Wspominałam już, że
cierpię na bezsenność? I to taką z prawdziwego zdarzenia, na
którą guzik pomagają jakiekolwiek leki, choćbym ich całą paczkę
wzięła?
Właściwie to nie mam
bladego pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale codziennie bez
problemu zasypiam o dwudziestej pierwszej. W dzień również –
obojętnie, kiedy się położę, mogę spać jak zabita, do oporu.
Ale praktycznie zawsze między pierwszą a drugą w nocy budzę się
i nie mogę nic na to poradzić.
Wyglądało na to, że
dzisiaj właśnie wypadł jeden z tych dni. Obudziłam się o
pierwszej trzydzieści, jak najbardziej chciało mi się dalej spać,
ale wszystko jedno, jak się ułożyłam, było mi tak okropnie
niewygodnie, że prawie natychmiast musiałam zmieniać pozycję.
Trochę liczyłam na to, że uda mi się tą szarpaniną z pościelą
zmęczyć, ale próżny mój trud. Przez to wszystko tylko
zgłodniałam.
Wygrzebałam się spod
ciepłej kołdry, doszłam bez problemu do biurka (smoki świetnie
widzą w ciemności) i zaczęłam szukać czegoś, co nadawałoby się
jeszcze do jedzenia. Jakoś tak straciłam jednak apetyt, gdy pod
warstwami pogniecionych kartek, zapomnianych zeszytów i kubków z
resztkami soku malinowego natknęłam się na puszystą od pleśni
kanapkę. Wyglądała trochę tak, jakby wyrosło jej gęste futerko.
Wolałam nie sprawdzać, czy ząbki też ma, i tak miałam już
wrażenie, że nawarczała na mnie, gdy zdjęłam z niej ochronną
powłokę śmieci, więc cofnęłam szybko rękę.
Kto by pomyślał, że
stare jedzenie będzie sobie rościć prawa do mojego własnego
mebla. Szczyt wszystkiego.
Dla odmiany
postanowiłam wymyślić coś, czym mogłabym się zmęczyć.
Wywaliłam wszystkie ciuchy z szafy i włożyłam je z powrotem,
składając w tak doskonałe kosteczki, że niejedna perfekcyjna pani
domu by się zawstydziła. Po wszystkim tym czułam się tak samo
śpiąca, ale zniechęcona do spania, jak wcześniej. Zrobiłam kilka
ósemek mieczem i trzydzieści pompek. Wyjęłam z torby swoją
grawerowaną dziurkami szpadę pruską, zmieniłam w niej klingę,
doszłam do wniosku, że z poprzednią wyglądała lepiej, więc
zmieniłam ją jeszcze raz. Posmarowałam odrdzewiaczem klingę
szabli sportowej i machnęłam tylko dłonią, widząc, że to już
nic jej nie da i najwyraźniej muszę zastanowić się nad kupnem
nowej.
I ni cholery nie czułam
się bardziej śpiąca.
Postanowiłam przejść
się do kuchni, bo żołądek znowu o sobie przypomniał. Zeszłam po
schodach, zwaliłam się oczywiście z ostatniego stopnia. Jakiś
pechowy chyba jest. Dziwne, że dzieje się tak praktycznie za każdym
razem, a z niewiadomych przyczyn rodziców jeszcze nigdy nie
obudziło...
Powlokłam się do
lodówki, zajrzałam do środka. Światełko okazało się tak
zabójcze dla moich oczu, że aż jęknęłam, zasłaniając twarz
przedramieniem. Po omacku zaczęłam szukać jedzenia. Po wywaleniu
bodajże połowy zawartości na podłogę zdecydowałam się na
kostkę starszawego sera i czekoladowy jogurt mamy. Zostawiłam
bałagan, czując, że chyba mogę zasnąć i chcąc z tego jak
najszybciej skorzystać.
Wcale nie zasnęłam.
Po kilku minutach, mocno już zdenerwowana, zjadłam przyniesione z
kuchni specjały, mając nadzieję, że pełny żołądek sam z
siebie zaproponuje organizmowi drzemkę w celach trawiennych, ale
przeliczyłam się. W ostateczności sięgnęłam po podręcznik do
matematyki – zawsze istniała możliwość, że czytanie porywająco
ciekawych przykładów z geometrii jakoś mnie zmorzy... A kij.
Ilekroć moje myśli odrobinę odpływały od zajęcia, co mogło
zwiastować zbliżającą się senność, przed oczami stawały mi
wypadki dnia, co skutecznie z powrotem mnie rozbudzało.
Bo dzień, który
właśnie minął, był koszmarny, moi mili.
Po tym, jak już
wytłumaczyłam Paulinie, czemu to tak dziwnie zachowałam się w
sklepie, zapanowała chwilowa cisza. Znowu modliłam się skrycie, że
dziewczynie może wreszcie skończyły się tematy do rozmowy,
zaciskałam dłonie w pięści, nie chcąc przerwać tej magicznej
chwili... A tu lipa. Wystarczyło, że tylko się rozejrzała.
– Masz bardzo ładny
pokój, wiesz? Ten seledynowy jest prześliczny. I te białe
kolumienki... I ten dywanik! Fajny też telewizor, rany, jak ja bym
chciała taki mieć, rodzice się zgodzili? Moi chyba nigdy by na to
nie poszli...
Mózg mnie zaswędział
od nadmiaru informacji.
– Ściany wolałabym
mieć czarne – wyznałam wreszcie. – A telewizor to sobie możesz
wziąć, właściwie to go nie używam...
– Jak to nie
używasz?! – zapowietrzyła się. – To co ty robisz w wolnym
czasie?!
– Czytam, piszę...
Mam zainteresowania – odparłam tonem jasno sugerującym, że jej o
posiadanie zainteresowań nie posądzam.
– Aha. To fajnie.
Byłam pewna, że jak
jeszcze raz użyje słowa „fajnie”, to ukręcę jej łeb. I tak
nie sprawia wrażenia, jakby szczególnie często go używała...
– A co to są za
drzwi? – Krótkim ruchem głowy wskazała w odpowiednim kierunku.
Tak, zasadniczo mogłam
powiedzieć, że to garderoba. Lub łazienka. Lub wymyślić
cokolwiek, co byłoby dalekie od prawdy po to tylko, by nie skazać
się na setki pytań, na których nie miałam ochoty odpowiadać...
Nie, ja musiałam palnąć:
– Tam jest pokój
mojego brata.
– O, nie widziałam
go jeszcze! Poznasz mnie z nim?
– Może... –
Zacisnęłam dłonie w pięści. – Może kiedyś.
Potem wszystko toczyło
się rytmem możliwym do przewidzenia, przez co tak rozdzierająco
nudnym, że tylko cudem powstrzymywałam się od ziewania co minutę.
Dziewczyna trajkotała z przejęciem o nowej szkole, ludziach,
których zdążyła poznać i nauczycielach, następnie płynnie
przeszła do swojej sytuacji domowej (którą przedstawiła jako
prawdziwy dramat na miarę serialu paradokumentalnego, a która
brzmiała tak zwyczajnie, że aż skręcało). W pewnym momencie na
szczęście Miki się pofatygował, by wejść na piętro, więc
pogadanka płynnie przeszła na temat zwierząt. Tutaj już oprócz
monologu czekały na mnie pytania, więc wykazałam odrobinę większe
zainteresowanie. Zwłaszcza że musiałam zachowywać czujność –
w końcu już nie raz mój kochany piesek dawał się gościom
głaskać tylko po to, by móc łatwiej ich pogryźć...
Dziewczyna raczyła
ulotnić się do domu dopiero koło godziny osiemnastej, kiedy to już
na dobre zdążyłam pogodzić się z tym, że mój mózg nie wyjdzie
z tego spotkania bez szwanku. A raczej nie tyle raczyła się
ulotnić, co dosłownie wybiegła, gdy okazało się, że jej rodzice
nie wiedzą o tym, że miała kogoś odwiedzić. No gratulacje po
prostu, że też wcześniej się nie zorientowała... Chociaż może
gdyby zdążyła do nich zadzwonić w porę to by siedziała dłużej?
Teraz, w nocy, za nic
nie mogłam pozbyć się irytujących wspomnień. Za każdym razem,
gdy tylko przymknęłam oczy, wyświetlały mi się pod powiekami jak
film. Miałam ochotę zacząć skomleć i walić głową w ścianę.
Wyglądało na to, że
już nie zasnę. Zbyt mocno bałam się koszmarów.
Wstałam z łóżka,
przeciągnęłam się. Było mi cholernie zimno, ale podeszłam na
boso do okna i otworzyłam je na oścież. Wychyliłam się lekko,
rozejrzałam uważnie, czy przypadkiem nie widać kogoś w pobliżu,
a następnie zwinnie wskoczyłam na parapet. Balansując na samych
czubkach palców, wyprostowałam się, rozłożyłam ramiona i...
skoczyłam w rozpościerającą się pode mną pustkę.
– Kiedyś naprawdę
nie zdążysz z przemianą i sobie nagrabisz, Czarnołuska –
warknął w mojej głowie Dagon.
– Daj spokój. A
czy ja kiedykolwiek miałam jakieś problemy tego typu? –
prychnęłam pogardliwie.
Moje ciało spowiły
jasne płomienie. Przyjemne ciepło rozeszło się po kościach,
sprawiając, że nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Uczucie było
łudząco podobne do tego, jakie towarzyszyło wejściu do wanny
pełnej gorącej wody po całym dniu spędzonym na mrozie.
Nie minęła sekunda,
gdy nagle pachnące nocne powietrze przecięły smoliście czarne,
ogromne skrzydła. Matowe łuski zdawały się pochłaniać drobinki
docierającego z ulicy światła, białe szpony aż świeciły w tym
kontraście. Machnęłam długim ogonem, odzyskując w powietrzu
równowagę, i zawisłam na wysokości pierwszego piętra. Zerknęłam
w ciemne okno, wyszczerzyłam wilcze kły do swojego odbicia. W
czystej szybie błysnął kostny grzebień, biegnący przez całą
długość kręgosłupa, długie zakrzywione rogi i ślepia – jedno
niebieskie, typowe dla smoków, a drugie... no właśnie, czerwone.
Bo właściwie to ja
nawet nie jestem do końca smokiem. Jestem w połowie wyvernem. Stąd
moje nietypowe umaszczenie, większe skrzydła, matowe łuski i kolor
oczu. Do tego większa siła i odporność na ogień...
Brzmi fajnie, co?
Trochę tak, jakbym była wybranką. Wyjątkową nawet na tle innych
smoków, podziwianą i wywyższaną...
A kij. Może i tak
brzmi, ale już nie wygląda. Sprawa ma się tak, że z racji swojej
rewelacyjnej krwi jestem wyrzutkiem. Kimś, kogo lepiej odsunąć od
obowiązków, nie wtajemniczać w funkcjonowanie smokońskiej
społeczności. Jestem kimś, kogo boi się nawet sama Rada Smoków.
Problem tylko w tym, że sama nie wiem, czym ja im tak zagrażam?
Boją się siedzącej we mnie duszy pradawnego smoka-zdrajcy, boją
się tego, że kiedyś ulegnę i zechcę iść w jego ślady... I
wszyscy zapominają, że mogę sobie tylko pomarzyć o wielkiej
rebelii. Nawet jakbym chciała ją rozpętać, nadal jestem tylko
niewyszkolonym pisklakiem, którego każdy dorosły smokon o pozycji
Strażnika zetrze z powierzchni ziemi z zamkniętymi oczami.
Strażnicy? Ach tak. Bo
smokoni powstali po to, by chronić ludzi przed istotami magicznymi,
takimi, które znajdują się o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym
od nich. Strażnicy są po to, by pilnować, aby granica między
światem ludzi a magii nie zatarła się zbytnio.
W każdym mieście
działa jeden smoczy Strażnik. Tak wypadło, że w Berlinie to ja
powinnam przejąć jego funkcję... Tylko że zostałam od niej
odsunięta. Bo Rada się mnie boi.
Westchnęłam ciężko,
spięłam skrzydła, wykręciłam w powietrzu spiralkę i skierowałam
się w stronę widocznego na horyzoncie wysokiego apartamentowca.
Szybowałam niespiesznie, pozwalając nieść się cieplejszym prądom
powietrza. Nie latałam jak smok. Nie walczyłam z wiatrem, nie
siłowałam się z nim, nie napierałam, nie rozcinałam jego
podmuchów, torując sobie drogę. Ja z nim współpracowałam. Jak
wyvern.
Bolało mnie to, że
odsunięto mnie od tego, do czego zostałam stworzona. Bolało do
tego stopnia, że w noce takie jak ta nie wytrzymywałam w zamknięciu
czterech ścian i szybowałam pomiędzy nowoczesnymi, monumentalnymi
budynkami, pilnując, czy z moim miastem wszystko w porządku. Czułam
nieustanną potrzebę upewniania się, że nie przegapię żadnego
czyhającego na Berlin niebezpieczeństwa. Rada mogła mnie
zdegradować, ale nie potrafiła uśpić moich instynktów. Nie
licząc mojego brata, który jakiś czas temu zniknął, urodziłam
się jako pierwszy smokon z tego pokolenia na terenie Berlina. Byłam
Strażniczką, nawet jeśli nie mogłam się taką tytułować.
Mój obecny konkurent
nieraz usiłował wybić mi z głowy te patrole, ale z czasem chyba
zorientował się, że nie ma co strzępić sobie języka. Obojętnie,
jak na mnie naskakiwał, jak często zgłaszał moje występki
Radzie, ja nadal czuwałam. Wiedziałam, że nie mogę ingerować,
nawet jeśli coś będzie się działo, ale zawsze mogłam w końcu
patrzeć.
I tym właśnie byłam.
Nocnym podglądaczem. Nocnym prześladowcą, jak niektórzy lubili
mnie nazywać.
Przelatywałam akurat
obok otwartego okna czyjegoś mieszkania. Ciekawie zerknęłam do
rozświetlonego środka. Widziałam spory salon łączony z kuchnią,
wszystko utrzymane w eleganckiej tonacji kawy z mlekiem... i zupełnie
puste.
Bezszelestnie
wyhamowałam ogromnymi skrzydłami i przycupnęłam na schodach
pożarowych, ignorując ich przejmujące trzeszczenie. Wsunęłam
wielki łeb do ciepłego wnętrza, wciągnęłam pełne płuca
zapachu, zastrzygłam uszami, rozglądając się uważnie. Wyglądało
na to, że jedyny mieszkaniec brał właśnie prysznic w łazience, a
mój żołądek jak na złość coraz usilniej przypominał mi o tym,
że już jakiś czas temu strawił ostatnią dawkę jedzenia...
Jogurcik do szczególnie kalorycznych nie należał.
Wskoczyłam do środka,
przemieniając się w człowieka. Odziana jedynie w różową piżamę
w jednorożce, którą to jakiś czas temu kupiła mi babcia,
przemaszerowałam do kuchni. Jak gdyby nigdy nic zajrzałam do
lodówki, przez kilka sekund przyglądałam się produktom na
półkach. Zerknęłam jeszcze do zamrażalnika. Poczęstowałam się
sporym pudełkiem lodów czekoladowych, wzięłam sobie jeszcze łyżkę
z szuflady i wyskoczyłam na zewnątrz, ochoczo zabierając się do
konsumpcji.
Nocny prześladowca,
pamiętajcie. Okradnie was z ostatków żarcia, gdy nie będziecie
patrzeć... Jest się czego bać, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz