięć – podsunął uprzejmie Odyn, zerkając na zegarek. Jakim cudem, ja się pytam, utrzymał go na nadgarstku podczas tego wszystkiego, co się właśnie stało?

Boże, przedwieczny wyvern ze smartwatchem samsunga. Walnęłam nagle takim śmiechem, że mało się nie udławiłam. Panowie spojrzeli po sobie bezradnie, gdy prawie sturlałam się z ławki, synchronicznie wzruszyli ramionami i zajęli się tym, czym zajmowali się przed chwilą – Odyn zakręcił ósemkę przygasającą szabelką i odwrócił się w stronę osiedla, w razie gdyby coś zamierzało jednak za nami stamtąd przyleźć, a Kurt zdjął obudowę z komputera i zaczął w nim po prostu sobie grzebać na środku chodnika. Bo tak. Bo nie mógł, kurna, zaczekać. Czy jakikolwiek tam inny miał powód...

Ja pierdzielę – skwitowałam bezradnie i zajęłam się zamawianiem taksówki.

Kierowca ubera nie sprawiał wrażenia zachwyconego koniecznością pracy o godzinie drugiej w nocy, lecz niezdolnego do wyrażenia swej frustracji w jakimkolwiek znanym mi języku. Działania Kurta zaś nabrały w miarę sensu, gdy zamiast pchać się do samochodu z nieco podejrzanym, zniszczonym komputerem stacjonarnym, wsiadł sobie z twardym dyskiem w kieszeni bojówek. Że też ja na to nie wpadłam...

Wycieczka skończyła się niespodziewanie w miejscu, w którym brukowana droga prowadząca do hotelu/magicznej szkoły wyrastała z główniejszej ulicy. Kierowca łamaną angielszczyzną wytłumaczył nam, że nie wolno mu pojechać dalej, choć dałabym sobie rękę uciąć, że żaden znak mu tego nie zabraniał, a bał się jedynie naszego arsenału (i fizjonomii), czekała nas więc jeszcze niezwykle urocza wycieczka w cudownych okolicznościach późnowiosennej nocy.

I wspaniałej atmosferze męskiej przyjaźni, należy dodać.

Skąd w ogóle gwarancja, że na tym dysku coś jest? – Odyn uaktywnił się od razu po tym, jak trzasnął za sobą drzwiami taksówki. – Zabraliśmy pierwszy przedmiot, jaki nawinął nam się w ręce, choć mogliśmy na przykład...

Na przykład co? Poprosić dinusie, żeby dały nam chwilę pogrzebać w biblioteczce? – podsunęłam uprzejmie.

Sam nie wiem. Gdybym narysował runy lokalizujące, pewnie zdołałbym nakłonić energię do podpowiedzi, czemu warto się przyjrzeć. Wy, smokoni, nie macie najbledszego pojęcia o magii. Korzystacie z niej na co dzień, ale robicie to w tak toporny sposób... Jak dzieciak, któremu pierwszy raz dano długopis do ręki. Niby wie, co z tym robić, ale gówno mu z tego wychodzi.

Twoja opinia była nam niezwykle pomocna. – Kurt zgrzytnął zębami i przyspieszył kroku.

Jestem za tym, żeby wrócić tam z samego rana.

I co niby zrobisz? Odprawisz jakieś czary-mary pod okiem ludzi z całej okolicy?

I pewnie policji, bo trochę bałaganu narobiliśmy – zaznaczyłam. – Poza tym, jakby się uprzeć, to rano będzie zaraz. Jeśli bardzo chcesz, możesz zawrócić i... zrobić to, co chcesz tam zrobić. Może i to niegłupi pomysł...

To idiotyczny pomysł – uciął Egzekutor. – Sprawdzimy komputer. Jeśli nic na nim nie znajdziemy, będziemy się zastanawiać, co dalej. Wątpię, by mieli go tam do oglądania filmików ze śmiesznymi kotami.

A może jednak? – Wyvern zamyślił się całkowicie poważnie. – Ludzie są tak nieskończenie durni, że nie byłbym wcale zdziwiony.

I twoim zdaniem kradzieży urządzenia do oglądania śmiesznych kotów strzegłaby miniaturowa armia zmutowanych zwierząt?

A czemu by nie? Ludzie głupszych rzeczy strzegli w jeszcze poważniejszy sposób. Gdybyś widział w życiu tyle, co ja...

To z całą pewnością wyciągnąłbym sensowniejsze wnioski, bo twoje rozumowanie jak na razie sprowadza się do uznawania każdego przed dwusetką za niezdolnego do samodzielnej zmiany pieluchy.

Kuźwa, przestańcie wreszcie! – ryknęłam na całe gardło, a mój głos odbił się od wszystkich okolicznych drzew i krzewów. – Czy wy musicie ciągle się kłócić? Boże, nienawidzę facetów...

To, co nastąpiło, było najczystszą formą zbulwersowania, jaką dane mi było kiedykolwiek oglądać.

Co masz do facetów? – warknął Kurt.

Właśnie? – poparł go natychmiast Odyn z identyczną miną.

Czyżbym niechcący znalazła właśnie coś, co ich połączyło...?

Weszliśmy do hotelu właściwie na paluszkach, byle tylko nikogo nie obudzić. Zdziwiło mnie, że Odyn idzie za nami, ale w razie czego nie zwracałam na to uwagi. Miałam za dużo rewelacji na dziś, brakowało mi tylko do tego wiadomości, że jakimś cudownym cudem załatwił sobie nocleg dokładnie tu, gdzie wszyscy. Na całe szczęście wyparował gdzieś na górnym korytarzu, nawet nie zauważyłam kiedy, i mogłam wreszcie odetchnąć, gdy powietrze przestało przesączać elektryzujące napięcie. Poważnie zastanawiałam się, kiedy ci dwaj rzucą się sobie do gardeł i jednocześnie żywiłam nadzieję, że wreszcie to zrobią. Może by sobie coś udowodnili i daliby spokój...

O ile by to przeżyli.

Weszłam za Kurtem do jego pokoju, z rozczarowaniem zauważając, że jest o wiele większy i przyjemniejszy od mojego, w dodatku z przepięknym, ogromnym łóżkiem, do którego wzrok uciekł mi na dobre. Rany, uwaliłabym się tam w poprzek materaca i zasnęła snem kamiennym, zanim w ogóle pomyślałabym o tym, żeby się rozebrać czy czymś przykryć...

Przeniosłam uwagę na Egzekutora, z zaskoczeniem konstatując, że po pierwsze: nie spieszy mu się, żeby wykopać mnie do siebie, a po drugie: właśnie zabrał się za przeszukiwanie torby podróżnej. Wypakował z niej podniszczonego laptopa i największy zwitek kabli, jaki dane mi było widzieć od czasu nieskutecznych porządków moich rodziców...

Kuźwa, nawet nie mów, że ty zawsze nosisz przy sobie coś takiego – jęknęłam bezradnie. – Informatycy są walnięci...

Obrzucił mnie spojrzeniem, którym zwykł ekspediować wrogów w głęboki kosmos, i zajął się wyplątywaniem z kłębka czegoś nad wyraz konkretnego, dla mnie jednak wyglądającego identycznie jak wszystko pozostałe.

Będziesz tu tak stać? – warknął tylko w pewnym momencie, gdy zaczęłam przebierać nogami na wykładzinie.

A mogę usiąść? – Z wahaniem zerknęłam w stronę krzesła i stoliczka.

Nie odpowiedział. I tyle by było z naszych wspaniałych dialogów. Ostatecznie uznałam, że wolę sobie postać, bo gdy usiądę, to już prawdopodobnie nic przez najbliższe kilka godzin nie zmusi mnie, żeby wstać.

Nie rozumiałam połowy rzeczy, które wyświetlały się na ekranie laptopa. Ogólnie uważam, że znam się na informatyce całkiem nieźle i mam z nią do czynienia sporo, ale to już były zdecydowanie za wysokie progi na moje nogi – facet dosłownie wszystko robił za pomocą samej klawiatury, w dodatku w takim tempie, że mój śpiący, skołowany mózg nie nadążał z zauważaniem, które klawisze i w jakiej kolejności wciskał. Wreszcie uznałam, że jednak od obserwacji nie zmądrzeję i korzystając z zainstalowanego w jego pokoju czajnika i pakunków, które wywalił z torby na podłogę, zaparzyłam sobie herbatkę i zainteresowałam się nią w stu procentach. Możliwe, że spałam już, oparta o szybę okna, ze wzrokiem wbitym bezmyślnie w rozciągającą się za nim ciemność, gdy wybudziła mnie nagła cisza. Wyżywanie się na klawiaturze ustało.

Masz coś? – spytałam, błyskawicznie odwracając się w stronę wgapionego w monitor Kurta. Noga zabolała mnie wprost nie do wytrzymania, gdy przydreptałam do niego koślawo. O ziółkach zostało już tylko wspomnienie... a ja nie spytałam, cholera, o przepis.

– „Coś” to dobre słowo – mruknął pod nosem i odwrócił laptopa w moją stronę.

Jeśli myślał, że otwarty folder z dziesiątkami plików nazwanych samymi ciągami cyfrowymi cokolwiek mi powie, to miał o mojej inteligencji naprawdę przesadzone mniemanie. Starając się nie pokazać po sobie bezdennej głupoty, od której prawie opadły mi ręce i chęci do życia, przejęłam urządzenie i grzecznie zaczęłam przeglądać wskazane dane, otwierając pierwszy plik, na który najechałam kursorem.

I faktycznie się zainteresowałam. To był skan jakiegoś naprawdę starego planu. Techniczny rysunek pokazywał rzut parteru wielkiego budynku o grubych ścianach i bardzo wąskich oknach, niestety większość oznaczeń podpisanych było w języku, którego nie znałam.

Staroelficki – podsunął Kurt cicho. – Znałabyś, gdybyś przeszła szkolenie.

Zajebiście. – Zgrzytnęłam zębami tak głośno, że aż przed oczami jak film wyświetlił mi się numer do mojego dentysty. – To może przydaj się na coś...?

To nic istotnego. – Palcem wskazał pierwszy napis. – To słowo znaczy po prostu „parter”. Reszta to w większości wymiary wypisane słownie zamiast liczbowo. Bardziej ciekawi mnie data.

Dwa tysiące trzysta czterdzieści siedem – przeczytałam posłusznie. – To ma być... rok? Chyba właśnie zawędrowaliśmy w odległą przyszłość.

To system używany jedynie przez wyverny. Za rok zerowy uważają ten, w którym oficjalnie zakazano używania vurda. Jeśli dobrze w tej chwili liczę, to około 1600 lat przed Chrystusem. Plan ma ładnych kilkaset lat. Może Odyn mógłby nam powiedzieć coś więcej, ale jak na moje, to nie jest żaden budynek, który mógłby postawić któryś z jego kolegów.

A dlaczego niby?

Za mało okien. A główny budulec to drewno. – Wskazał tabelkę z rogu strony. – Wyverny kontrolują ogień po mistrzowsku, ale i tak raczej unikają łatwopalnych rzeczy w swoim pobliżu. Przed rokiem zerowym używali przeważnie kamienia, ponieważ w nim najłatwiej zakotwiczyć vurd. Potem przerzucili się głównie na czerwoną cegłę. – Zamarł na chwilę, jakby czegoś nasłuchiwał. – Roth mówi, że w cegle i drewnie równie łatwo osadzić jest klasyczną magię. To ciekawe, bo czego innego mnie uczono.

Już otwierałam usta, żeby spytać, kto to Roth... ale chyba mogłam się domyślić, że mowa o jego smoku. Raczej wątpiłam, by był tu ktoś poza nami.

Ta informacja coś nam właściwie daje? – spytałam zamiast tego.

Jeszcze nie wiem. Ale spójrz na to. – Zabrał mi komputer i przeszedł do następnego okna, w którym miał otwartą klasyczną bazę danych rodem ze szkolnych lekcji informatyki. Spis nazwisk, miast, państw...

Nic mi to nie mówi – przyznałam po przeczytaniu kilku pierwszych rubryk.

Być może. A to? – Przesunął do mniej więcej połowy listy i zaznaczył w razie czego dane, które mogły mnie zainteresować.

Volker Kruger. Venja. Berlin, Niemcy, 1993.

Mój brat, jego smoczyca, miejsce i data jego urodzenia.

To jest spis smoków współpracujących z Lodrickiem Drake'em? – palnęłam, gdy wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsca.

Współpracą bym tego nie określił, skoro przynajmniej według naszej wiedzy większość jest pod wpływem hipnozy, ale tak. Możemy dzięki temu sprawdzić, kto z zaginionych znajdzie się w jego szeregach. A kogo możemy już pochować. – Wskazał rubrykę kilka linijek dalej, gdzie obok daty urodzenia widniała też ewidentnie czyjaś data śmierci. – Przejrzenie tego zajmie mi pewnie kilka dni, ale chyba wreszcie znaleźliśmy coś sensownego.


***


Obudziło mnie pukanie do drzwi. Naciągnęłam poduszkę na głowę i burknęłam coś niezbyt przyjemnego, przewracając się na drugi bok. Rozbudził mnie dopiero krzyk z korytarza, na który nałożył się dźwięk zwalanego z łóżka na podłogę laptopa.

Kurwa – skomentował zaspanym głosem Kurt.

Co?

Poderwałam się na równe nogi. Zaplątawszy się w narzutę, którą byłam troskliwie okryta (choć nie przypominam sobie, bym w ogóle się kładła), w moment podzieliłam los laptopa i runęłam jak długa na wykładzinę. Pod nią musiały się znajdować dość stare panele, więc efekt był taki, jakbym wyrąbała się całym ciężarem na membranę gigantycznego bębna.

Za oknem było widno, a ja znajdowałam się w pokoju Kurta, jeszcze przed momentem smacznie śpiąc w usyfionym ubraniu na jego łóżku. W dodatku używając jego podusi i – przypomnę – troskliwie przykryta narzutą (jako że na kołdrze leżałam), prawdopodobnie w dodatku przez niego. A on właśnie gramolił się z podłogi, na której pewnie spędził kilka godzin.

Nie powiem, wiele bym dała, by budzić się tak beznadziejnie każdego ranka, ale wystarczyło, bym wyobraziła sobie nawał pytań, jakie zadadzą mi później tata, babcia i niespodziewani goście, by słodka euforia poszła się paść.

Zaraz! – warknął Kurt, gdy ponownie rozległo się pukanie. Rozprostował się ostrożnie, krzywiąc z bólu w zesztywniałych stawach, rzucił przestraszone spojrzenie laptopowi na podłodze i poszedł wreszcie do drzwi, gdy posłusznie zaczęłam zbierać sprzęt z podłogi.

Em... dzień dobry – rozległ się z progu znajomy głos, który skojarzyłam z jedną z czarodziejek, Karoliną. – Nie wie pan może, gdzie jest ta smokonka, co mieszka naprzeciwko...?

Do ciebie! – zawołał przez ramię, ziewając szeroko.

No więc co miałam zrobić? Westchnęłam i poszłam tam do nich. W wymiętym ubraniu, zawinięta bandażami w zbyt wielu miejscach, niż bym sobie życzyła, zapewne z kompletnie rozmazanym makijażem i tym cholernym laptopem pod pachą. I w brudnych (od mojej krwi) ubraniach.

O Boże, co ci się stało?! – Dziewczyna aż otworzyła szeroko usta. Jeśli martwiłam się, że pomyśli sobie cholera wie co na mój widok w męskiej sypialni o tak nieludzkiej porze, to mój stan wszelkie jej wyobrażenia skutecznie rozwiał.

Długa i niechlubna historia. Część widziałaś – westchnęłam. – Ale jeśli znasz przepis na takie fajne przeciwbólowe ziółka, to chętnie przyjmę...

Myślę, że dałoby się coś wymyślić... – Z obawą zerknęła na przyglądającego się jej znad mojego ramienia Kurta i rzuciła wzrokiem w swoje prawo, gdzie znajdowały się schody prowadzące na wyższe piętra budynku. – Przysyła mnie dyrektora Izabela. Prosi o jak najpilniejszą rozmowę.

Izabela...? – spytałam bezradnie. Dopiero po chwili załapałam, że ma na myśli dyrektorkę swojej magicznej szkoły, z którą niedawno rozmawiałam. Babka wyglądała na tak dobrze wychowaną, a nawet mi się nie przedstawiła. A ja nawet tego, cholera, nie zapamiętałam. – Dobra, nieważne. Mogłabym może najpierw się ogarnąć?

Sprawa jest strasznie pilna i prosiła, żebyś przyszła natychmiast. – Karolina przygryzła wargę i znowu uciekła wzrokiem w bok.

Ech. – Pomasowałam dłonią kąciki oczu, uznawszy, że mojemu makijażowi pewnie i tak nic już nie zaszkodzi. – Okej, niech będzie.

Dokładnie w chwili, gdy Karolina uśmiechnęła się lekko, a ja wyciągnęłam w stronę Kurta laptop, który wciąż nie wiadomo po co trzymałam, na korytarzu zmaterializował się Odyn.

Ona nigdzie nie pójdzie! – wycedził przez zaciśnięte ostre zęby.

Młoda czarodziejka krzyknęła ze strachu i obróciła się na pięcie, a następnie pisnęła jeszcze raz, zastawszy za sobą wytatuowanego psychola o czerwonych ślepiach w czarnych obwódkach. Zwłaszcza że o jej krtań oparł się koniuszek tasaka.

Kurwa! – wyrwało mi się mało sympatycznie i w ostatniej chwili usunęłam się z progu, nim odruchowo odskakująca dziewczyna praktycznie wpadła mi w ramiona. Skończyłoby się to pewnie katastrofą, skoro sama ledwo trzymałam się w pionie. Kurt złapał biedną dziewczynę i uchroniwszy ją przed upadkiem, władował się dokładnie między nią a wściekłego nie wiadomo o co wyverna.

Co ty robisz?! – ryknął Przedwieczny, ostrze szabli i palce jego dłoni liznęły różnobarwne płomienie. – Odsuń się, dzieciaku!

A Kurt zrobił coś, czego raczej się nie spodziewałam. Zamiast wykopać wyverna w diabły, skoczył na niego, złapał za fraki, wciągnął do pokoju i zatrzasnął drzwi.

Karolina krzyknęła jeszcze raz, bo niewiele brakło, a płonący, uzbrojony facet by na nią wpadł, i jednym susem zwiała aż pod okno. Odyn potknął się o rąbek wykładziny i chwilę mu zajęło, zanim odzyskał równowagę, Egzekutor zaś, zamiast próbować go rozbroić, z sykiem poleciał do łazienki, by władować poparzone dłonie pod zimną wodę.

Można wiedzieć, jak skontaktować się z twoim psychiatrą? – spytałam wyverna na tyle uprzejmie, na ile pozwalał mi szok.

Można wiedzieć, co ta dziewczyna tu robi?! – odparł błyskawicznie, wyciągając ponownie ostrze w stronę pobladłej Karoliny, tym razem w charakterze wskaźnika.

Sprząta! – parsknęłam i wybuchłam nerwowym śmiechem. – Rany, chodzi do magicznej szkoły piętro wyżej. Dyrektorka tej placówki zleciła mi robotę.

Jeśli się nie mylę, mowa właśnie o czarodziejce Izabeli Lange – wycedził Przedwieczny z nieskrywaną pogardą. – Której nakaz aresztowania otrzymałem dzisiaj rano.

Aresztowania? – wydusiłam słabo. – I jakie dzisiaj rano, skoro jest właśnie dzisiaj rano?

Jest czternasta.

Rzuciłam zagubione spojrzenie wyłaniającemu się z łazienki Kurtowi.

A. Dobrze wiedzieć – mruknęłam.

Jaki znowu nakaz aresztowania?! – Karolina wodziła po nas rozszerzonymi oczami, trzymając się parapetu tak gorliwie, jakby stanowił jej ostatnią deskę ratunku.

Tej kobiecie udowodniono powiązania z Lodrickiem Drake'em. – Wyvern uspokoił się nieco i przynajmniej opuścił broń. – Mam nakaz doprowadzić ją przed oblicze sądu w Drugim Świecie.

Dlatego urządzasz burdy na środku wypełnionego ludźmi korytarza? – syknął Kurt. Dłonie miał mocno zaczerwienione i dobrze było widać powoli formujące się na nich pęcherze. – Smoka może i by uznano za zbiorową halucynację, ale płonący facet z mieczem w ręce może zostać ludziom w pamięci na długo.

Odyn przewrócił oczami. Jak dziecko, z pokorą przyjmujące, że nie powinno rozrzucać kaszki, ale i tak muszące mieć w sprzeczce z rodzicami ostatnie słowo.

Jakie niby powiązania? – jęknęłam. W głowie mi się zaczynało z tego wszystkiego kręcić. – Babka prosiła o pomoc w znalezieniu koleżanki, którą porwał Lodrick Drake. Tylko takie powiązania tutaj widzę.

To było ukartowane. – Odyn na chwilę ukrył twarz w wolnej dłoni. – Wam naprawdę wszystko trzeba tłumaczyć? Skoro chodziło im tylko o porwanie jakiejś mało ważnej czarodziejki, to dlaczego czekali w lesie, żeby z tobą pogadać? Dziewczę, pomyśl czasem, nieznośna się robisz.

Znowu zaczęłam się śmiać. A następnie się rozpłakałam i usiadłam ciężko na materacu.

Ja już nic, kurwa, nie wiem – skwitowałam. – Walić tą robotę, bawcie się dalej sami, ja idę spać.

Ale pani Izabela...? – Karolinie głos załamał się w połowie zdania. – Nie wierzę w to. To niemożliwe! Nie znam drugiej osoby, która tak mocno chciałaby go zwalczyć i... Nie, po prostu nie! Musiało wam się coś pomylić.

My nigdy się nie mylimy. – Wyvern obrzucił ją spojrzeniem pełnym wyższości. – Zaprowadź mnie do niej, dziewczyno. Ten pisklak nigdzie nie idzie, i tak już ledwo na nogach stoi.

Ten pisklak tu jest i ledwo stoi na nogach przez ciebie, kretynie! – ryknęłam na całe gardło.

Właśnie dowiedział się o tym cały hotel – westchnął ciężko Kurt. Wciąż stał z dłońmi wyciągniętymi przed siebie i chyba sam nie wiedział jeszcze, co powinien zrobić z coraz wyraźniejszymi oparzeniami...

Zaklął głośno i spróbował odepchnąć Odyna, gdy ten podszedł do niego po prostu i zacisnął mu palce wolnej dłoni na przedramieniu. Już zrywałam się z miejsca, przekonana, że właśnie nastąpiła ta upragniona przeze mnie eskalacja ich samczego konfliktu, gdy nagle rozjarzyły się runy wytatuowane na dłoniach wyverna, a oparzenia na skórze smokona zniknęły w kilka sekund bez najmniejszego śladu.

W dupę se wsadź tą wdzięczność – burknął Przedwieczny, gdy Egzekutor wgapiał się w niego maślanym wzrokiem. – Możemy już iść? Jestem spóźniony kilka godzin.

Nie wierzę, że pani Izabela jest zdrajczynią! – Karolina twardo skrzyżowała ramiona na piersi, w jej oczach pojawiła się stal. – Nie zaprowadzę was do niej. Skrzywdzicie niewinną kobietę!

Nie skrzywdzimy, tylko odprowadzimy na uczciwy, tfu, proces. – Odyn wyglądał, jakby miał mdłości. – W jednym kawałku, w miarę możliwości. Masz mnie za barbarzyńcę?

W razie czego nikt się nie odezwał.

Wasz brak zaufania sprawia mi autentyczny ból. – Położył nieuzbrojoną prawą dłoń na sercu. – Durne istoty na wpół ludzkie, że też w was jest tak mało wiary...

Nie pogrążaj się – wycedziłam. Mój miecz, walnięty w kąt pokoju Kurta, zaczynał mnie coraz mocniej przywoływać. Wizja szaszłyka z wyverna była tak rozkosznie kusząca... – Ta sprawa nie trzyma się kupy. Izabela Lange, dyrektora prestiżowej szkoły magii w sercu Europy, kazała porwać jedną ze swoich przyjaciółek, żeby... co? Żeby Lodrick Drake mógł sobie porozmawiać z niedoszłą Egzekutorką, która przyjdzie ją uwolnić? A po jaką cholerę?

A chciał z tobą porozmawiać?

No... – zawahałam się. – W zasadzie to... faktycznie chciał. Ale nadal nie wiem dlaczego. Zdemolowałam przez niego pieprzone pół miasta, a nic z tego nie wynikło.

Pół miasta...? – Jeśli wcześniej Karolina była blada, tak teraz zlewała się praktycznie z białą ścianą, obok której stała.

Długa historia – ucięłam. – Czego ten facet ode mnie chce? Czy może raczej: czy gdyby czegoś ode mnie chciał, to by nie próbował mnie znowu porwać?

Nie wiadomo, czego od ciebie chce, i właśnie tego chcemy się dowiedzieć podczas przesłuchania Izabeli Lange. Dziecko, ty masz pojęcie, jak wygląda proces sądowy? – Czerwone oczy zapłonęły zniecierpliwieniem.

W twoim wydaniu? Chyba wolę nie wiedzieć.

Bogowie... – Odyn specjalnie ciepnął wielki tasak na chybotliwy stolik tylko po to, by ukryć twarz w obu dłoniach. Wyobraziłam sobie, że zaraz się rozpłacze. – Czy Lodrick Drake nie powiedział ci wprost, że porwanie było pretekstem, aby porozmawiać?

Niby powiedział. Ale to nadal nie udowadnia udziału...

Koniec gadania! – Znowu złapał broń, i to ruchem tak błyskawicznym, że niemal go nie zarejestrowałam. Bardziej stanowczo wskazał przerażoną Karolinę. – Prowadzisz mnie do swojej nauczycielki. Teraz!

Dziewczyna, uświadomiwszy sobie nareszcie, że nic nie poradzi, skinęła posłusznie głową i poszła w stronę drzwi na miękkich nogach. Westchnęłam ciężko, podniosłam się z trudem i podreptałam za nimi, na końcu zaś poszedł Kurt, klnąc pod nosem.

Chyba się – delikatnie mówiąc – wpakowaliśmy. Jak śliwka w gówno.

Drzwi na najwyższe piętro zabezpieczały zaklęcia. Karolina uniosła dłoń, żeby je rozwiązać, lecz wyvern samym spojrzeniem zmusił ją do usunięcia się w bok i otworzył wrota jednym lekceważącym machnięciem ręki. Jako pierwszy wyszedł na korytarz, dosłownie jakby robił rozpoznanie, i ponaglił nas gestem, zorientowawszy się, że – jakie zdziwienie! – nie czekało tam na nas żadne niebezpieczeństwo. Dziewczyna poprowadziła nas znajomą drogą i zatrzymała się niepewnie pod gabinetem dyrektory Lange.

Mogę tu zostać? – spytała szeptem, wbijając wzrok w podłogę.

Lepiej ulotnij się na bezpieczną odległość – mruknął Kurt.

Nie odpowiedziała. Po prostu zrobiła to, co zrobić powinna była już dawno – wzięła nogi za pas i zdematerializowała się czym prędzej. Dosłownie jakby pochłonęła ją ziemia...

Odyn ruchem głowy kazał mi iść przodem. Z ledwością powstrzymałam się od pokazania mu środkowego palca i podkuśtykałam do drzwi. Zapukałam i po usłyszeniu zgody weszłam do środka.

Izabela Lange wydała mi się jakaś inna przez pryzmat tego, co o niej wiedziałam. Siedziała za tym swoim wielkim biurkiem, przed nią czekały jak poprzednio serwis do herbaty i talerz z ciasteczkami, które tak mi zasmakowały. Elżbieta, staruszka, którą uratowaliśmy z łap Drake'a, siedziała obok na haftowanej w kwiaty kozetce, w obu dłoniach trzymając filiżankę w drobne gałązki. Atmosfera niczym nie odbiegała od tej ostatnio, a jednak...

Dzień dobry...? – powiedziałam niepewnie, nie zdoławszy przegnać głupiej pytającej nuty z głosu. Szybko zerknęłam w stronę wiszącego na ścianie ozdobnego lustra...

Mało brakowało, a przeżegnałabym się na swój widok. Jeśli kobieta mnie poznała, to należy jej się szacunek.

Witaj, Nihal. – Uśmiechnęła się oszczędnie, ale zupełnie sympatycznie, i gestem wskazała krzesło po drugiej stronie biurka. – Czy... – Urwała nagle wpół słowa.

Odyn i Kurt wleźli za mną do środka jak bliźniacze cienie. Egzekutor oparł się o ścianę przy drzwiach, krzyżując ramiona na piersi, a wyvern przeszedł na środek, nie wypuszczając tasaka z dłoni.

Jak na emerytkę, babeczka miała niesamowity refleks. Mało brakowało, a nie zdołałabym wykonać komendy „padnij” i zostałaby po mnie smutna skwarka, na szczęście jednak świetlna kula przemknęła na cale nad moją głową, gdy ugięłam protestujące piekielnym bólem kolana. Odyn był na to zupełnie przygotowany – energia zasyczała, gdy przechwycił ją bez trudu i zneutralizował pstryknięciem palców.

Elżbieto Lange, pójdzie pani ze mną – przemówił niskim, poważnym głosem, od którego włosy zjeżyły mi się na karku.

Nigdzie z wami nie pójdę! – Kobieta zerwała się na równe nogi, w dłoniach już formując kolejny pocisk.

Wyvern był szybszy. Pani Elżbieta krzyknęła i zasłoniła się odruchowo dłońmi, gdy wytatuowany facet praktycznie przeskoczył nad jej nogami w eleganckich pantofelkach, a następnie złapał drugą czarodziejkę za dłonie i cisnął na blat biurka jak worek kartofli. Kobieta zaklęła, spróbowała mu się wyrwać, ale nie miała najmniejszych szans. Kolejne zaklęcie rozwiało się w nicość, a runy na dłoniach wyverna kolejny raz zabłysły zielonkawym blaskiem. Widocznie w jakiś sposób musiały neutralizować wszelką magię, oprócz tego, że całkiem nieźle leczyły...

Czy to nie był przypadkiem ten cały vurd, którego użycie miało być obecnie karane śmiercią? Ech, nieważne.

Znajdę was potem – warknął Odyn, pchając wściekłą kobietę w stronę drzwi, a następnie tak po prostu sobie z nią poszedł.

Dłuższą chwilę staliśmy w kompletnej ciszy – ja i pani Elżbieta zupełnie skołowane, Kurt jak zwykle z pokerową miną, pozornie rozluźniony. Wreszcie padło znamienne:

I co teraz?

Nie wiem. – Egzekutor wzruszył ramionami. – Technicznie rzecz biorąc, to ja powinienem był ją aresztować.

Albo ja – syknęłam, masując skronie. – Chyba to moja misja.

Miałam coś innego na myśli. – Staruszka odstawiła wreszcie filiżankę na spodeczek, trochę niepewnie, jakby sama nie wiedziała, czy powinna to zrobić. – Za co on ją...?

Długa historia – jęknęłam i sięgnęłam po talerz z ciastkami.

I to w zasadzie byłoby na tyle, jeśli chodzi o czerpanie radości z wyjazdu na osiemnaste urodziny.

Właśnie wtedy, gdy byłam pewna, że nie może już być gorzej, do gabinetu Izabeli Lange wparowały moja babcia i niedoszła Egzekutorka Sylwia.

czwartek, 4 stycznia 2024

27. If you want blood (you've got it)

 

Okazało się, że Elżbieta, czarownica, którą uratowaliśmy, waży całkiem niezłe ziółka uśmierzające ból. W życiu żadna chemia nie postawiła mnie na nogi tak porządnie, jak ten niewielki kubek obrzydliwego napoju o ziemistym kolorze i zapachu zielska gnijącego w jakimś zapomnianym przez wszystkich bagienku w lesie... Smakowało po prostu okropnie i było to tak gorzkie, że aż mnie wykręcało, ale wszelkie dolegliwości przeszły mi jak ręką odjął, zanim w ogóle zdążyłam odstawić puste naczynie na stolik kawowy po tym, jak mało go nie wypuściłam, gdy obtrząsnęło mną z obrzydzenia. Nie minęła minuta, a byłam w stanie robić pajacyki. Wciąż trochę kulałam, a palce wsadzonej w gips prawej ręki miałam jak zdrętwiałe, bo przecież żaden z urazów nie rozwiał się w powietrzu, ale w takim stanie nadawałam się do czegoś więcej niż biernego obserwowania wypadków lub cierpienia na kanapie. Zaraz opanowała mnie też taka energia, że gdyby nie czekające nas zadanie, pewnie zdążyłabym wyjść z siebie i stanąć obok. Każda sekunda zwłoki ciągnęła mi się w nieskończoność – gdy Kurt poszedł skorzystać z łazienki, a Odyn uprosił gospodynię o coś do jedzenia i zabrał się za pałaszowanie kanapek z szynką, mało mnie szlag nie trafił. A pomyśleć, że to ja zawsze byłam pierwsza do żarcia...

No chodźmy wreszcie! – W pewnym momencie nie wytrzymałam i po prostu się na ociągających wydarłam, nie żałując strun głosowych. Elżbieta aż podskoczyła, Kurt tak się przestraszył, że o mało nie zdjął z zawiasów zamykanych akurat drzwi od kibla.

Kurwa! – wyrwało się Odynowi, gdy plaster szynki wylądował mu na kolanach. Złapał go i czym prędzej wepchnął do ust, chyba powodowany zasadą trzech sekund, i bezradnie zaczął wcierać w spodnie okazałą plamę masła, robiąc ją... cóż, jeszcze bardziej okazałą.

Słownictwo! – ofuknęła go kobieta, zupełnie się nie przejmując, że ma przed sobą kogoś, kto powinien potrafić obrócić jej skromną chatkę w kupkę dymiących popiołów jednym pstryknięciem palców. – Naprawdę będziecie się już zbierać? – dodała po chwili, zerkając na mnie z niepokojem. Od razu ton głosu jej złagodniał, gdy na moment uciekła wzrokiem do krwawych szram na moich przedramionach. – Może jeszcze poczekacie chwilę, żeby...

Pośpiech jest wskazany jedynie przy łapaniu pcheł i jedzeniu ze wspólnej miski – wymądrzył się wyvern filozoficznym tonem, a następnie wepchnął sobie do ust połowę kanapki naraz. Wymamlał coś jeszcze, ale z oczywistych względów było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe...

A nawet jeśli... chyba i tak miałabym to gdzieś.

Tak, musimy już iść – wycedziłam. – Mam dosyć całej tej porąbanej akcji, chcę już mieć ją za sobą.

Skoro tak... – Czarownica wzruszyła ramionami, z ledwością powstrzymując się od dodania czegoś jeszcze. Podeszła do stojącego w rogu pokoju regału i podniosła podłużne coś, co się o niego do tej pory opierało, by następnie wcisnąć mi to w dłonie.

Tym czymś okazał się być mój miecz. O mało nie rozpłakałam się z ulgi – pewna byłam, że zdążyłam go gdzieś zgubić podczas rozmowy z Lodrickiem Drake'em i zanim zabiorę się za coś sensownego, spędzę kilka najbliższych godzin na grzebaniu w leśnej ściółce... w dodatku po ciemku, bo słońce zaszło przecież już dawno temu.

Na szczęście panowie nie ociągali się dłużej, mogliśmy więc zebrać manatki i ruszyć na podbój miasta. Spod domku czarownicy doszliśmy do nieco szerszej, asfaltowej drogi, przy której stał przekrzywiony, niemiłosiernie zardzewiały znak z symbolem przystanku autobusowego, stamtąd zaś rozklekotanym nocnym dostaliśmy się na znajome mi już osiedle.

Wysiadłam z pewnymi obawami, co tam zastanę. Czas działał już normalnie, więc, choć z racji na porę było dość pusto i cicho, nie wątpiłam, że jeśli w okolicy trafił się jakiś przypadkowy przechodzień, jego uwagę z pewnością zwrócą ślady szponów na elewacjach bloków. Rany, jeśli Kurt zobaczy tą masakrę...

W sumie to nie wiem, jakie zniszczenia po sobie zostawiłam – nie oglądałam się zbytnio za siebie, zaaferowana ściganą ofiarą, nie interesowało mnie, ile posypało się tynku, ile styropianu oderwałam od ocieplonych ścian i jak teraz mogą prezentować się ślady mojej bytności na ładnie pomalowanych bryłach wieżowców z wielkiej płyty. Domyślałam się, że musiałam porządnie zepsuć to i owo, może pokrzywić balustrady w paru balonach, ale właściwie... jestem dość lekka i stosunkowo nieduża jak na smoka. Ponadto poniekąd szybowałam w powietrzu, co odjęło mi sporo wagi, w większości przypadków nie opierałam się na budynkach całą swoją masą.

Nie mogło być tragedii. Może nic nie zauważą... prawda?

Cóż, bałam się, że będzie źle. A było jeszcze gorzej.

Przystanek mieścił się na lekkim odludziu – okazało się niestety, że bliżej o tej porze zwyczajnie nie dało się podjechać. Wysiedliśmy pod nieco przekrzywionym słupem wysokiego napięcia, minęliśmy gęsty zagajniczek z połamanymi drzewami i zmiażdżonymi krzakami, których resztki smętnie powiewały na lekkim wiaterku, niosącym chłodny, orzeźwiający zapach morza. Całkiem przyjemnie studził nagrzane w ciągu dnia betonowe uliczki i moje pokrywające się intensywnym szkarłatem policzki...

O ja pierdolę – wyrwało się Kurtowi, gdy zatrzymaliśmy się przed pierwszym blokiem.

Był czteropiętrowy, miał pięć klatek schodowych i małe balkoniki, na których z pewnością ciężko byłoby upchnąć cokolwiek prócz niedużego krzesła ogrodowego. Kilka godzin temu musiał się pewnie prezentować całkiem ładnie, bo ocieplono go stosunkowo niedawno i pomalowano na ciepły, lekko cytrynowy kolor, za dnia ślicznie komponujący się otaczającą go zielenią... teraz jednak wyglądał dość żałośnie. Balustrada jednego z balkonów była oderwana, elewację w wielu miejscach zdobiły dziury po szponach i rysy, które żłobiłam, gdy okazywało się, że styropian jest zbyt mało wytrzymały, żeby dać mi oparcie, i zsuwałam się po nim w dół. Rynna powiewała smętnie na wspomnianym wiaterku, wydając charakterystyczny blaszany odgłos, ilekroć uderzyła o krawędź dachu, nad którą wznosiła się dziwacznym łukiem. Jak ja ją tak urządziłam – nie pytajcie. Pojęcia nie mam.

Dalej nie było lepiej, bo następny w kolejce był wieżowiec, na który nie zdołałam wlecieć, za słabo odbiwszy się od znacznie niższego budynku. On już prezentował się jak ofiara porządnego bombardowania – kilka lodżii, które musiałam potraktować jak drabinę, zupełnie się zapadło i zalegało na rozległym trawniku kupą pokruszonego betonu i sterczących jak suche gałęzie prętów zbrojeniowych. Cztery wybite okna znaczyły miejsce, w którym musiałam haniebnie zderzyć się z budynkiem, a wyrwana balustrada kolejnego balkonu, rozłożona dumnie na samym środku kolorowego placu zabaw, nosiła ślady moich smoczych zębów. Jakim cudem ja ją tak, nie pamiętając w ogóle, że...

Ach, nieważne.

Pod piętnastopiętrowym budynkiem stało kilka wozów straży pożarnej, błyskając niebieskimi światłami. Paru mieszkańców kręciło się bezradnie, niektórzy w piżamach lub narzuconych pośpiesznie szlafrokach. Spanikowany policjant zbierał zeznania od jakiejś histeryzującej starszej pani, krzyczącej coś o karze boskiej za grzechy sąsiadki spod piątki, która to co sobotę podobno nowego gacha sobie sprowadzała.

Czy mam już zacząć się tłumaczyć, czy dać wam jeszcze chwilę na ochłonięcie? – spytałam uprzejmie, gdy obaj towarzyszący mi mężczyźni, zachowując się jak swoje lustrzane odbicia, synchronicznie zatrzymali się jak wryci, pozwolili opaść szczękom i spojrzeli na mnie z czymś na kształt pytającego niedowierzania w oczach.

Takiego, w którym migały zaczątki formującego się ataku paniki, wypadało dodać.

Ja chyba nie chcę wiedzieć nic więcej – mruknął pod nosem Odyn, reflektując się stosunkowo szybko. Kątem oka zerknął na balkony zwieszającego się nad nami budynku i zauważywszy wychylających się stamtąd ludzi, w zamyśleniu drapiących po potarganych od snu głowach, wycofał się lekko w cień, kładąc dłoń na rękojeści swojej dziwnej tasako-szabli.

Albo szablo-tasaka? Było w tym więcej tasaka niż szabli. Kij wie, jak to się zwało. Grunt, że wyvernowi jako jedynemu spośród nas przyszło do głowy, że w tym niewielkim zamieszaniu mogliśmy całkiem mocno zwracać na siebie uwagę – napakowany koleś z irokezem, poobijana dziewczyna i wytatuowany barbarzyńca w makijażu, w dodatku wszyscy z bronią białą. Istniało ryzyko, że albo okażemy się bardziej interesujący od armagedonu na osiedlu, albo w ogóle uznają nas za jego sprawców...

Chociaż, jak tak się zastanowić... to dla tych ludzi musiało się stać niepostrzeżenie. Czas stał w miejscu, gdy tu się pojawiłam – stał w miejscu, gdy zrobiłam sobie przebieżkę po blokach, gdy kruszyły się elewacje i wyginały metalowe elementy. Po prostu gdy wszystko wróciło do normy, ktoś musiał się zorientować, że ma nieco większą i bardziej przewiewną lodżię, niż normalnie, i wezwał kogo trzeba, a sygnały służb porządkowych wywabiły z łóżek całą resztę...

Kurde, ciekawe, co sobie myśleli? Że powariowali? Że to jakieś zbiorowe halucynacje? Nikt nie słyszał hałasu, a osiedle wygląda jak scena z wojennego filmu.

Opierdoliłbym cię, ale właściwie sam nie wiem, czy na twoim miejscu nie zrobiłbym tego samego – wykrztusił wreszcie Kurt.

Uff, a już myślałam, że zaraz padnie na zawał i będę musiała go reanimować...

Serio? A nie wpadłbyś na jakieś cudowne rozwiązanie, niewymagające zamieniania miasta w sieczkę? – Owszem, nie mogłam się powstrzymać od wbicia mu szpili.

Na dobrą sprawę nie mam pojęcia, dlaczego przez to, że koleś nie zwraca na mnie uwagi tak, jak bym sobie życzyła, mam nieodpartą potrzeba znęcania się nad nim psychicznie. Jakbym chciała go ukarać za brak konkretnych uczuć, choć dobrze przecież wiedziałam, że to nie było jego winą... Może kobiety już tak po prostu mają?

To też jest nieważne.

Chodźmy stąd wreszcie! – rozkazał Odyn zniecierpliwionym tonem.

Ktoś krzyknął na niego z pobliskiego balkonu, choć nie zrozumiałam słów. Wyvern spojrzał na człowieka przez ramię, a następnie poruszył lekko palcami... Mrok wokół zafalował, zamigotał, a następnie przykrył go posłusznym cieniem, czyniąc niemal niewidocznym.

Długo takiej iluzji nie utrzymam – burknął, gdy wgapiłam się w niego z miną podobną do tej, jaką on skwitował ten smutny wieżowiec.

Dobra, stało się. – Kurt westchnął boleśnie, zmęczonym gestem pomasował czoło. Dłuższą chwilę skupiał się na równomiernym czerpaniu powietrza, pewnie by się uspokoić. – Nihal, w naszej robocie cel czasami uświęca środki, ale warto też raz na jakiś czas zastanowić się poważnie, czy jesteś w stanie czegoś dokonać. Bo teraz zrobiłaś tutaj pierdolnik na kółkach, a smoka i tak nie złapałaś.

Nie ty przypadkiem kazałeś mi go ścigać? – wycedziłam z groźnie zmrużonymi oczami, ale wycofałam się potulnie, gdy tylko poczęstował mnie jedną ze swoich słynnych min w stylu „zeżrę cię, ale jeszcze nie wiem, czy w całości, czy zmieloną”. – Dobra, dobra. Rozumiem. To było głupie, wiem.

Lekkomyślne, choć niegłupie – wyjaśnił już nieco spokojniej. – Gdyby on też był ranny... może i by ci się udało. Sprytne rozwiązanie na wzbicie się w powietrze. Najważniejsze, że byłaś w stanie coś takiego wymyślić.

Odwrócił się i zaczął rozglądać, chyba licząc okoliczne budynki.

A ja czegoś nie rozumiałam.

Zaraz! – zawołałam, rzucając się za nim. Chciałam nawet złapać go za ramię i odwrócić w swoją stronę, żądając wyjaśnień, ale cofnęłam rękę i ograniczyłam się do samych wrzasków, gdy kolejny raz zmiażdżył mnie wzrokiem. No jakby mi chciał tę łapę odgryźć, jak babcię kocham...

Co zaraz? – wycedził mało sympatycznie. – Ludzie naprawdę zaczynają się nami interesować.

Chciałam tylko spytać, co z tym dalej zrobić – doprecyzowałam zaskakująco nieśmiało. – No bo... chyba już zatuszować się nie da, nie? Wypadałoby posprzątać. To będzie temat numer jeden w wiadomościach przez przynajmniej kilka dni, przejdzie pewnie do historii, a my mieliśmy nie zostawiać za sobą śladów...

Czasem inaczej się nie da. – Wzruszył ramionami. – Co chcesz z tym zrobić? Chyba nie istnieje zaklęcie, które by tu pomogło. Cała Rada Smoków nic by nie poradziła. – Wzrok na moment uciekł mu do bezskutecznie próbującego odpalić zamoczonego papierosa Odyna. – Oni raczej też by nic nie wymyślili.

Iluzje – syknął wyvern, choć pewna byłam, że wcale nas nie słucha. – Odpowiednia iluzja załatwiłaby wszystko, ale krótkoterminowo. Każdą, nawet najlepszą da się po pewnym czasie przejrzeć. Zwłaszcza gdyby ktoś się wyjebał z balkonu, bo barierka była udawana.

Nie powiem, całkiem ładnie to zobrazował. Skinęłam mu głową z szacunkiem i skupiłam się na tym, co robił smokon.

Egzekutor faktycznie liczył okoliczne bloki, mamrocząc coś pod nosem. Każdy krótko wskazywał gestem, zastanawiał się krótką chwilę, nim przeszedł do następnego, a minę miał tak dziwną, że nie było mi trudno zgadnąć, iż myślami musiał znajdować się gdzieś bardzo daleko. W pewnym momencie wyszeptał coś w dziwacznym języku, przypominającym groteskową mieszankę twardego norweskiego i śpiewnego rosyjskiego, a w jego dłoniach zalśniło parę niebieskawych iskier, formujących się w kształt niewielkiej kuli...

Amator – prychnął Odyn, wychodząc z plamy cienia. – Daj mi to!

Kurt warknął po smoczemu, wyvern wyszczerzył na niego ostre kły. Autentycznie przestraszyłam się, że zaraz zaczną sobie tę iluzoryczną kulkę wyrywać jak kłócące się o zabawkę dzieciaki.

Wiem, co robię! – fuknął smokon, cofając dłonie, nim pomalowane na czarno paznokcie, wieńczące wytatuowane, po kobiecemu smukłe palce wyverna, zdołały musnąć coraz wyraźniejszą sferę. – Znam zaklęcia lokalizacyjne!

Gówno wiesz i gówno znasz! – Przedwieczny wywrócił oczami tak drastycznie, że miałam dokładny podgląd na wszystkie znaczące rogówki naczynka krwionośne. – Smokoni to pieprzeni amatorzy, wy kompletnie nie rozumiecie, jak się powinno tkać magię!

To magię się tka? – spytałam głupawo, nie zdoławszy w porę ugryźć się w język.

Jestem Egzekutorem, a nie zwyczajnym smokonem! – skontrował Kurs.

To nie ma znaczenia. – Wyvern wykonał następny niezrozumiały gest, a kula energii jak posłuszna piłeczka wskoczyła mu w nadstawione ręce.

Kurt rzucił się za nią, już mieli się ze sobą zderzyć...

Ja pierdzielę, co jest z wami nie tak?! – Wparowałam między nich w ostatniej chwili, odsuwając obu na długość wyciągniętych ramion. – Musimy zlokalizować kryjówkę Drake'a, o ile faktycznie jest w tym mieście, a nie udowadniać sobie, kto ma, kurna, dłuższego!

Obaj nabrali gwałtownie powietrza, jakby zamierzali zapewnić, że jak najbardziej mają najdłuższego na świecie, ale na szczęście w porę się opamiętali, bo naprawdę nie wiem, co bym im tam wtedy zrobiła. Czasami to jednak nienawidzę facetów...

Kurt ostatni raz warknął na Odyna. Odyn na szczęście zmądrzał, bo burknął jeszcze pod nosem coś niezrozumiałego i cofnął się na dwa kroki, dając smokonowi nieco przestrzeni. Przygotowałam się, by znowu skoczyć między nich, w razie gdyby miało to być pretekstem do kolejnego podejścia do mordobicia, ale atmosfera powoli zaczęła się uspokajać. Egzekutor znowu skupił się na iskrzącej kulce, a wyvern udał, że zupełnie go to nie interesuje, zwracając się w stronę błyskających światłami wozów straży pożarnej, zgromadzonych pod zniszczonym wieżowcem.

Ciekawe, czy będą ewakuować mieszkańców? I co będzie widać na monitoringu, jeśli jakiś tu jest...?

Kula w rękach Kurta podskoczyła i zawisła w powietrzu na wysokości jego głowy, a następnie, dwukrotnie obróciwszy się wokół własnej osi, pomknęła gdzieś w cholerę, znikając za załomem najbliższej osiedlowej uliczki.

Tam – warknął smokon zupełnie niepotrzebne, a my pokornie ruszyliśmy za nim. Poważnie zastanawiałam się, co z tego wyjdzie... Nie pojmuję magii, nie umiem powiedzieć, czy faktycznie tak to powinno wyglądać. Skoro Odyn mądrował się, że zrobiłby to inaczej...

A zresztą, to on wszystko by robił inaczej. Smokoni i wyverny podobno posługują się zupełnie innymi rodzajami magii, a wcale nie znaczy to, że któryś z nich jest niewłaściwy, nie? Obie nasze rasy funkcjonują jakoś od tysięcy lat i żadnej nie zbiera się na wyginięcie.

Osiedle, gdy mogłam mu się tak na spokojnie przyjrzeć, bez gniotącej mnie presji ścigania wrogiego smoka, nawet mi się podobało. Kilka wyższych, zwykle piętnastopiętrowych wieżowców otaczały niższe, czteropiętrowe bloki. Choć wszystkie były z wielkiej płyty, co dało się rozpoznać z daleka, ocieplono je i pomalowano je na przyjemne ciepłe kolory, nienachalne i na tyle stonowane, że po prostu miło by się tam spacerowało w dzień. Niskie, parkowe latarnie świeciły przytłumionym sodowym blaskiem, nieco zaburzając kolorystykę otoczenia i zacierając ostre kształty brył. Czyste chodniki przecinały zadbane trawniczki, na których co jakiś czas można było spotkać zielone drzewa i regularnie przycinane żywopłoty, ale także rabaty z kolorowymi kwiatami. Natknęliśmy się na kilka nowych ławek i pomarańczowych pojemników na psie odchody, co w Polsce wydawało mi się rzadkością. Sądzę, że przyjemnie się tam ludziom mieszkało. Na tyle, na ile oczywiście może być przyjemnie w budynku, który miał trzydziestoletni bodajże termin ważności, ale jednak. Sama, gdybym miała szukać mieszkania w tym kraju, decydowałabym się na taką właśnie okolicę, bo na każdym kroku widziałam dowody na to, że spółdzielnia i mieszkańcy chętnie o nią dbają. Aż zaczęłam się nakręcać wyrzutami sumienia, ilekroć przypominałam sobie, w jaki sposób zaburzyłam to ich sielankowe życie.

I przede wszystkim nie chciało mi się wierzyć, że właśnie tutaj miał kryć się ktoś, kto porwał czarownicę Elżbietę. Być może nawet sam Lodrick Drake. Wśród tych intensywnie pachnących magnolii? W cieniu balkonów ozdobionych skrzynkami z kwitnącymi jak szalone pelargoniami? Otoczenie tak bardzo nie pasowało do czegokolwiek związanego ze złem w jakimkolwiek pojęciu tego słowa, że aż miałam ochotę na każdym kroku kręcić głową z niedowierzaniem. Przecież jak by to wyglądało, gdyby pierwszy niebezpieczny czarownik Dużego Świata, robiący regularne prania mózgu setkom smoków, kupował kartofle w takim słodkim warzywniaczku z zielonym daszkiem, kryjącym się w cieniu wysokiego dębu...

Im głębiej w osiedle, tym było spokojniej. Moja fala masakry przeszła zupełnie inną stroną, tutaj więc nie mieliśmy większych szans natrafić na ciekawskich przechodniów. Raz minęliśmy spóźnionego mężczyznę z psem na smyczy, lecz oprócz tego, że spowodowaliśmy tym nieco hałasu, bo wściekłemu yorkowi Odyn nie spodobał się wprost wybitnie, poruszaliśmy się w przyjemnej ciszy. Na dobrą sprawę nie słyszałam tam nawet nigdy nie milknącego szumu, jaki unosił się zawsze w mieście, a na który składały się odgłosy pracujących wentylatorów w halach handlowych, huk przejeżdżających głównymi ulicami samochodów i szmer rozmów zamkniętych w swoich mieszkaniach ludzi. Moje wrażliwe smocze uszy wychwytywały jedynie delikatny gwizd wiatru w liściach drzew i nasze nieśpieszne kroki.

Kulka Kurta nieco się uspokoiła, gdy zorientowała się, że za nią idziemy, i przestała tak zapierdzielać naprzód. I dobrze, bo pomimo fenomenalnego działania magicznych ziółek, wcale nie czułam się na siłach, żeby biegać.

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się gwałtownie, gdy magiczna sfera zawisła pośrodku rozległego trawnika między kilkoma punktowcami.

Wygląda na to, że zaklęcie prowadzi nas do tego bloku. – Kurt, nawet nie patrząc we właściwą stronę, wskazał kciukiem na budynek za nami. Chwilę przyglądał się jej, jak niecierpliwie kręci się w tę i wewte, nie mogąc chyba się doczekać, aż ruszymy za nią dalej. Nie mam bladego pojęcia, co takiego z niej wyczytał, ale wzruszyłam ramionami i postanowiłam zaufać mu na słowo.

Cholera, jak mi brakowało tego miecza Egzekutora... Wyglądało na to, że według Rady Smoków jeszcze na taki nie zasługiwałam, a bardzo by mi się przydał. Pewnie z nim w dłoni potrafiłabym nawet trochę czarować. Sądzę, że to przydatna funkcja. I posiadają ją, kurde, wszyscy, tylko nie ja.

Zgubiła się. – Odyn szybko zgasił nasz entuzjazm. – Nie wie, co teraz zrobić.

Smokon obejrzał się na niego morderczo.

Jasno wskazuje drogę. Ślepy jesteś? – wycedził przez zaciśnięte mocno zęby.

Przez chwilę wskazywała – żachnął się wyvern. Jak gdyby nigdy nic zaczął oglądać paznokcie z miną mówiącą jasno: „wiem, ale wam nie powiem”. – Teraz natrafiła na barierę.

Jaką znowu...? – Nie dokończyłam. Gdy obaj obrócili się w moją stronę, wolałam połknąć język i udać, że zauważyłam coś niesamowicie intrygującego w pobliskim koszu na śmieci.

Przecież tak się zachowuje, jak jest u celu! – Byłam pewna, że jeszcze chwila, a postawny Niemiec da podającemu się za boga wariatowi w pysk. I pewnie to jemu bym kibicowała, gdybym nie miała pełnej świadomości, że mógł tego nie przeżyć...

Kurde, bardzo nie chciałam, żeby Odyn przerabiał go na bigos. Naprawdę.

Panowie, weźcie się ogarnijcie – westchnęłam boleśnie, usadowiwszy się na stojącej tuż obok ławce. Nagle poczułam się przez nich tak cholernie zmęczona, że zapragnęłam iść spać w tamtym miejscu, dokładnie tak, jak stałam. – Dogadajcie się, który ma rację, bo ja już naprawdę nie wiem...

Oczywiście, że to ja mam rację! – wściekł się wyvern. Zanim zdążyłam się obejrzeć czy w ogóle zareagować, machnął dłonią w stronę kuli, czym ją... zgasił? Sama nie wiem, jak to nazwać – grunt, że przestała w jednej chwili istnieć. – Drake, lub ten, co dla niego porwał Elżbietę, musiał właśnie tutaj postawić wabik. Wiedział, że spróbujemy odszukać jego kryjówkę. A skoro wiedział, to może tam na nas czekać.

Szczerze wątpię. – Kurs skrzywił się sceptycznie. – Jego akurat bez problemu byśmy wyczuli, i to bez zaklęć lokalizacyjnych. Próbował mnie zahipnotyzować, umiem rozpoznać jego magię z kilometra, nie zamaskowałby jej tak łatwo.

On nie. Ale nie wiem, czy pamiętasz, smoczy móżdżku, że nie porwał Elżbiety osobiście. – Odyn sprawiał wrażenie załamanego naszą głupotą. – Miał pomocnika, a on wciąż może tutaj być.

Skąd wiesz, że miał pomocnika?

Zapadła chwila kipiącej konsternacją ciszy.

Elżbieta przypadkiem nie mówiła, że był sam? – spytałam głupawo.

Nie przypominam sobie – prychnął wyvern. – Może raz coś takiego zasugerowała, ale gdy zapytałem ją wprost...

Nie pytałeś jej wprost – weszłam mu w słowo. – Byliśmy przy tym. Jasno mówiła o tym, że to Drake ją porwał.

Kolejną porcję bezradnej ciszy dałoby się porąbać siekierą i napalić nią w kominku. Nie wiem, kto z nas miał więcej niepokoju w oczach – ja czy Kurt. Wyvern za to sprawiał wrażenie nieźle już na nas wściekłego.

Chrzanicie! – wycedził. Oczy błysnęły mu na czerwono, między palcami zamajaczyło kilka różnobarwnych płomieni. – Przecież mówiła o tym! Powiedzcie, że się tylko zgrywacie!

Reakcja Kurta była błyskawiczna i o mało nie przytrafiła mnie o zawał serca. Smokon jak torpeda zerwał się z miejsca i po prostu dał wyvernowi w pysk.

Świat zamarł. Dosłownie. A mi przez myśl przemknęło, że chyba właśnie powinnam zacząć szukać niezłej kiecki na pogrzeb Przeznaczonego... czy raczej na własny, bo cholera wie, czy jego śmierć nie zabije również mnie?

Wyvern, choć przerażający, potężny i z pewnością bardzo silny, był drobniejszy od Kurta. Nieco wyższy, ale lżejszej postury, więc potężny lewy sierpowy umięśnioną kurtową łapą o mało nie rzucił go na trawnik. Poleciał w tył, potknął się o zaokrąglony, niski krawężnik, w ostatniej chwili odzyskał równowagę, ratując się przez upadkiem. Uniósł ręce do nosa, zaklął w nieznanym mi języku, pochylił się. O mało nie krzyknęłam na niego, że nie powinien tego robić przy krwotoku...

A następnie wyprostował się i burknął:

Dzięki.

Że co? Szczęka to mi chyba do kolan opadła.

Zaraz. Kurt sprał najpotężniejszego wariata w okolicy po mordzie, a ten mu za to dziękuje?!

Chyba czegoś tu nie rozumiem – wykrztusiłam niepewnie. Gotowałam się, by w razie czego zasłonić Egzekutora własnym ciałem, choć pojęcia nie mam, co by to dało, skoro wyvern przeszedłby po mnie jak walec drogowy po mrowisku...

A my już owszem. – Kurt, choć właśnie powinien korzystać z okazji i pisać testament, wyraźnie się rozluźnił.

Pierdolona iluzja! – wyjaśnił mi ze wściekłością w głosie Odyn, puszczając nosem kilka baniek krwi. – Ten jebany w dupę czaruś śmiał rzucić na mnie zaklęcie!

Czaruś...? – Pomimo napięcia, ryknęłam takim śmiechem, że między blokami poszło echo. – Ktoś mi wreszcie wyjaśni, co tutaj jest grane?!

Gdy ścigał Drake'a, ten musiał potraktować go jakimś zaklęciem – wytłumaczył cierpliwie Kurt, rozcierając zaczerwienione kostki dłoni. – Narzucił mu swoją wolę. Zmusił, by pamiętał inną wersję wydarzeń. I prawdopodobnie rzucił się na nas. Jego pułapka ściągnęła nasze zakręcie lokalizujące, a w czarze rzuconym na Odyna było coś, co aktywowałoby się tutaj i zmusiło go do zaatakowania nas. Na szczęście zorientowałem się w porę.

Od kiedy to bicie kogoś po twarzy jest najlepszą metodą łamania zaklęć?! – zaskamlałam, łapiąc się za głowę w dramatycznym geście.

Rany, zabierzcie mnie stamtąd, mam już dosyć...

Jeśli chodzi o zaklęcia iluzoryczne lub hipnozę, to zawsze było najlepszą metodą – uświadomił mnie Odyn. – Pozwolicie, że teraz ja zajmę się lokalizacją? Mnie te sztuczki nie zmylą.

A przed chwilą co zrobiły?! – wydarłam się, budząc zapewne wszystkich, których na nogi nie postawiła moja głupawka przed chwilą. – Ty już lepiej nie czaruj, ja pierdzielę, skoro tamten ma na ciebie taki wpływ!

Miał – doprecyzował Kurt, choć niechętnie. – Zaklęcie złamanie, nie wyczuwam żadnego innego. Moja magia faktycznie będzie bezużyteczna, za każdym razem będzie prowadziła nas właśnie tutaj. Niech dzikus się wykaże.

Za tego dzikusa to zaraz będziesz wybierał perełki z trawnika! – Odyn pogroził mu wytatuowaną pięścią. Nie wyszło to szczególnie imponująco, bo krew ze zmasakrowanego nosa, który próbował przed momentem nastawić, polała mu się właśnie aż na koszulę.

Kurt nie sprawiał wrażenia szczególnie przejętego groźbą, tylko ukłonił się wariatowi teatralnie, gestem dłoni zachęcając go do pracy. Wyvern burknął jeszcze coś po norwesku pod nosem i odwrócił się do niego tyłem... a następnie rozpoczął przedstawienie.

Zamknął oczy. Odetchnął bardzo wolno i bardzo głęboko, aż niemal słyszałam trzeszczące w jego klatce piersiowej żebra. Rozłożył szeroko ręce, delikatnie poruszył palcami, jakby chciał pochwycić przemykający między nimi wiatr. Kilka płomieni liznęło jego skórę wzdłuż skomplikowanych tatuaży, na moment wyostrzając ich krawędzie i kolory...

Gdy ponownie otworzył oczy, wyglądał już zupełnie inaczej. Tęczówki lśniły mu intensywną, gorącą, niemal pomarańczową barwą gorącej lawy, rysy twarzy wygładziły się, uspokoiły. Powietrze stężało, zalegając cierpkim posmakiem potężnej mocy na końcu języka. O mało się nim nie udławiłam; coś starszego od zwierzęcego instynktu nakazało mi skulić ramiona, zwinąć się w jak najmniejszą kulkę i choćby najmniejszym drgnięciem nie dawać poznać, że w ogóle tam istnieję.

Za mną – warknął wyvern i ruszył dalej przecinającym trawnik chodnikiem, nawet nie oglądając się, czy na pewno podążymy za nim.

Wymieniliśmy z Kurtem spojrzenia – ja oniemiałe, on uspokajające – ruszyliśmy za wariatem w dalszą drogę.

Cóż, jeśli kiedykolwiek zastanawiałam się, co różni magię wyvernów od tej konwencjonalnej, to chyba właśnie miałam niezłą odpowiedź...

Co on robi? – syknęłam do Egzekutora, doganiając go z niejakim trudem. Wprost nie mogłam oderwać wzroku od majaczącej w ciemności, niemal czarnej sylwetki Odyna. Coś mnie do niego przyciągało, z czego zdałam sobie sprawę dopiero po kilku chwilach.

Ciężko to wytłumaczyć. – Egzekutor nie sprawiał wrażenia szczególnie zachwyconego tym, że w ogóle o to spytałam, zupełnie jakby z jakiegoś powodu pragnął trzymać mnie od tego tematu z daleka.

To chyba jasne, że przez to stałam się jeszcze bardziej zafascynowana sprawą, nie?

Może przynajmniej spróbuj – zaproponowałam.

Powietrze miało taki dziwny smak...

Nie do końca to rozumiem – warknął wreszcie po tak długim czasie, że nabrałam już niemal pewności, iż uda, że nie słyszał pytania. – To jest jakieś połączenie konwencjonalnej magii z vurdem, jeśli dobrze kojarzę. To potrafią jedynie wyverny.

I może ja też? Na szczęście nie zadałam tego pytania na głos. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, że zalęgło się we mnie na dobre, i to jako kwestia najbardziej paląca...

Nie myśl o tym, Czarnołuska – warknął Dagon, wyczuwszy tę niezdrową fascynację. – To nie jest dobry pomysł, żebyś...

Żebym co? – przerwałam mu bez chwili wahania. – W połowie jestem wyvernem. Czy to znaczy, że mogę nauczyć się posługiwać vurdem?

Z pewnością nie czystym.

Niestety ta lakoniczna odpowiedź musiała mi wystarczyć, gdyż wyszliśmy właśnie na otwartą przestrzeń między blokami. Całkiem rozległa łączka pewnie w dzień musiała być swego rodzaju wylęgarnią radosnych rodzinek z małymi dziećmi, szukających odrobinę przyjemności w miejskim zgiełku. Trawa rosła bardziej dziko niż w głębi osiedla, gdzieniegdzie pojawiały się w niej zagony koniczyny i wydeptane bezczelnie ścieżki. Bloki, do których się zbliżaliśmy, miały nieco inną konstrukcję niż te, które mijaliśmy do tej pory – znacznie mniejsze balkony, węższe okna i...

Nie macie wrażenia, że z nimi jest coś nie tak? – spytałam głupio, gdy upewniłam się, że wzrok nie płata mi figla. Bloki naprawdę były strasznie... płaskie. Żadne mieszkanie nie może być tak maleńkie, a żadna konstrukcja tak niestabilna, by to miało prawo istnieć, zaraz więc wyczułam, że powinnam się zatrzymać...

Iluzja! – krzyk Kurta, choć nie był skierowany do mnie, a do prącego taranem przed siebie wyverna, postawił mi dęba wszystkie włosy na głowie.

Przecież wiem! – ochrzanił go wyvern przez zaciśnięte zęby. Znaczące jego skórę płomienie znowu rozbłysły do niebezpiecznych rozmiarów, na krótką chwilę sprawiając, że wokół zrobiło się jasno niemal jak w dzień. O ile nie było to kolejnym złudzeniem, którego nie umiałam przejrzeć. – Myślicie, że ślepy jestem?!

Widzisz, że to tam jest, a i tak tam leziesz? – Stanęłam jak wryta z zamiarem nie ruszania się nigdzie, dopóki przewodnik nie udowodni mi, że nie zwariował.

A nie, przepraszam. Przecież on zwariował już z kilkaset lat temu...

To kontrolowana iluzja – wyjaśnił na tyle cierpliwie, na ile się dało, mając do czynienia z takim – jego zdaniem – objawieniem głupoty. Ja pierdzielę, nie siedziałam mu w głowie, a tak doskonale wiedziałam, co sobie właśnie myśli, jakby wyświetlało mu się to na czole... – Będę w stanie ją od nas odciągnąć. Chodźcie dalej, tylko się, kuźwa, przestańcie zatrzymywać z łaski swojej.

Nie podobało nam się to. Sama nie wiem, komu bardziej. No ale co mogliśmy zrobić? Spojrzenia, które wymieniliśmy tym razem, przekazywały przede wszystkim porcję wątpliwości co do zdrowia psychicznego towarzysza i nadzieję na to, że jednak uda nam się z tego jakimś cudem wyjść cało.

Nie wiem, z czym się je iluzje, jeśli mogę to tak określić. Z żadnymi nie miałam do tej pory do czynienia. Pojęcia nie mam, jak mogą na nas działać, co obejmują, jak są postrzegane przez zwykłych ludzi, o ile nie działają jedynie na tych z magicznym potencjałem. Przede wszystkim zaś nie wiem, czy mogą być groźne... choć z reakcji Kurta i słów Odyna wynikało, że owszem. Przyśpieszyłam w razie czego kroku, pragnąc mieć płaskie bloki jak najszybciej za sobą. Liczyłam też na to, że wracać będziemy już inną drogą...

Bloki nie wyglądały źle. Ale też nie dobrze. Coś w głowie wciąż powtarzało mi, że nie powinny tak stać, że zaraz się po prostu ugną pod wpływem wiatru i przewrócą, być może zabijając wszystkich spokojnie w nich śpiących ludzi. Ciekawiło mnie jednocześnie, na czym ta iluzja może polegać. Czy one są faktycznie takie cienkie, ale ludzie tego nie widzą, czy odwrotnie – są zupełnie normalne, ale nam wydają się takie...

Nieważne. Znowu.

Aż podskoczyłam, gdy za nami rozległ się szelest. Z początku gotowa byłam uznać, że w naszą stronę biegnie jakiś naprawdę duży pies, dlatego odwróciłam się przez ramię, nie alarmując nikogo...

Tak, Nihal i przypadki, co nie?

Stworów było kilka, a ja na ich widok wydarłam się jak ostatnia idiotka. Bo to były cholerne dinozaury z białymi piórami na karku – identyczne jak ten, którego swego czasu znalazłam na swoim osiedlu w Berlinie i odbijałam z rąk policji, gdy kojfnął w galerii handlowej, do której przed nim uciekłam!

Identyczne, jak skopiowane – tak samo pomarańczowe w prążki, z takimi samymi oczami, tak samo szybkie i zwinne, z ostrymi, przypominającymi igły zębami. Może ciut mniejsze, ale chyba mnie to zbytnio nie interesowało. Szybko sięgnęłam po miecz, dobrze wiedząc, że nie ma co uciekać – pędziły znacznie szybciej niż mógł to zrobić człowiek, a zwłaszcza taki z ortezą na nodze.

Kurt zaklął u mojego boku, zasyczało, gdy sięgnął po własną broń. Pierwszego gada przyjęłam na siebie, siekąc mieczem właściwie na oślep – doskonale wyważona smokońska stal, barwiona na kolor moich łusek, pięknie wgryzła się w miękkie podgardle stworzenia, pozbawiając je życia. Krew trysnęła na kolejnego z potworów, zatrzymując go na chwilę, którą wykorzystał Egzekutor, niemal odrąbując stworzeniu kark. Nie wcelował perfekcyjnie między kręgi szyjne, by wyszło to widowiskowo, ale dla nas wystarczyło, że wyeliminował przeciwnika z walki...

Znowu krzyknęłam, gdy tuż obok mnie przeleciała z hukiem wielka kula ognia.

Uciekajcie! – wydarł się na nas Odyn, ale nie posłuchaliśmy, bo kolejne stwory były już tuż-tuż. Zbliżały się, omijając zwęglone szczątki towarzysza...

Spierdalajcie! – poprawił się wyvern.

Cóż, zgodnie z ludową mądrością – to naprawdę działa. „Uciekanie” nie wywiera takiego wrażenia jak „spierdalanie”...

Na łeb, na szyję rzuciliśmy się w stronę cienia między blokami, desperacko rozglądając się za jakąś kryjówką. Kurt złapał nas jednocześnie za ramiona, nie przejmując się wciąż błyskającym na skórze wyverna ogniem, i pchnął w stronę niewielkiej budki, w której mieścił się sklep spożywczy.

Zamknięte! – obwieściłam odkrywczo po szarpnięciu za solidne, okratowane drzwi. Wielkie, choć niezbyt czyste okno, również okratowane, też ani drgnęło.

Odyn odsunął mnie brutalnie i szybkim, wprawionym gestem wyrysował na dykcie dziwaczny symbol, któremu nie zdołałam się przyjrzeć. Kłódka szczęknęła i opadła na ziemię, a my wskoczyliśmy do środka, nie zadając żadnych pytań. Runęliśmy na podłogę, skuliliśmy się tak, by nie było nas widać z okna, i zamarliśmy cichutko jak trusie...

Na zewnątrz coś sapało niecierpliwie. Wyglądało na to, że dinozaury nie dość, że nie grzeszyły inteligencją, to jeszcze miały dość słaby węch, bo po kilkukrotnym obejściu budki zaczęły odstępować, pomrukując z rozczarowaniem. Któryś – prawdopodobnie przywódca stadka – zaskrzeczał głośniej, a reszta odbiegła, hałasując nieco na pustym chodniku. Jeden chyba wpadł w pusty kosz na śmierci, sądząc po dźwięku.

Co to było?! – Odyn popatrzył po nas zgonionym wzrokiem. Nagle wyrwany z transu, sprawiał wrażenie takiego, który dopiero się obudził, i to w wyjątkowo brutalny sposób.

A bo ja wiem?! – zdenerwowałam się. – Widzieliśmy już takiego jednego, chciał mnie zeżreć w Berlinie. Moja babcia coś z nim zrobiła, ale nie raczyła się podzielić szczegółami.

To prawdopodobnie jakaś mutacja – dorzucił od siebie Kurt. – Sztucznie stworzona bestia. Zastanawiałem się, kto mógł chcieć aż tak eksperymentować, ale teraz chyba otrzymaliśmy dowód, że to sprawka Drake'a...

Dawno nie widziałem mutantów. – Tym razem w czerwonych oczach pojawił się błysk fascynacji. – Myślicie, że mógłbym może jednego...

Później – przerwał wariatowi smokon. – Już poszły, możemy wychodzić. Gdybyś był łaskaw żwawiej załatwiać je ogniem, w razie gdyby się znowu napatoczyły, to byłbym wdzięczny...

Odyn prychnął niczym obrażona księżniczka i podniósł się z podłogi sklepiku, otrzepując spodnie z niewidzialnego kurzu. Dopiero wtedy, gdy stanął w słabym, nieprzyjemnie chłodnym świetle latarni, wpadającym przez okno, zauważyłam, że ślady złamania na jego nosie zniknęły, pozostawiając jedynie ślady niedokładnie otartych zacieków krwi.

Co jest? Nie dość, że są niezniszczalni, to jeszcze leczą się w ciągu paru minut?! Kurde, a my, smokoni, mieliśmy czelność z nimi w czymkolwiek konkurować?!

Z żałością zerknęłam na wyłożone pod szklaną ladą batoniki i poszłam za moimi ulubionymi mężczyznami, nie chcąc dłużej zostawać sama, skoro w okolicy kręciło się jakieś nie wiadomo co. Odyn ponownie wykonał sztuczkę z wchodzeniem w coś na kształt transu bitewnego i poprowadził nas dalej między blokami. Tym razem szliśmy znacznie wolniej, ostrożnie rozglądając się na boki. W każdej większej plamie cienia doszukiwałam się ruchu i błysku kocich ślepiów dziwacznych gadów.

Nieco się zdziwiłam, gdy osiedle się tak nagle po prostu... skończyło.

Jesteście pewni, że właśnie tam mamy iść? – spytałam niepewnie, zatrzymując się na samej krawędzi pustej przestrzeni.

Jeśli dobrze widziałam, rozległy plac przygotowywano pod postawienie nowych budynków, być może pseudoapartamentowców. Nieco szersza, lecz wciąż niepodzielona na lewy i prawy pas uliczka prowadziła w stronę majaczących po drugiej stronie terenu budowy kolejnych bloków, świecących nielicznymi światłami w oknach tych, którym nie śpieszyło się, żeby iść spać. Najbliżej nas znajdował się spory wieżowiec z nieco wcześniejszych lat, być może sześćdziesiątych, co rozpoznałam po swoistej toporności jego konstrukcji i nieco mniejszych oknach. Był brudny, nieco odrapany, pilnie wręcz wołający o ocieplenie – szary tynk odłaził całymi płatami, a w dostępniejszych fragmentach zdobiły go paskudne graffiti, niereklamujące szczególnie dobrze zdolności autorów. Budynek stał w delikatnym zagłębieniu terenu, widocznym pewnie jedynie z naszej perspektywy, a jego parter okazał się naprawdę niski, bo okna znajdowały się niemal na poziomie gruntu...

Chyba że nie był to parter, a jakieś bliżej nieokreślone pomieszczenia gospodarcze? Choć jako smokonka widziałam w nocy doskonale – na tyle, by bez problemu rozróżniać kolory i szczegóły – stałam jeszcze zbyt daleko, by z całą pewnością określić, co się tam mogło znajdować, zwłaszcza że akurat w tamtych oknach pogaszono wszystkie światła.

Jestem pewny – uciął moje wątpliwości Odyn i poleciał przecinakiem przez gliniasty plac. Wskoczył na uliczkę, znacząc ją śladami ubłoconych buciorów, i praktycznie podbiegł do klatki schodowej wieżowca.

Co mogliśmy zrobić? W kupie zawsze raźniej, więc poszliśmy za nim, jednocześnie wzdychając z osłabieniem.

Budynek miał dziewięć pięter, jeśli dobrze liczyłam. Drzwi klatki schodowej okazały się zaskakująco nowoczesne i szczelnie zamknięte, a czułam spore opory przed używaniem domofonu. Przed oczami od razu miałam całą zgraję ubranych w szlafroki mieszkańców, wściekłych o budzenie o tak nieludzkiej porze... Kurt spróbował rozbroić zamek innym kluczem, ale nie poszło mu to zbyt dobrze, bo zaklął zaraz pod nosem, pokazał mu środkowy palec, gdy myślał, że żadne z nas nie spogląda w jego stronę, i odszedł na parę kroków, spluwając pogardliwie.

Obleśne – warknęłam pod nosem. – Dlaczego faceci to robią?

Sądząc po wyrazie twarzy, chciał mi sprzedać dłuższe kazanie, ale miał pecha, bo właśnie w tamtym momencie Odyn zapiał ze szczęścia i ryknął na cały głos:

Hej, tu są drzwi!

Znowu miałam wizję, tym razem jak przez jedno z okien wychyla się jakaś starsza pani i rzuca w wariata słoikiem, pomstując na czym świat stoi.

Zeskoczyłam z betonowych schodków, prosto do wybetonowanego rynsztoka, biegnącego wzdłuż budynku. Całe szczęście, że nie było w nim akurat wody... Szybko podbiegłam do wyverna, mijając ciemne okno, parapetem sięgające mi najwyżej do biodra, i zatrzymałam się obok niepozornych drzwi z malowanego na zielono, porozsychanego ze starości drewna. Chwilę przyglądałam się, jak wyvern kręci się wokół nich bezradnie, jak węszący pies, nie mogący dostać do lodówki, w której czeka na niego okazałe pęto kiełbasy, a następnie aż podskoczyłam, gdy ni z tego, ni z owego postanowił sprzedać lichym wrotom porządnego kopa. Drewno huknęło pod wpływem jego siły i wpadło do ciemnego wnętrza jak zdmuchnięte, zatrzymując się chyba gdzieś na przeciwległej ścianie, sądząc po odgłosach.

Nie, to wcale nie obudziło połowy dzielnicy – ochrzaniłam dumnego z siebie faceta i ciekawie zajrzałam do środka.

Jako pierwsza przestąpiłam obniżony próg, a następnie o mało nie spierdzieliłam się z dwóch niepozornych schodków, nie wiadomo po co czających tuż za nim. Rozejrzałam się bezradnie, pomacałam po kieszeniach, szukając telefonu, by włączyć w nim latarkę. Odyn rozpalił niewielką kulę ognia i zawiesił ją tuż nad dłonią, jakby trzymał świecę. Kurt okazał się najrozsądniejszy z nas wszystkich i po prostu zapalił światło.

Ciepły blask staromodnej żarówki w kształcie bańki oświetlił całkiem przestronne wnętrze biednego, ale nawet przyjemnego mieszkania. Stosunkowo niski pokój był pomalowany na bardzo jasny beżowy kolor, remont musiał przechodzić jednak bardzo dawno temu, bo w rogach sufitu widziałam całą kolekcję pajęczyn, a tynk w wielu miejscach znaczyły okazałe pęknięcia. Kilka wgłębień w ścianach sugerowało, że niegdyś było tam więcej okien. Po lewej stronie miałam szerokie, zachodzące aż na dwie ściany biurko z przestarzałym komputerem i dwoma monitorami, nad którym zwieszały się półki uginające od rozmaitych książek i ręcznie malowanych figurek z popularnej gry RPG. Kwadratowy pokój był chyba dopiero pierwszym z kilku przechodnich, bo po prawej stronie, oprócz dużej szafy z drewnopodobnej dykty, widziałam też białe drzwi z mętna szybą, drżącą z nieprzyjemnym plastikowym pogłosem, ilekroć ktoś zrobił mocniejszy krok na zrujnowanych przez czas i życie, jasnych panelach. A Odyn i Kurt sporo tych kroków robili, zaglądając we wszystkie kąty po kolei.

Naprzeciwko, tuż obok zrujnowanej ramy z plakatem starego zespołu rockowego i wielkiej dziury w ścianie, walały się resztki głównych drzwi. Nie no, świetnie, to się nazywa „nie zostawiać za sobą śladów”...

Uznawszy, że nic tu po mnie, przeszłam do kolejnego pomieszczenia, którym okazała się ślepa, bardzo wąska kuchnia, również przechodnia. Zajrzałam do wszystkich szafek w próżnej nadziei, że znajdę tam coś ciekawego. Każda pochodziła z innego kompletu, w dodatku ktoś już dawno powinien wyregulować im drzwiczki, bo większość albo znacznie opuściła się na zawiasach, albo otwierała się sama, jeśli ciut za mocno je dotknąć. W zlewie zalegał jakiś brudny talerz, sugerując, że jeszcze niedawno ktoś tutaj był. Za zamkniętymi drzwiami mieściła się łazienka, lecz nie wchodziłam do niej głębiej, bo i bez tego widziałam, że nie ma w niej nic oprócz brodzika bez zasłonki i muszli klozetowej, zamiast tego więc przeszłam do kolejnego pokoju. To było właściwie odbicie tego pierwszego, w dodatku urządzone niemal identycznie, z tym że tutaj już nikt nie kłopotał się z układaniem paneli, a gołą wylewkę na podłogę przykrył po prostu kiczowatym, wzorzystym dywanem. Wydeptana we włosiu ścieżka prowadziła do krzesła przy biurku i kolejnych zamkniętych drzwi z drewna, muszących prowadzić na zewnątrz.

Coś tu było nie tak. Bo w tym miejscu powinna znajdować się wejście do klatki schodowej, a ewidentnie go nie było... W dodatku blok z zewnątrz wydawał się mieć podstawę w kształcie kwadratu, a mieszkanko było ewidentnie prostokątne. O ile to jeszcze dało się wyjaśnić, to tej zagwozdki z klatką nijak nie umiałam rozpracować...

Zajrzałam do kilku książek, mocno zastanawiając się nad tym, czy może by ich sobie nie pożyczyć na czas nieokreślony. Przestawiłam figurki w tę i z powrotem po półkach, ale nic mi to nie przyniosło. Spróbowałam uruchomić komputer, równie prehistoryczny jak ten w pokoju wcześniej, ale nie zareagował, choć kabel tkwił prawidłowo w gniazdku. Może ktoś wyłączył bezpiecznik? Szkoda tylko, że nigdzie nie widziałam skrzynki, w której mogły się znajdować.

Nagle coś uderzyło w drzwi. Aż podskoczyłam, zwalając kilka książek z przepełnionego regału. Słabe wrota zadrżały w zawiasach, z wmurowanej w ścianę futryny posypało się nieco tynku.

O kuźwa! – krzyknęłam, gdy załapałam jakimś cudem, że mi się to wcale nie wydawało.

Jednocześnie w drugim pokoju, po drugiej stronie przypominającej korytarz kuchni rozległ się jakiś hałas i syk ognia.

Cóż, czyli oni mi chyba nie pomogą...

Łatwo było się domyślić po poprzedniej przygodzie, że to dinozaury znowu nas znalazły, w czym upewniłam się po wyjrzeniu przez zakurzony wizjer. Jeden z nich znowu rzucił się na drzwi, gdy tylko się do nich zbliżyłam, odskoczyłam więc w panice, rozglądając się za czymś, czym mogłabym przejście zastawić...

Jeśli byłam za słaba, by przestawić któryś z chybotliwych regałów, to w okolicy nie znajdowało się zupełnie nic pożytecznego.

Tym razem drzwi omal nie wypadły pod wpływem uderzenia. Szybko dobyłam miecza i ścisnęłam go w spoconej lewej dłoni. Jednego gada zdołałam tak zaszlachtować, mimo że broń była nieco zbyt nieporęczna, by posługiwać się nią jedną ręką, więc może i tym razem...?

Kurt krzyknął coś niewyraźnie, Odyn odpowiedział mu stekiem przekleństw. Drzwi znowu się zatrzęsły, grożąc, że w każdej chwili mogą puścić, ale w drugim pokoju rozgrywała się już pełnowymiarowa bitwa...

A, chrzanić to.

Dosłownie rzuciłam się na stojący obok wejścia regał. Stary, zbity z pomalowanych błyszcząca farbą desek, aż się uginał pod ciężarem zgromadzonych na nim książek, wiele więc nie było trzeba, żeby go ostatecznie przewrócić. Zawalił się z trzaskiem umęczonego drewna, wzbijając w powietrze fontannę drapiącego w gardle kurzu, książki falą wysypały się na podłogę, niemal przyprawiając moje serce nałogowego czytelnika o zawał, ale na szczęście wszystko posypało się właśnie w tym kierunku, w którym chciałam, by się posypało. Drzwi, zawalone porcją bałaganu, wydały się o wiele solidniejsze – ja pewnie miałabym już problem, żeby otworzyć je z zewnątrz. Szybko złapałam jeszcze biurko, nie przejmując się topornym monitorem, i stękając z wysiłku i bólu nadwyrężonych, a i tak przecież pokiereszowanych mięśni zatargałam je obok bałaganu, a następnie wkitrałam na sam szczyt konstrukcji. Otrzepałam ręce, jak po dobrze wykonanej robocie, i popędziła do potrzebujących pomocy chłopaków...

Mało brakowało, a tasak Odyna urżnąłby mi głowę w okolicy bioder, gdy tylko przekroczyłam próg. Jakimś cudem zrobiłam unik, sklęłam wyverna w tak barwny sposób, że w życiu bym się nie spodziewałam, że tak potrafię, i ponownie złapałam za swój miecz, skacząc w stronę pozbawionego drzwi wejścia, gdzie Kurt mocował się z przerośniętą jaszczurką.

Uderzyłam mieczem, lecz zabrakło mi siły, by gada zabić. Na szczęście dinozaur zwrócił się w moją stronę, dzięki czemu Kurt mógł uwolnić miecz spomiędzy jego szczęk i wbić go w miejsce, gdzie pewnie mieściło się serce bestii. Cielsko zwiotczało i runęło na podłogę, ale na jego miejscu zaraz pojawiło się kolejne. Odyn krzyknął, byśmy usunęli się z drogi, a dosłownie po tym, jak desperacko skoczyliśmy w bok, wypuścił strugę ognia na hordę atakujących mutantów.

W nagłym rozbłysku mogłam dokładnie przyjrzeć się stadku, które zechciało nas odwiedzić. I to, co zobaczyłam, wcale mi się nie spodobało, bo potworów na zewnątrz były dziesiątki.

Trzy zajęły się ogniem i wbiegły w swoich kumpli, również sprzedając im parę płomieni. Wyglądało na to, że białe pióra są bardzo łatwopalne... tylko co mi to daje, skoro ja nie umiem panować nad ogniem? Oszalały z bólu dinozaur o mało mnie nie przewrócił, na oślep rzucając się do ucieczki. Kurt chciał ciąć go mieczem, ale zwyczajnie zabrakło nam miejsca – również wznosiłam broń do chamskiego ataku zza głowy. Zderzyliśmy się klingami, jelce w kształcie smoczych skrzydeł zakleszczyły się ze sobą, chwilę nie mogliśmy się rozplątać, wyklinając siebie nawzajem od najgorszych.

Nieudacznicy! – podsumował nas Odyn, odepchnął nasze kłębowisko na bok i jednym uderzeniem długiego tasaka odrąbał najbliższemu gadowi łeb.

Okej, on chyba jednak ma sporo więcej siły niż człowiek... I sporo więcej niż ja i Kurt razem wzięci. Znowu błysnęła fala ukierunkowanego ognia, w ślepiach małych gadów zabłysło przerażenie...

Następnie wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Woda pojawiła się znikąd. Nie wiem, jak to możliwe, ale nagle po prostu zaczęła wpływać do znajdującego się w sporym zagłębieniu terenu mieszkania. Wzbierała błyskawicznie, już po krótkiej chwili sięgając nam aż do kolan i poważnie utrudniając nam ruch.

Co jest?! – Odyna chyba zaczynał już szlag trafiać. Spojrzał na mętną ciecz z taką nienawiścią w oczach, jakby mógł tylko tym sprawić, że przeprosi go i sobie pójdzie.

Drake gdzieś tu jest! – krzyknęłam bez sensu, bo i bez tego przecież o tym wiedzieliśmy. To już nie mógł być efekt żadnej pułapki.

Kurt ryknął bez słów i rzucił się w stronę wyjścia. Błysnęło, gdy przemienił się w smoka i wzbił w powietrze. Ze swojego miejsca widziałam, jak zawisnął w powietrzu, mocno bijąc dwoma parami skrzydeł, i zionął potężną strugą ognia w zwierzęcym pragnieniu pokazania przeciwnikowi własnej siły.

Spieprzamy stąd! – Odyn złapał mnie za pocięte szkłem ramię, sprawiając, że omal nie krzyknęłam z bólu. – Tej wody jest coraz więcej!

Miał rację. Tylko że coraz więcej było też blokujących nam przejście dinozaurów. Z pewnością żadne z nas nie miało już tyle przestrzeni, by wykonać manewr Egzekutora.

Kurt wylądował na błotnistym trawniku i złapał potężnymi zębami dwa mutanty naraz. Dosłownie rzucił nimi w napierające stado. Machnął łapą, a następnie ogonem, ale stworów było zbyt dużo i powoli zaczynały napierać na niego ze wszystkich stron.

Musimy uciekać – wycedził Odyn przez zaciśnięte zęby, błyskając zaostrzonymi kłami. Widziałam, że ta myśl nieszczególnie przypadła mu do gustu.

A znaleźliście tu chociaż coś ciekawego? – spytałam głupio.

Mężczyzna rozejrzał się bezradnie po pokoju.

Woda sięgała mi już powyżej pasa, zaczynałam szczękać zębami od jej lodowatej temperatury, bynajmniej nie miałam więc ochoty na zabawę, zwłaszcza że gdy wyvern stracił czujność, to na mnie spoczął ciężar odpierania mutantów. Cholernie ciężko mi się już chodziło, co więc dopiero mówić o składnym machaniu mieczem tak, by zrobić krzywdę komuś oprócz siebie samej...

Odyn nagle zakrzyknął triumfalnie i rzucił się w stronę biurka. Wygrzebał z wody jednostkę centralną komputera, wsadził ją sobie pod pachę.

Czy ty jesteś aż tak stary?! – ochrzaniłam go z nutą desperacji w głosie. – To jest, kurna, sprzęt elektroniczny, po tej powodzi nie nadaje się już do niczego!

A skąd wiesz, że zręczny informatyk nie reanimuje dysku? – Krótkim skinięciem głową wskazał w stronę walczącego na zewnątrz Kurta. – No dalej, spierdalamy! Bierz go w szpony, ja nie mam chwytnych rąk, gdy rozwinę skrzydła.

Posłuszne jego woli płomienie przypaliły kolejnego dinozaura. Zaatakowałam mieczem jednocześnie z nim, dzięki czemu w drzwiach nareszcie powstał wyłom wystarczający, byśmy zdołali wyskoczyć na zewnątrz, rozchlapując wokół wodę. Kurt zaryczał ponaglająco na nasz widok i wzbił się w powietrze, nie ociągając dłużej. Na czerwonych łuskach miał całą serię krwawych pręg. Nie wyglądały poważnie, ale musiały sprawiać mu niemały ból.

Przemieniłam się w smoka i dosłownie w ostatnim momencie złapałam komputer, którym Odyn po prostu we mnie rzucił. Nie sprawdzałam, czy wyvern leci za mną – jakoś nie wątpiłam, że akurat on przez cały ten czasu z nas wszystkich miał największe szanse wyjść z tej kabały cało. Odbiłam się od ziemi i...

No tak. Odbiłam się od ziemi i rozbiłam się o ziemię. Bo zapomniałam o tym przeklętym skrzydle!

Początkowo szarpnęłam się, gdy poczułam, że zaciskają się na mnie czyjeś pazury, ale uspokoiłam się, gdy zorientowałam się, że to Kurt. Nie wiem, jak to zrobił, ale w jakiś głupi sposób zdołał objąć mnie przednimi łapami i dźwignąć nieco w powietrze.

Współpracuj! – warknął, gdy skamieniałam w jego chwycie.

Poruszyłam skrzydłami. Rozłożyłam je szeroko, ostrożnie...

Zachwialiśmy się i mało brakowało, a znowu wpadlibyśmy w te przeklęte dinozaury. Komputer, dziwnie mały w chwycie smoczych łap, prawie mi wypadł. Ładnych parę chwil zajęło, zanim zsynchronizowaliśmy ruchy na tyle, by zdołać utrzymać się w miarę stabilnie w powietrzu.