czwartek, 7 czerwca 2018

4. Night Prowler


Wspominałam już, że cierpię na bezsenność? I to taką z prawdziwego zdarzenia, na którą guzik pomagają jakiekolwiek leki, choćbym ich całą paczkę wzięła?
Właściwie to nie mam bladego pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale codziennie bez problemu zasypiam o dwudziestej pierwszej. W dzień również – obojętnie, kiedy się położę, mogę spać jak zabita, do oporu. Ale praktycznie zawsze między pierwszą a drugą w nocy budzę się i nie mogę nic na to poradzić.
Wyglądało na to, że dzisiaj właśnie wypadł jeden z tych dni. Obudziłam się o pierwszej trzydzieści, jak najbardziej chciało mi się dalej spać, ale wszystko jedno, jak się ułożyłam, było mi tak okropnie niewygodnie, że prawie natychmiast musiałam zmieniać pozycję. Trochę liczyłam na to, że uda mi się tą szarpaniną z pościelą zmęczyć, ale próżny mój trud. Przez to wszystko tylko zgłodniałam.
Wygrzebałam się spod ciepłej kołdry, doszłam bez problemu do biurka (smoki świetnie widzą w ciemności) i zaczęłam szukać czegoś, co nadawałoby się jeszcze do jedzenia. Jakoś tak straciłam jednak apetyt, gdy pod warstwami pogniecionych kartek, zapomnianych zeszytów i kubków z resztkami soku malinowego natknęłam się na puszystą od pleśni kanapkę. Wyglądała trochę tak, jakby wyrosło jej gęste futerko. Wolałam nie sprawdzać, czy ząbki też ma, i tak miałam już wrażenie, że nawarczała na mnie, gdy zdjęłam z niej ochronną powłokę śmieci, więc cofnęłam szybko rękę.
Kto by pomyślał, że stare jedzenie będzie sobie rościć prawa do mojego własnego mebla. Szczyt wszystkiego.
Dla odmiany postanowiłam wymyślić coś, czym mogłabym się zmęczyć. Wywaliłam wszystkie ciuchy z szafy i włożyłam je z powrotem, składając w tak doskonałe kosteczki, że niejedna perfekcyjna pani domu by się zawstydziła. Po wszystkim tym czułam się tak samo śpiąca, ale zniechęcona do spania, jak wcześniej. Zrobiłam kilka ósemek mieczem i trzydzieści pompek. Wyjęłam z torby swoją grawerowaną dziurkami szpadę pruską, zmieniłam w niej klingę, doszłam do wniosku, że z poprzednią wyglądała lepiej, więc zmieniłam ją jeszcze raz. Posmarowałam odrdzewiaczem klingę szabli sportowej i machnęłam tylko dłonią, widząc, że to już nic jej nie da i najwyraźniej muszę zastanowić się nad kupnem nowej.
I ni cholery nie czułam się bardziej śpiąca.
Postanowiłam przejść się do kuchni, bo żołądek znowu o sobie przypomniał. Zeszłam po schodach, zwaliłam się oczywiście z ostatniego stopnia. Jakiś pechowy chyba jest. Dziwne, że dzieje się tak praktycznie za każdym razem, a z niewiadomych przyczyn rodziców jeszcze nigdy nie obudziło...
Powlokłam się do lodówki, zajrzałam do środka. Światełko okazało się tak zabójcze dla moich oczu, że aż jęknęłam, zasłaniając twarz przedramieniem. Po omacku zaczęłam szukać jedzenia. Po wywaleniu bodajże połowy zawartości na podłogę zdecydowałam się na kostkę starszawego sera i czekoladowy jogurt mamy. Zostawiłam bałagan, czując, że chyba mogę zasnąć i chcąc z tego jak najszybciej skorzystać.
Wcale nie zasnęłam. Po kilku minutach, mocno już zdenerwowana, zjadłam przyniesione z kuchni specjały, mając nadzieję, że pełny żołądek sam z siebie zaproponuje organizmowi drzemkę w celach trawiennych, ale przeliczyłam się. W ostateczności sięgnęłam po podręcznik do matematyki – zawsze istniała możliwość, że czytanie porywająco ciekawych przykładów z geometrii jakoś mnie zmorzy... A kij. Ilekroć moje myśli odrobinę odpływały od zajęcia, co mogło zwiastować zbliżającą się senność, przed oczami stawały mi wypadki dnia, co skutecznie z powrotem mnie rozbudzało.
Bo dzień, który właśnie minął, był koszmarny, moi mili.
Po tym, jak już wytłumaczyłam Paulinie, czemu to tak dziwnie zachowałam się w sklepie, zapanowała chwilowa cisza. Znowu modliłam się skrycie, że dziewczynie może wreszcie skończyły się tematy do rozmowy, zaciskałam dłonie w pięści, nie chcąc przerwać tej magicznej chwili... A tu lipa. Wystarczyło, że tylko się rozejrzała.
Masz bardzo ładny pokój, wiesz? Ten seledynowy jest prześliczny. I te białe kolumienki... I ten dywanik! Fajny też telewizor, rany, jak ja bym chciała taki mieć, rodzice się zgodzili? Moi chyba nigdy by na to nie poszli...
Mózg mnie zaswędział od nadmiaru informacji.
Ściany wolałabym mieć czarne – wyznałam wreszcie. – A telewizor to sobie możesz wziąć, właściwie to go nie używam...
Jak to nie używasz?! – zapowietrzyła się. – To co ty robisz w wolnym czasie?!
Czytam, piszę... Mam zainteresowania – odparłam tonem jasno sugerującym, że jej o posiadanie zainteresowań nie posądzam.
Aha. To fajnie.
Byłam pewna, że jak jeszcze raz użyje słowa „fajnie”, to ukręcę jej łeb. I tak nie sprawia wrażenia, jakby szczególnie często go używała...
A co to są za drzwi? – Krótkim ruchem głowy wskazała w odpowiednim kierunku.
Tak, zasadniczo mogłam powiedzieć, że to garderoba. Lub łazienka. Lub wymyślić cokolwiek, co byłoby dalekie od prawdy po to tylko, by nie skazać się na setki pytań, na których nie miałam ochoty odpowiadać... Nie, ja musiałam palnąć:
Tam jest pokój mojego brata.
O, nie widziałam go jeszcze! Poznasz mnie z nim?
Może... – Zacisnęłam dłonie w pięści. – Może kiedyś.
Potem wszystko toczyło się rytmem możliwym do przewidzenia, przez co tak rozdzierająco nudnym, że tylko cudem powstrzymywałam się od ziewania co minutę. Dziewczyna trajkotała z przejęciem o nowej szkole, ludziach, których zdążyła poznać i nauczycielach, następnie płynnie przeszła do swojej sytuacji domowej (którą przedstawiła jako prawdziwy dramat na miarę serialu paradokumentalnego, a która brzmiała tak zwyczajnie, że aż skręcało). W pewnym momencie na szczęście Miki się pofatygował, by wejść na piętro, więc pogadanka płynnie przeszła na temat zwierząt. Tutaj już oprócz monologu czekały na mnie pytania, więc wykazałam odrobinę większe zainteresowanie. Zwłaszcza że musiałam zachowywać czujność – w końcu już nie raz mój kochany piesek dawał się gościom głaskać tylko po to, by móc łatwiej ich pogryźć...
Dziewczyna raczyła ulotnić się do domu dopiero koło godziny osiemnastej, kiedy to już na dobre zdążyłam pogodzić się z tym, że mój mózg nie wyjdzie z tego spotkania bez szwanku. A raczej nie tyle raczyła się ulotnić, co dosłownie wybiegła, gdy okazało się, że jej rodzice nie wiedzą o tym, że miała kogoś odwiedzić. No gratulacje po prostu, że też wcześniej się nie zorientowała... Chociaż może gdyby zdążyła do nich zadzwonić w porę to by siedziała dłużej?
Teraz, w nocy, za nic nie mogłam pozbyć się irytujących wspomnień. Za każdym razem, gdy tylko przymknęłam oczy, wyświetlały mi się pod powiekami jak film. Miałam ochotę zacząć skomleć i walić głową w ścianę.
Wyglądało na to, że już nie zasnę. Zbyt mocno bałam się koszmarów.
Wstałam z łóżka, przeciągnęłam się. Było mi cholernie zimno, ale podeszłam na boso do okna i otworzyłam je na oścież. Wychyliłam się lekko, rozejrzałam uważnie, czy przypadkiem nie widać kogoś w pobliżu, a następnie zwinnie wskoczyłam na parapet. Balansując na samych czubkach palców, wyprostowałam się, rozłożyłam ramiona i... skoczyłam w rozpościerającą się pode mną pustkę.
Kiedyś naprawdę nie zdążysz z przemianą i sobie nagrabisz, Czarnołuska – warknął w mojej głowie Dagon.
Daj spokój. A czy ja kiedykolwiek miałam jakieś problemy tego typu? – prychnęłam pogardliwie.
Moje ciało spowiły jasne płomienie. Przyjemne ciepło rozeszło się po kościach, sprawiając, że nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Uczucie było łudząco podobne do tego, jakie towarzyszyło wejściu do wanny pełnej gorącej wody po całym dniu spędzonym na mrozie.
Nie minęła sekunda, gdy nagle pachnące nocne powietrze przecięły smoliście czarne, ogromne skrzydła. Matowe łuski zdawały się pochłaniać drobinki docierającego z ulicy światła, białe szpony aż świeciły w tym kontraście. Machnęłam długim ogonem, odzyskując w powietrzu równowagę, i zawisłam na wysokości pierwszego piętra. Zerknęłam w ciemne okno, wyszczerzyłam wilcze kły do swojego odbicia. W czystej szybie błysnął kostny grzebień, biegnący przez całą długość kręgosłupa, długie zakrzywione rogi i ślepia – jedno niebieskie, typowe dla smoków, a drugie... no właśnie, czerwone.
Bo właściwie to ja nawet nie jestem do końca smokiem. Jestem w połowie wyvernem. Stąd moje nietypowe umaszczenie, większe skrzydła, matowe łuski i kolor oczu. Do tego większa siła i odporność na ogień...
Brzmi fajnie, co? Trochę tak, jakbym była wybranką. Wyjątkową nawet na tle innych smoków, podziwianą i wywyższaną...
A kij. Może i tak brzmi, ale już nie wygląda. Sprawa ma się tak, że z racji swojej rewelacyjnej krwi jestem wyrzutkiem. Kimś, kogo lepiej odsunąć od obowiązków, nie wtajemniczać w funkcjonowanie smokońskiej społeczności. Jestem kimś, kogo boi się nawet sama Rada Smoków. Problem tylko w tym, że sama nie wiem, czym ja im tak zagrażam? Boją się siedzącej we mnie duszy pradawnego smoka-zdrajcy, boją się tego, że kiedyś ulegnę i zechcę iść w jego ślady... I wszyscy zapominają, że mogę sobie tylko pomarzyć o wielkiej rebelii. Nawet jakbym chciała ją rozpętać, nadal jestem tylko niewyszkolonym pisklakiem, którego każdy dorosły smokon o pozycji Strażnika zetrze z powierzchni ziemi z zamkniętymi oczami.
Strażnicy? Ach tak. Bo smokoni powstali po to, by chronić ludzi przed istotami magicznymi, takimi, które znajdują się o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym od nich. Strażnicy są po to, by pilnować, aby granica między światem ludzi a magii nie zatarła się zbytnio.
W każdym mieście działa jeden smoczy Strażnik. Tak wypadło, że w Berlinie to ja powinnam przejąć jego funkcję... Tylko że zostałam od niej odsunięta. Bo Rada się mnie boi.
Westchnęłam ciężko, spięłam skrzydła, wykręciłam w powietrzu spiralkę i skierowałam się w stronę widocznego na horyzoncie wysokiego apartamentowca. Szybowałam niespiesznie, pozwalając nieść się cieplejszym prądom powietrza. Nie latałam jak smok. Nie walczyłam z wiatrem, nie siłowałam się z nim, nie napierałam, nie rozcinałam jego podmuchów, torując sobie drogę. Ja z nim współpracowałam. Jak wyvern.
Bolało mnie to, że odsunięto mnie od tego, do czego zostałam stworzona. Bolało do tego stopnia, że w noce takie jak ta nie wytrzymywałam w zamknięciu czterech ścian i szybowałam pomiędzy nowoczesnymi, monumentalnymi budynkami, pilnując, czy z moim miastem wszystko w porządku. Czułam nieustanną potrzebę upewniania się, że nie przegapię żadnego czyhającego na Berlin niebezpieczeństwa. Rada mogła mnie zdegradować, ale nie potrafiła uśpić moich instynktów. Nie licząc mojego brata, który jakiś czas temu zniknął, urodziłam się jako pierwszy smokon z tego pokolenia na terenie Berlina. Byłam Strażniczką, nawet jeśli nie mogłam się taką tytułować.
Mój obecny konkurent nieraz usiłował wybić mi z głowy te patrole, ale z czasem chyba zorientował się, że nie ma co strzępić sobie języka. Obojętnie, jak na mnie naskakiwał, jak często zgłaszał moje występki Radzie, ja nadal czuwałam. Wiedziałam, że nie mogę ingerować, nawet jeśli coś będzie się działo, ale zawsze mogłam w końcu patrzeć.
I tym właśnie byłam. Nocnym podglądaczem. Nocnym prześladowcą, jak niektórzy lubili mnie nazywać.
Przelatywałam akurat obok otwartego okna czyjegoś mieszkania. Ciekawie zerknęłam do rozświetlonego środka. Widziałam spory salon łączony z kuchnią, wszystko utrzymane w eleganckiej tonacji kawy z mlekiem... i zupełnie puste.
Bezszelestnie wyhamowałam ogromnymi skrzydłami i przycupnęłam na schodach pożarowych, ignorując ich przejmujące trzeszczenie. Wsunęłam wielki łeb do ciepłego wnętrza, wciągnęłam pełne płuca zapachu, zastrzygłam uszami, rozglądając się uważnie. Wyglądało na to, że jedyny mieszkaniec brał właśnie prysznic w łazience, a mój żołądek jak na złość coraz usilniej przypominał mi o tym, że już jakiś czas temu strawił ostatnią dawkę jedzenia... Jogurcik do szczególnie kalorycznych nie należał.
Wskoczyłam do środka, przemieniając się w człowieka. Odziana jedynie w różową piżamę w jednorożce, którą to jakiś czas temu kupiła mi babcia, przemaszerowałam do kuchni. Jak gdyby nigdy nic zajrzałam do lodówki, przez kilka sekund przyglądałam się produktom na półkach. Zerknęłam jeszcze do zamrażalnika. Poczęstowałam się sporym pudełkiem lodów czekoladowych, wzięłam sobie jeszcze łyżkę z szuflady i wyskoczyłam na zewnątrz, ochoczo zabierając się do konsumpcji.
Nocny prześladowca, pamiętajcie. Okradnie was z ostatków żarcia, gdy nie będziecie patrzeć... Jest się czego bać, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz