czwartek, 4 stycznia 2024

26. Hells Bells

 

Domek czekał na nas tak, jakby zupełnie nic się nie stało. Słodki, urokliwy, wręcz jak wyciągnięty z wiejskiego obrazka, podobnego do tych, które posiadała w domu każda szanująca się babcia, by jej dorastający wnukowie mogli wpatrywać się w nie godzinami i wyobrażać sobie, jak by to było, znaleźć się w środku – wśród tych intensywnych kolorów, zapachów środka lata i rozkosznego poczucia cofnięcia się w czasie...

Niestety tutaj sielskość mąciło parę czynników. Pierwszym z nich było wybite okno, którym to ewakuowałam się po tym, jak pewien na wpół obłąkany wyvern postanowił mnie przerobić na mielone. Drugim wygniecione kwiatki i resztki szkła w ogródku, który zamortyzował mój upadek. A trzecim nieprzyjemna, lekko kwaśna aura zagrożenia, od której wszystkie drobne włoski na przedramionach dosłownie stanęły mi dęba.

Zatrzymałam się wpół kroku, zmuszając podtrzymującego mnie Kurta do tego samego. Odyn przeszedł jeszcze kilka kroków, tak skupiony na własnych myślach, że z początku nie zwrócił na nas większej uwagi, lecz również stanął w końcu i obrócił się w moją stronę z pytającym wyrazem twarzy, unosząc jedną brew, ozdobioną czarnym kolczykiem, którego wcześniej nie zauważyłam.

Co jest? – spytał, zanim smokon zdążył zainteresować się sprawą w ciut delikatniejszych słowach.

Nie wiem – odpowiedziałam ostrożnie. Na moment przymknęłam oczy i wsłuchałam się w swoje wnętrze... choć sama nie miałam pojęcia, co takiego chciałam tam znaleźć. Bo i czy w ogóle istniało coś takiego?

Wzdrygnęłam się, gdy coś przypominającego podmuch lodowatego powietrza liznęło mnie po odsłoniętych ramionach, pociętych odłamkami szkła. Cokolwiek to było, trąciło arktyczną świeżością i... czymś nieznośnie znajomym, czego za nic nie mogłam sobie przypomnieć. Zezłościło mnie to – uniosłam dłonie do skroni i pomasowałam je, krzywiąc się ze zniecierpliwieniem, zmuszając szare komórki do zdwojonej pracy. To było coś...

Coś przypominającego jedno z tych połowicznie zapomnianych snów. Chyba każdy tak ma, że czasem przyśni mu się coś dziwnego, co napawa go lękiem, choć na dobrą sprawę nie jest w stanie sobie go dokładnie przypomnieć. Pech chciał, że już od jakiegoś czasu moje sny, o ile je pamiętałam, kręciły się wokół jednego.

Co to jest? – szepnęłam gorączkowo w stronę Dagona. – Co ty mi zrobiłeś?

Nic takiego – żachnął się smok. Nie brzmiał na rozbawionego, poruszył się niespokojnie gdzieś w mojej głowie. Gdyby był materialny, pewnie wyszczerzyłby właśnie prowokująco kły. – Nie wiesz, o czym mówisz.

Więc mnie uświadom.

Milczał. Nie zamierzał dodawać nic więcej. Odetchnęłam głęboko, z trudem narzucając sobie spokój.

Nihal, jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – Kurt wyglądał na wręcz znudzonego sytuacją, lecz nie zdołał powstrzymać nuty troski pobrzmiewającej w głosie. Nawet on nie był z kamienia. – Nie lepiej by było, gdybyśmy odprowadzili cię do hotelu i...

Nie! – ucięłam o wiele gwałtowniej, niż było potrzeba. – Nic mi nie jest, powiedziałam już. Idziemy czy nie?

No popatrz – warknął Odyn lodowatym głosem i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – A dałbym sobie głowę uciąć, że właśnie coś poczułem...

Niepotrzebnie straciłbyś łeb – burknęłam. – Chociaż w sumie niewielka strata, chyba i tak masz go tylko po to, żeby ci deszcz do środka nie nakapał.

Widziałam, że Kurt już otwiera usta, żeby o coś spytać, dodałam więc szybko:

Tak się mówi w Polsce. Nieważne. Chodźmy wreszcie.

Gołym okiem widać było, że obaj chcieli zaprotestować, ale ostatecznie żaden nie próbował mnie więcej odwodzić od tego pomysłu. Posłusznie podreptali za mną wiejską dróżką, podchodząc blisko do postarzałego płotu, okalającego domek. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zapalając pomarańczowe refleksy w resztkach szyb, a wieczorny wiatr wprawiał w ruch zagony maków, otaczających niewielką działkę ze wszystkich stron.

Odyn, jak dużo zdążyłeś sprawdzić? – spytałam szybko, niemal wyrywając Kurtowi mój miecz z rąk. Szybko zapięłam sprzączki pochwy wokół pasa, udając, że wcale nie sprawia mi bólu, gdy ocierają się o budujące siniaki.

Właściwie to niewiele. – Wyvern wzruszył ramionami, nie poświęcając nam specjalnej uwagi. Całkowicie pochłaniała go prowadząca do drzwi ścieżka i coś, co na niej dostrzegł, choć pewna byłam, że nic takiego tam nie ma. – Przeszedłem wszystkie pomieszczenia jedynie pobieżnie, skupiłem się na śladach na zewnątrz.

Jakich śladach na zewnątrz? – Kurtowi oczy rozbłysły.

Znalazłem taki jeden trop – wyjaśnił mężczyzna, krzywiąc się, jakbyśmy właśnie odebrali mu ulubioną zabawkę. Naprawdę sądził, że mógł sobie zachować coś takiego w tajemnicy? – Prowadzi w stronę lasu. Myślę, że warto byłoby to sprawdzić, może zostawiła go ta czarodziejka.

Tylko po co miałaby tam iść? – Nie zrozumiałam.

To czarodziejka. Czy czarownica. – Wzruszył wytatuowanymi ramionami. – Myślisz, że skąd bierze zioła do eliksirów? Ze sklepu?

W sumie to tak właśnie myślałam. W razie czego nie powiedziałam tego głośno.

Można wiedzieć, dlaczego nam wcześniej nie powiedziałeś?! – wściekł się Egzekutor. – Kurwa, nienawidzę współpracować z wyvernami, za każdym jebanym razem to samo...

Milcz, kmiocie – wycedził przerażający facet, wytykając mojego Przeznaczonego palcem. Na pomalowanych na czarno paznokciach zabłysło kilka płomieni różnobarwnego ognia, zwiastując, że smokonowi naprawdę udało się wyprowadzić go z równowagi. Nie pierwszy raz zresztą. – Gdyby nie ja...

No, gdyby nie ty, to co? – wtrąciłam się znudzonym tonem. – Kurna, ludzie, naprawdę nie możecie sobie przynajmniej raz darować? Zaraz będzie ciemno i gówno w tym lesie zobaczymy.

Chwilę jeszcze mierzyli się morderczymi spojrzeniami, aż zaczęłam się zastanawiać, czy znowu nie będę musiała próbować ich rozdzielać, wreszcie jednak odpuścili. Praktycznie jednocześnie, nie mogłam więc powiedzieć, któremu z nich udało się tę niewerbalną przepychankę wygrać.

Nihal, ty sprawdzisz do końca dom, może ten idiota coś przegapił – zaordynował Kurt. – My idziemy do tego lasu.

Nie podobało mi się to – byłam tak ciekawa tego tajemniczego tropu, że aż mnie skręcało – ale potaknęłam potulnie, przełykając słowa sprzeciwu. Wciąż wszystko mnie bolało i z ledwością trzymałam się na tej usztywnionej noce, wycieczka krajoznawcza faktycznie byłaby w tej sytuacji kiepskim pomysłem.

Obserwowałam chwilę, jak mężczyźni ruszają w stronę ciemnej linii drzew. Nie spoglądali na siebie, traktowali się wręcz jak powietrze, idąc w takiej odległości, by przypadkiem nie pchać się sobie szczególnie mocno na oczy i nie przeszkadzać, a materializujące się między nimi napięcie niemal iskrzyło w powietrzu. Pewnie zaczęłabym się z tego śmiać, gdybym miała choć odrobinę lepszy humor. Ostatni raz odetchnęłam głęboko, nakazując sobie spokój, i weszłam do domku, krzywiąc się na skrzypienie zawiasów wiekowych drzwi. Miałam szczerą nadzieję, że tym razem nikt mnie tam nie zaatakuje...

Znowu rzuciło mi się w oczy, że chatka od wewnątrz zdawała się znacznie większa, niż można by sądzić po jej ginącej wśród wybujałych roślin zewnętrznej aparycji. Przejechałam palcem po ramkach obrazków wiszących na ścianie w wąskim przedpokoju i ze zdziwieniem zauważyłam, że nie zebrało się na nich nawet jedno ziarenko kurzu. Pojęcia nie miałam, czy zaginiona miała obsesję na punkcie sprzątania, czy po prostu rzuciła na swoje domostwo jakieś specjalistyczne zaklęcie, dzięki któremu nie musiała kłopotać się z robieniem porządków. Magia wciąż brzmiała dla mnie jak coś niemożliwego do ogarnięcia, wolałam więc nawet się w to nie zagłębiać, wstydząc się nawet przed samą sobą niedorzeczności pomysłów, jakie zaraz zaczynały mi świtać.

Nadal nie chcesz rozmawiać? – Szturchnęłam Dagona myślą, ignorując jego wściekłe warczenie, i przeszłam do saloniku, w którym jeszcze nie tak dawno temu rozpoczęłam swoją idiotyczną walkę o życie.

Nie mam o czym – odburknął przedwieczny gad tonem obrażonej panienki. – Nihal, gdybym wiedział, co się dzieje, chętnie bym ci wszystko wytłumaczył. Wiesz równie dobrze jak ja, że sam sobie nie radziłem z tym, co we mnie siedziało. Jedynym sensownym tłumaczeniem jest to, że przeszło to na ciebie.

Zmroziło mnie. Szybko odłożyłam na półkę jedną ze szklanych buteleczek z eliksirami, bojąc się, że ją upuszczę.

Nie może być po prostu tak, że odbieram twoje emocje? – spytałam z nadzieją, choć chyba sama nie wierzyłam w tę teorię.

Z taką mocą? – prychnął sceptycznie. – Nie wiem. Musisz spytać kogoś mądrzejszego. Rada Smoków wydawała się w tym przynajmniej odrobinę orientować.

I robiła wszystko, by przypadkiem nie powiedzieć mi więcej.

A pytałaś?

Z ledwością powstrzymałam się od uderzeniem pięścią w drewnianą komodę.

Miałam inne sprawy na głowie – przyznałam w miarę pokornie, ponownie biorąc się do przeszukiwania szuflad. Niestety wśród wiekowych papierzysk, czarno-białych zdjęć i przyborów do szycia nie znalazłam zupełnie nic, co mogłoby naprowadzić mnie na trop. Wyglądało to na zwyczajną szafkę zupełnie normalnej babci.

Sama widzisz. Nie powinnaś więc się dziwić, że wciąż czegoś nie rozumiesz.

Ale co takiego oni niby mogą mi powiedzieć? – Coraz ciężej było mi zapanować nad złością. – Każda z wiadomości, którą mi przekażą, będzie jedynie domysłem. Nie wiedzą, co się z tobą działo. Nikt nigdy cię o to nie pytał. Wytłumaczą mi jedynie to, co sama wiem już z twoich myśli. Ameryki nie odkryjemy.

A może jednak? Nie przyszło ci do głowy, że mogą badać tę sprawę od tysięcy lat?

Sądzę, że mają ważniejsze problemy. – Jeszcze raz obejrzałam zawieszone na kołeczkach łuki. Ciekawiło mnie, na co one były jakiejś starowince... Niby po swojej babci dobrze wiedziałam, że pozory mogą w takich przypadkach mylić, ale właściwie po co one komuś, kto równie dobrze, jak strzałami, mógł grozić przeciwnikom śmiercionośnymi zaklęciami? Zdawało mi się, że one były znacznie skuteczniejsze od zwykłych drewnianych pocisków.

Skąd wiesz? – Tym razem smok zabrzmiał na nieco rozbawionego, jakby nie mógł uwierzyć, że mogę nie dostrzegać czegoś żałośnie oczywistego. – To było najważniejsze wydarzenie w naszych dziejach. Sądzę, że wśród ludzi znajdzie się wielu chętnych do odkrycia, co za nim stało. Możliwe, że powstało na ten temat o wiele więcej ksiąg, niż myślisz.

Ze złością potrząsnęłam głową. Zupełnie nie mogłam się przez niego skupić.

Może zostańmy jednak przy tym, że mam koszmary po obejrzeniu twoich wspomnień, dobra? – uznałam wreszcie, podnosząc się z klęczek po tym, jak przeczesałam całą wolną przestrzeń pod niesamowicie kuszącą kanapą. Ileż ja bym dała, żeby się tak na niej położyć, zagrzebać w tych szydełkowanych poduszkach i dać odpocząć wszystkim stłuczonym kościom...

Sama chciałaś o tym rozmawiać – wytknął mi smok, lecz wycofał się posłusznie, udając, że wcale nie dostrzega, jak zaczęłam się bić z własną urażoną dumą, nim pokornie przyznałam mu rację.

Szlag, zupełnie nie pojmowałam, co się wokół mnie działo. I całkiem możliwe, że doszukiwałam się problemów tam, gdzie wcale ich nie było. Mało to ludzi miało koszmary po traumatycznych przeżyciach? Spotkanie się z emocjami Dagona i obejrzenie dawnych wydarzeń jego oczami było koszmarem, tak jasnym i barwnym, że chyba nie powinnam się dziwić, z jaką łatwością zapadł mi w pamięć.

W saloniku nie znalazłam niczego ciekawego, przeniosłam się więc do niewielkiej kuchni, gdzie czekało mnie podobne rozczarowanie. Zajrzałam chyba wszędzie – do każdego emaliowanego, malowanego w polne kwiaty garnka, w szczeliny desek w podłodze, do maleńkiej piwniczki, w której zastałam jedynie bańkę ze starą, czarną wodą, do której bałam się podchodzić, i worek ze zwiędłymi ziemniakami. Ostukałam wielki piec kaflowy, szturchnęłam nawet zgromadzoną w nim kupkę zupełnie zimnych popiołów, chyba irracjonalnie licząc na to, że poszlaka, dźgnięta w tak nachalny sposób, wylezie ze swojego legowiska i pogrozi mi paluszkiem, a wtedy ja zdążę ją złapać...

Tja. Tonący brzytwy się chwyta, jak to mówią... Z ciężkim westchnięciem zabrałam się do dalszej części domu. Ominęłam na razie ciemne, strome schody, prowadzące na pięterko, i skupiłam się na pozostałych pomieszczeniach na parterze. W garderobie, po brzegi wypełnionej wszystkim tym, czego żadna czarownica powstydzić się nie mogła – czyli kwiecistymi chustami, zgrzebnymi spódnicami i swetrami zniszczonymi w sposób wyglądający na celowy – czekało na mnie kolejne rozczarowanie. Na krótką chwilę zamarłam przy wychodzącym na tyły domku skrzynkowym oknie – było już niemal ciemno, lecz majacząca nieopodal ściana lasu wciąż ostro odcinała się na tle złocistego pola i jasnogranatowego nieba. Nie dostrzegłam Kurta i Odyna, na pewno dawno już zniknęli głęboko między drzewami, nie znalazłszy na samej krawędzi puszczy niczego ciekawego.

Łazienka była ciut większa od garderoby i dziwnie przypominała coś, o co w czasach PRL-u ludzie gotowi byliby się pozabijać z zawiści. Różowe, cieniowane kafelki z pewnością niegdyś musiały być tak lśniące, że dawało się w nich bez problemu przejrzeć, obecnie jednak nosiły na sobie znamiona upływającego czasu. Umywalka na wysokiej, białej nóżce aż lśniła czystością, a na zawieszonej nad nią półeczce pyszniły się różnokolorowe flakoniki z perfumami. Okrągłe lustro okazało się nieco obtłuczone na krawędziach, jakby przynajmniej raz spierniczyło się z odstającego gwoździka, na którym je zawieszono, a okazała wanna na lwich nogach zapraszała, aby zatopić się w niej w gorącej wodzie i zapomnieć o całym zewnętrznym świecie. Rany, ile ja bym dała, żeby tam zostać... Obrzuciłam złym spojrzeniem wystający ze ściany mętny klosz w kształcie kalarepy, jakie nadal można było spotkać na starych klatkach schodowych, i wyszłam ponownie na ciemny korytarz.

Wreszcie przeprosiłam się z wyściełanymi wzorzystym dywanem schodami i wdrapałam się na piętro. Było naprawdę rozległe i kolejny raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że na dom musiała zostać nałożona jakaś skomplikowana iluzja, maskująca jego prawdziwe rozmiary. Weszłam do pierwszego pomieszczenia po prawej stronie, odkrywając w nim obezwładniająco piękną biblioteczkę, pełna starych ksiąg i rozsypujących się w palcach manuskryptów. Kolejny raz musiałam dać sobie porządnego mentalnego kopa, by nie zostać tam na dłużej – ustawiony przy wielkim oknie fotel z obiciem wyszywanym w kwiaty aż wołał, by w niego wsiąknąć z jakąś książką.

Bardzo nie chciało mi się przeszukiwać każdej z tych setek książek z osobna, uznałam więc, że wrócę tutaj, jeśli nie znajdę żadnych wskazówek gdzie indziej. Dokładnie obejrzałam niewielką pracownię, gdzie na ustawionym pośrodku stole roboczym suszyły się przeróżne rośliny, czekające, aż ktoś przyrządzi z nich kolejny eliksir do kolekcji, i znalazłam się w sypialni. Ściany wyłożono beżową tapetą w drobne różyczki, wielkie łóżko, kryte kwiecistą narzutą, okazało się aż do przesady wysokie, a z rzeźbionej szafy z ciemnego drewna dobiegał intensywny zapach kulek na mole. Wyglądało na to, że z kurzem można poradzić sobie za pomocą czarów, lecz wobec wpierniczających ciuchy stworzonek są bezsilne...

Gdy już odwróciłam się do wyjścia, zamierzając z rezygnacją wrócić do biblioteki, dostrzegłam, że do lustra niewielkiej toaletki ktoś przyczepił karteczkę.

Nie, nie lubię czytać czyichś zapisków. Nie lubię wchodzić z butami w czyjąś prywatność... Jednak jakiś niewytłumaczalny impuls nakazał mi podejść bliżej i wziąć ten świstek papieru w palce. Obróciłam go ostrożnie, ze zdziwieniem zauważywszy, że jest zupełnie pusty. Już miałam go odłożyć...

Omal nie wyrzuciłam karteczki w cholerę, gdy słowa pojawiły się na niej same.

Zdziwiona?”.

Obejrzałam się ze strachem wokół. Odruchowo zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza, choć szczerze wątpiłam, bym w tym śpiewającym stanie i na tak ograniczonej przestrzeni zdołała go dobyć i dobrze wykorzystać.

Kurde, byłam cholernie zdziwiona. Bo co to niby miało być?!

Nie kłopocz się, i tak mnie tutaj nie znajdziesz. Chciałbym z tobą porozmawiać”.

Po moim trupie – wycedziłam pod nosem. Zwinęłam kartkę w kulkę i rzuciłam ją na podłogę.

W ostatniej chwili powstrzymałam się przed wdeptaniem jej we wzorzystą wykładzinę.

Ja chyba naprawdę nie mam instynktu samozachowawczego. Jestem tak idiotycznie, niepoprawnie ciekawska... A pomyśleć, że akcja sprzed paru godzin powinna skutecznie mnie oduczyć wpychania się przed oczy istotom, których nie jestem w stanie choćby pojąć, co tu dopiero więc mówić o znajomości sposobów obrony.

Jestem słaba. I zupełnie nic nie umiem... Jakim cudem powierzyli mi tę misję, skoro ja nie mam nawet bladego pojęcia, z czym przyjdzie mi walczyć?!

Ze wściekłością podniosłam kartkę i ponownie ją rozprostowałam. Słowa zamigotały.

Słuszna decyzja. Mam coś, co chciałabyś odzyskać. Czy może raczej kogoś”.

Od razu przed oczami stanęła mi staruszka, którą miałam odszukać. Może...?

Przyjdź do mnie. Wystarczy, że zwiniesz tę karteczkę, rzucisz w powietrze i nakażesz, by cię poprowadziła, a bezbłędnie wskaże drogę”. Czekam na ciebie”.

Co zrobiłby każdy normalny człowiek czy smokon na moim miejscu? Oczywiście, że wyciągnąłby telefon i zadzwonił do Kurta.

Zaklęłam w głos, gdy włączyła się poczta głosowa. Ja pierdzielę, dlaczego w lasach nigdy nie mogło być normalnego zasięgu?!

Co mi pozostało? Musiałam tam iść. Odyn i Kurt poszli przecież w tamtym kierunku, nie? Dzięki temu nie dość, że znajdę się bliżej nich, to jeszcze zobaczę, co jest grane. Nie oszukujmy się – Egzekutor ze mnie marny, ale przecież wciąż przemieniam się w ogromnego, ziejącego ogniem gada. O ile mój tajemniczy korespondent nie był zbuntowanym wyvernem, który umknął czujnym zmysłom Odyna, mogłam sobie z nim poradzić błyskawicznie, nawet w tak opłakanym stanie, w jakim się znajdowałam. To była jedyna dopuszczalna opcja. Tej zakładającej, że zostanę tutaj i grzecznie poczekam, aż panowie wrócą z wycieczki, nie pozabijawszy się nawzajem, zupełnie nie dopuszczałam.

Pokuśtykałam na dół, ogromnie się dziwiąc, ile nerwów i bólu kosztowało mnie zejście po schodach z uszkodzonym kolanem, skoro w drugą stronę pokonałam je całkiem sprawnie, i skierowałam się w stronę niepozornych drzwiczek na tyłach domu. Odryglowałam je i wyszłam do pachnącego oszałamiająco ziołowego ogródka. Schludnie uporządkowane, lecz aż kipiące świeżym kwieciem grządki wręcz raziły barwami, nawet w szybko gasnącym świetle wieczora. Zupełnie nie znałam się na zielsku i nie miałam ręki ani cierpliwości, żeby się nim zajmować, ale potrafiłam docenić piękno, jakie dostrzegałam w ogrodach.

Szlag. A może to właśnie było to? Może ja tak właśnie chciałam żyć? W malutkiej, zapomnianej chatce na odludziu, za towarzyszy mając cudownie pachnące kwiaty i ciemny, ponury las, złociste pola i zwieszające się nad głową niebo? W tym był taki rozkoszny, upajający spokój, jakbym teleportowała się do innego świata. Tutaj można było przez chwilę zapomnieć, że gdziekolwiek istniały nudne, głośne, śmierdzące zepsutym powietrzem miasta i zamieszkujący je irytujący ludzie...

Skrzywiłam się, gdy przed oczami stanęły mi jaskrawe neony wysokich budynków Berlina i tętniące życie, jakie wyczuwałam w każdej cząsteczce zawieszonego nad nim powietrza. Mogłam nienawidzić miast, mogłam nie móc wytrzymać tej głupawej cywilizacji, ale mój wewnętrzny instynkt wiedział o wiele lepiej niż ja, gdzie jest moje miejsce na ziemi.

Zastanawiając się, jakie to głupie, ponownie zgniotłam karteczkę w kulkę i podrzuciłam ją w powietrze, rozkazując:

Poprowadź mnie!

Mało się nie roześmiałam. Już oczami wyobraźni widziałam, jak twardo ciepnęła o ziemię, zostawiając mnie z żenującym poczuciem własnej głupoty, gdy...

Papier zajarzył się ognistym blaskiem, strzelił iskrami i zawisł na wysokości moich oczu. Wyrosły mu złociste skrzydełka i ogonek; gdy szybko śmigał w powietrzu, przypominał nieuchwytnego, eterycznego kolibra. Poruszył się niespokojnie kilka razy, jakby chcąc się upewnić, że poświęciłam mu należytą ilość uwagi, i pofrunął delikatnymi zakosami wzdłuż ścieżki, którą Kurt i Odyn udali się na spacerek.

Nie mogąc wyjść ze zdziwienia, pokuśtykałam za nim, pilnując, by w swojej chorowitej pierdołowatości nie potknąć się o niewidoczny w ciemności dołek lub kamień.

Gdy zagłębiłam się między wysokie modrzewie o zupełnie czarnych igłach, pod których ciężarem wiekowe gałęzie aż się uginały, karteczka była moim jedynym źródłem światła. Całkowicie skupiona na próbach nadążenia za nią, musiałam pożegnać się z chęcią włączenia latarki w telefonie – nie mogłam skupić się na tylu rzeczach jednocześnie i jeszcze stawiać kroki na tyle ostrożnie, by promieniujące ciągłym bólem kolano nie przeszkadzało mi szczególnie. Zauważyłam, że zakres pozbawionego nieprzyjemności ruchu mam znacznie mniejszy, niż wymuszała to na mnie orteza. Właściwie z ledwością mogłam jakkolwiek tę nogę zginać, przez co szybko spacerek przemienił się w męczarnię. Światełko przemykało z taką prędkością, że powinnam za nim truchtać, a jedynym, na co mogłam się zdobyć, nie przeklinając jednocześnie w głos, było jakieś kulawe podrygiwanie. Z boku musiałam wyglądać po prostu przezabawnie...

Zatrzymałam się w cieniu gęstszych drzew, gdy mój przewodnik wyleciał na niewielką polankę, kilkukrotnie zawirował w powietrzu i zgasł, upadając na ziemię znowu jako zwyczajna kartka. Byłam na miejscu...

Wyciągnęłam miecz z pochwy. Przystosowany do dwuręcznego chwytu, okazał się strasznie nieporęczny w palcach pociętej szkłem dłoni, ale przynajmniej był na tyle lekki, że gdybym się bardzo postarała, zdołałabym tak czy siak zrobić z niego użytek...

O ile oczywiście mój tajemniczy rozmówca nie był zaprawionym w bojach wojownikiem. Cóż, chyba robiłam z siebie głupka.

Ostrożnie wyszłam na polankę, o wiele bardziej niż wcześniej uważając na to, w jaki sposób stawiam kroki, by nie robić zbędnego hałasu. Do chwili, gdy przekroczyłam granicę drzew, zdawało mi się, że jestem tam sama...

To była iluzja. I to cholernie wdzięczna, musiałam to przyznać z niechętnym podziwem. Dagon w mojej głowie zawarczał głęboko.

Mężczyzna czekał na samym środku polanki. Wysoki, dobrze zbudowany i szeroki w ramionach, choć raczej nie od walki i wymachiwania mieczem, jak na przykład Kurt. Miał na sobie dziwną lśniącą koszulę, wyszywaną w znaki runiczne i wpuszczoną w dopasowane czarne spodnie, a ręce założył za plecami w nonszalanckiej pozie. Miałam wrażenie, że skądś znam tę pokrytą bruzdami twarz, czarne włosy, zaczesane nieco na bok i do tyłu, i ułożoną w szpic brodę...

Smoki były dwa. Raczej nieduże, pewnie stosunkowo młode, lecz ponure i niezniszczalne w ciężkich spiżowych zbrojach, półleżały za nim jak dwaj ochroniarze, świecąc intensywnie kolorowymi ślepiami, widocznymi przez szpary w zdobionych kwiatami maskach. Ogony uderzały niecierpliwie, lecz oprócz tego trwały zupełnie nieruchomo, czekając na rozkaz swojego pana...

Jeśli dobrze się orientowałam, to był pieprzony Lodrick Drake. Miecz wydał mi się nagle równie śmieszny jak przerośnięta wykałaczka. Rzuciłam za siebie nerwowym spojrzeniem, dobrze wiedząc, że najlepszym, co mogłam zrobić, było wziąć nogi za pas i krzyczeć na tyle głośno, by ktoś usłyszał... Szkoda tylko, że pierwsza część tego planu była dla mnie zupełnie niewykonalna.

Oj, Nihal, mieliśmy porozmawiać, a ty już sobie idziesz? – Mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem, jego jasne oczy błysnęły iskrami autentycznej, niepodszytej niczym więcej wesołości.

Bawiłam go. No, chyba powinnam to sobie wpisać do życiorysu...

Chyba mam jeszcze coś do załatwienia – palnęłam niezbyt inteligentnie. Cała moja elokwencja poszła się paść...

Szkoda. – Cmoknął teatralnie. – No cóż, postaram się nie zająć ci szczególnie dużo czasu. Znasz może tę panią?

Odsunął się na dwa kroki, dzięki czemu dostrzegłam, że był tam ktoś jeszcze. Starowinka w kolorowej chuście leżała bezpośrednio na ziemi z rękoma związanymi za plecami i kneblem wsadzonym w usta, a jej oczy z młodzieńczą werwą ciskały w stronę oprawcy gromy. Pewna jestem, że gdyby tylko mogła mówić, nauczyłaby mnie tu paru nowych słów.

Nic pani nie jest?! – wykrzyknęłam żałośnie. Chciałam do niej podpiec, pomóc wstać, rozciąć więzy, lecz warkot jednego ze smoków osadził mnie w miejscu równie skutecznie, jak unoszące się wraz z nim w powietrze iskry, wypuszczone między wyszczerzonymi zębami.

Jest cała – odpowiedział Drake ze znudzeniem. – Tak naprawdę nie chodziło mi wcale o nią. To był tylko pretekst, żeby z tobą porozmawiać.

Już rozmawialiśmy – parsknęłam ironicznie. – Gadka jakoś wybitnie nam się nie kleiła, więc wybacz, ale nie mam ochoty tego powtarzać.

Mam co do tego zupełnie odmienne zdanie. – Znowu się uśmiechnął, tym razem ze złośliwością. Przypominał szalonego naukowca, jak wtedy, gdy spotkałam go pierwszy raz i wzięłam za kogoś znacznie mniej ważnego, niż w rzeczywistości, niewiele tylko istotniejszego od niewydarzonego smoczego psychologa. – Nie obędę owijał w bawełnę, Nihal. Wydałaś mi się interesująca i gotów jestem zacieśnić naszą znajomość.

Mam obiekcje. – Machnęłam żałośnie mieczem, gdy jeden ze smoków poderwał się z ziemi i ruszył nieśpiesznie w moją stronę. Jak to było do przewidzenia – nie przejął się szczególnie. W tej zbroi nie mogłabym go nawet skaleczyć, chyba że dokonałabym nadludzkiego aktu zręczności i zdołała wrazić mu czarną stal prosto w oko. Jakoś nie miałam na to ochoty, zważywszy że dobrze wiedziałam, iż smokon nie był przecież z czarownikiem z własnej woli. Zabicie go było beznadziejnym pomysłem.

A ja nie mam. – Mężczyzna wyglądał na całkowicie rozluźnionego. Postąpił krok do przodu, wciąż nie rozplatając dłoni, jakby nie brał nawet pod szczątkową uwagę, że mogę go zaatakować. Że mogę stanowić jakiekolwiek zagrożenie. – Posłuchaj. Jesteś jedynym takim smokonem na świecie. Jesteś pół-wyvernem. Jesteś Dziedziczką smoka, który nie powinien istnieć, ba! Który nie powinien nawet móc stworzyć Dziedzica! To chyba oczywiste, że pragnąłbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej. Byłabyś doprawdy ciekawym elementem mojej kolekcji.

Chciałam rzucić kolejnym odkrywczym tekstem pokroju „po moim trupie” lub „żryj gruz, cieciu”, ale całkowicie odebrało mi głos z przerażenia. Czarownica jęknęła, dobrze przeczuwając, że działo się coś niedobrego, a jeden ze smoków rzucił się w moją stronę. Krzyknęłam, odskoczyłam w bok. Wbiłam płynnym ruchem bezużyteczny miecz w ziemię i również się przemieniłam. W ostatniej chwili odparłam natarcie rogami; znacznie silniejszy samiec sprawił, że przesunęłam się bezwolnie po ziemi, ryjąc w niej pazurami głębokie brudy, i oparłam się dopiero na najbliższych drzewach.

Jeszcze się nie nauczyłaś, że opór nic nie da? – Drake użył takiego tonu, jakby naprawdę było mu przykro. Podszedł w naszą stronę...

A przynajmniej spróbował to zrobić, bo zamarł nagle w połowie ruchu, a jego pewną siebie minę zmazało coś, czego zupełnie się po nim nie spodziewałam: strach. Chwilę trwał tak jak skamieniały...

Drgnął gwałtownie, obrócił się wokół własnej osi i cisnął świetlistą kulą zielonkawej energii. Odyn odbił ją bez żadnego trudu, wyszeptał dziwne świszczące słowo, dosłownie złapał w garść wszystkie okoliczne cienie i cisnął nimi w czarownika, jakby rzucał piłeczkę psu.

Serio. On złapał pieprzone cienie. Czy ja mam omamy przez tę tonę leków, jakie wmusili we mnie na ostrym dyżurze...?

Mężczyzna uległ pod siłą wyverna. Spróbował obronić się jakimś żałosnym gestem, upadł na kolana, nie poradziwszy sobie z mocą ataku, zanim jednak Odyn zdążył go dorwać i zdekapitować swoim długim tasakiem, wyrysował zręczną dłonią świetlisty okrąg wokół swojej postaci i... zniknął.

Nosz ja pierdolę! – ryknął wyvern, rozciąwszy pustkę. Ostrą klingę liznęły wściekłe płomienie, jasnoczerwone oczy zabłysły, podobnie jak wszystkie pokrywające jego ciało wytatuowane runy. – Zajmijcie się tymi smokami, ja idę za nim!

I również zniknął. Jak – nie pytajcie, bo nie umiałabym nawet powiedzieć, co takiego zrobił na sekundę przed tym, jak pochłonęła go nicość.

Wyrwawszy się z szoku, odepchnęłam od siebie smoka, lecz on nie zamierzał już walczyć. Umknął przed atakującym dosłownie znikąd Kurtem, zionął na nas ogniem, zmuszając, byśmy się rozstąpili, i wzbił się w powietrze. Drugi zaraz pomknął za nim, ruszając w przeciwną stronę.

No i co teraz?! – zdenerwowałam się, nie wiedząc, za którym ruszyć w pościg. Zakręciłam się wściekle w kółko, rzuciłam przepraszające spojrzenie obserwującej nas staruszce.

To Kurt wpadł na to, że ktoś mógłby pomóc czarownicy się uwolnić.

Leć za tym mniejszym – rzucił w moją stronę. – Ja spróbuję dorwać tego drugiego. No, dalej!

I ponownie przemienił się w smoka. Cztery czerwone skrzydła rozcięły powietrze, ogromny gad ruszył śladem mojego niedoszłego przeciwnika.

Posłałam czarownicy kolejne smutne spojrzenie i zrobiłam to samo...

To znaczy – spróbowałam zrobić to samo. Poderwałam się w powietrze na ledwie parę metrów i zaraz przypierniczyłam w drzewa, jęknąwszy bardziej chyba z zaskoczenia niż bólu.

Kurna, co jest?! Ze złością obejrzałam się na skrzydła...

No tak.

Wiecie, błona w skrzydłach jest naprawdę słabo unerwiona. Krwawi, gdy ją przerwać, choć nie na tyle, by stworzyć tym zagrożenie dla życia, a wszelkich urazów, zwłaszcza tych nabytych w chwilach silniejszych emocji, można nawet nie zauważyć, dopóki nie dochodzi do próby wzbicia się w powietrze. Każda najmniejsza dziurka powoduje utratę równowagi – nasze skrzydła działają jedynie wtedy, gdy mogą stworzyć zupełnie szczelny parasol...

Błona mojego lewego skrzydła była trochę poszarpana, co prawdopodobnie było kolejnym efektem walki z Odynem. Zaklęłam wściekle w myślach, z ledwością powstrzymując się od zniszczenia w szale pierwszego, co się nawinęło.

Ja pierdzielę, no naprawdę?! Akurat teraz?!

Uraz nie był duży – gdybym zdołała wspiąć się na coś wysokiego, z pewnością mogłabym jakiś czas szybować, zanim zaczęłabym opadać. Tylko że w okolicy oczywiście nie było nic takiego. Za smokiem mogłam ruszyć jedynie na czterech łapach, z których jedną miałam złamaną, a drugą stłuczoną. Szlag, w tym ciele to nie bolało aż tak, jak w ludzkim, i pewnie dałabym radę, no ale weź osiągnij tak jakąś sensowną prędkość... i przede wszystkim nie zwróć na siebie uwagi.

Hej, smoczyco!

Wyrwana z zamyślenia, odwróciłam się w stronę czarownicy. Choć zgarbiona wpół, babcia wyglądała w tej chwili na o wiele żwawszą i sprawniejszą niż ja w ludzkiej postaci. Zwłaszcza że trzymała mój wyrwany z ziemi miecz.

Biegnij za nim – nakazała mi, jakby czytając w moich myślach. – Nie martw się ludźmi, Drake... – Urwała wpół słowa, w jej oczach pojawiło się coś dziwnego.

Drake co? – pogoniłam ją niecierpliwie. Ogon ruszał mi się jak u wściekłego kota, zupełnie nad tym nie panowałam. Cała byłam jak napięta struna, mogąca w każdej chwili pęknąć.

Nie wiem, co takiego zrobił, to znacznie wykracza poza moje możliwości – powiedziała szybkim, rzeczowym tonem. – Ale prawdopodobnie rzucił na miasto skomplikowaną iluzję. Czasoprzestrzeń i jej postrzeganie zostały na jakiś czas zniekształcone na tyle, by... – Widząc, jak się niecierpliwię, machnęła ręką, jakby odganiała natrętnego komara, i przetłumaczyła: – Zatrzymał czas. Na tyle, na ile jest to możliwe. Potrwa to na moje oko z godzinę. A przynajmniej tyle, by wydawało ci się, że minęła godzina.

Że co? – Skamieniałam z głupawym wyrazem pyska. – Niby jakim...?

Później! – ucięła stanowczo. – Biegnij, już!

Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Odpychając ból na samo dno smoczego umysłu, korzystając z mocy i siły, jakie dawało mi to zwinne ciało, puściłam się dzikim pędem w stronę miasta. Tam, gdzie odleciał mniejszy smok...

Widziałam go. Gdy uniosłam łeb do nieba, dostrzegałam jego niewielką sylwetkę. Obserwował mnie, pewnie się śmiał z moich wysiłków...

Nie wierzył, że i tak mogłam go dorwać.

Gdy wypadłam z lasu na rozciągające się aż do granicy miasta pole, mogłam rozłożyć skrzydła. Pęd przemykającego pod nimi powietrza sprawiał, że właściwie płynęłam w powietrzu, doskonale odciążając uszkodzone części ciała na tyle, by być w stanie ignorować płynący z nich ból. Całą resztę załatwiła buzująca w żyłach adrenalina.

Szybciej!

Miasto faktycznie wyglądało jak zastygłe w czasie. Podczas szalonego przemykania uliczkami maleńkich przedmieść, skupiona na tym, by nie ściągnąć za sobą wszystkich linii energetycznych, nie spotkałam zupełnie nikogo. Do charakterystycznych polskich blokowisk, oświetlonych ciepłym, pomarańczowym blaskiem sodowych latarń, dotarłam o wiele szybciej, niż sama się spodziewałam.

Na chwilę zamarłam pod gwiaździstym niebem, zdyszana przyglądając się górującym nade mną blokom z wielkiej płyty. Miały od czterech, do nawet dwunastu pięter, jakiś czas temu musiano je ocieplić, bo zamiast dołującą szarością, mieniły się przyjemnym żółtym kolorem, przez który miałam wrażenie, że wokół jest czysto, przyjemnie...

Złudnie spokojnie.

Minęłam rozległy, zaniedbany skwer, w mroku nocy przypominający bardziej rozrośniętą niekontrolowanie dżunglę, niż coś, co mogło mieścić się pod samym nosem władz miejskich. Młodszy smok niemal ginął mi już z oczu, co sprawiło, że błyskawicznie podjęłam decyzję...

Smoki są lekkie. Mamy pieprzone kości pneumatyczne i nie możemy ważyć dużo, bo jak byśmy mieli latać? Nie jesteśmy równie leciutcy, jak piórka, lecz wystarczająco, bym nie przegnała precz świtającego mi w głowie pomysłu.

Słup wysokiego napięcia zatrzeszczał przejmująco, gdy wspięłam się na niego jak wiewiórka, ale nie zdążył runąć, nim rozłożyłam skrzydła i machając nimi znacznie szybciej, niż przywykłam, wyrwałam się w rozległą pustkę.

Pierwszy raz w życiu tak bałam się lotu. Gdy okazało się, że nie mogę polegać na własnych skrzydłach, że nie wiem nawet, w jakim stopniu okażą się utrzymywać mnie w powietrzu, poczułam coś na kształt utajonego latami lęku wysokości. Zatrzęsłam się cała i spięłam nienaturalnie, gdy oderwałam się od w miarę solidnego oparcia i tak po prostu przywitałam nicość pod sobą. Nie wiedziałam, czy nie przypłacę tego zaraz bolesnym upadkiem – szlag, spadający z nieba smok też może się przecież połamać!

Udało się!

Opadałam, dobrze to czułam. Właściwie to ślizgałam się w powietrzu jak spadochroniarz, a nie leciałam, ale przynajmniej spełniało to swoje zadanie. Szaleńczo bijąc skrzydłami i do bólu mięśni walcząc o zachowanie równowagi, dobiłam do dachu pobliskiego wieżowca. Rozpędziłam się i nie tracąc impetu, odbiłam się od niego najwyżej jak umiałam, mknąc w stronę metalicznej drobinki na niebie.

W pewnym momencie coś źle wyliczyłam. Dobrze widziałam, że kolejny blok jest o wiele za daleko – mimo zwiększenia częstotliwości trzepotu skrzydeł za nic nie zdołałabym do niego dolecieć. Zanim wpadłam na to, że znacznie lepszą opcją jest złożyć skrzydła i kontrolowanie opaść na trawnik z kolorowym placem zabaw, uderzyłam w żelbetonową ścianę na wysokości drugiego piętra. Chwilę kręciłam się po chodniku, walcząc z zamroczeniem, wreszcie jednak, nie przejmując się już zupełnie niczym, dosłownie wskoczyłam na dach czteropiętrowego budynku. Miałam gdzieś ślady szponów, jakie zostawiłam w miękkim styropianie – liczył się dla mnie tylko pościg...

Choć zupełnie nie wiedziałam, co może się stać, gdy już zdążę smokona doścignąć. Przecież nie mogłam wzlecieć tak wysoko, by go dorwać. To jasne, że jako pierwsza opadnę z sił.

Gdy opanowała mnie ta świadomość, zupełnie straciłam siły. Zamarłam na dachu kolejnego wieżowca, na który wspięłam się po kruchych balkonach, i zamarłam tak, gapiąc się na zanikającą skrzydlatą sylwetkę. Zaryczałam ze złości, żalu i bezradności, dobrze wiedząc, że już nic więcej nie będę w stanie zrobić.

Od początku nic nie mogłam zrobić.


***


Uciekł mi! Ten skurwiel mi zwyczajnie uciekł!

Żadne z nas nie odzywało się głośno, ale to było właściwie niepotrzebne, bo to oczywiste, że wszyscy przeżywaliśmy dokładnie to samo.

No kurwa nie wierzę! – gorączkował się wyvern, chodząc w kółko po niewielkim saloniku czarownicy. Starowinka obserwowała go już od jakiegoś czasu, zamarłszy na progu z tacą z filiżankami i czajniczkiem na herbatę, bynajmniej nie ze strachu nie wchodząc głębiej. Sądziłam, że chodziło tu o rozterki, czy aby na pewno chciała czymkolwiek częstować takiego wariata, zwłaszcza że to coś zawierało jednak znikomą dawkę kofeiny.

Przestań już – burknęłam mało sympatycznie. Wszystko mnie bolało – każde najdrobniejsze skaleczenie, każde stłuczenie. Ironicznie można by rzec, że doskonale czułam, że żyję. I jakoś mi się to zbytnio nie podobało.

Nie zamierzam przestawać! – Odyn szybko przeniósł swoją wściekłość na mnie. Chyba po prostu musiał się na kimś wyżyć. – Uciekł mi jebany czarodziej! No kurwa, mi uciekł! Mi! – Desperackim gestem wskazał siebie palcem, jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości, o kim mówił. – Przecież on...

Po prostu przestań – powtórzyłam smętnie. Migreny już przez niego dostawałam.

Kurt zaśmiał się cicho pod nosem, lecz nie powiedział nic głośno. Jako jedyny mógł pochwalić się pewnym sukcesem – dorwał ściganego smokona i w asyście mojej babci i przełożonej magicznej szkoły wyekspediował go w drogę do twierdzy Rady Smoków. Załatwił sprawę prosto, szybko, skutecznie. Zupełnie nie to co ja.

Egzekutor był ze mnie naprawdę beznadziejny.

Wiecie jednak, co było w tej całej sprawie najtrudniejsze? Wytłumaczenie ojcu, dlaczego wyglądam jak po spotkaniu z rozpędzonym pociągiem i dlaczego babcia musiała nas zostawić samych na tych słodkich wakacjach, choć sama je zainicjowała. Niby coś tam wiedział o smokach, ale nigdy nie dopytywał na tyle ciekawie, by ktokolwiek uraczył go całą prawdą. Chyba po prostu wolał nie wiedzieć, skoro ominęło jego pokolenie. Niestety nawet mimo tego, że już dawno obiecał w podobnych sytuacjach nie drążyć i dawać się zbywać zapewnieniem, że chodzi o smocze sprawy, nieraz po prostu nie mógł się powstrzymać, zwłaszcza gdy chodziło o moje zdrowie i bezpieczeństwo. Jak by nie patrzeć, już jedno dziecko stracił...

Miałam nadzieję, że gdy Rada Smoków poeksperymentuje nieco na jeńcu Kurta, dowie się, jak uratować Volkera. To był chyba jedyny pozytywny aspekt tej całej sytuacji.

Chyba nie było nic dziwnego w tym, że Kurt ostatecznie olał naszą użalającą się nad sobą dwójkę i zainicjował rozmowę z czarownicą.

Czy może nam pani powiedzieć, jak to się stało, że ten człowiek panią porwał? – spytał zaskakująco spokojnym i rzeczowym głosem. Znałam go raczej jako nieco narwanego, wycofanego mruka, a nie kogoś takiego...

Niestety byłam zbyt zmęczona, żeby to należycie docenić.

Właściwie to nie ma co opowiadać. – Starowinka wzruszyła ramionami i wreszcie postawiła tacę na niskim stoliku przed kanapą. Gestem zachęciła nas, żebyśmy się częstowali. Herbata pachniała cudownie, byłam więc pierwszą, która dorwała się do malowanej ręcznie filiżanki z parującym napojem.

Coś na pewno musiało się wydarzyć – drążył Egzekutor. Z tym swoim głupawym czerwonym irokezem wyglądał w chatce wprost kuriozalnie, ale miałam zbyt beznadziejny nastrój na dosrywanie mu. Jedynym, o czym marzyłam, były jego ciepłe ramiona. Czy to byłoby takie trudne, gdyby mnie objął i do siebie przyciągnął?

Naprawdę nie stało się nic takiego. – Kobieta zajęła miejsce w fotelu, który podsunęła sobie niewymuszonym gestem dłoni, nie dotykając go nawet. – Prowadzę zajęcia w akademii. Gdy wróciłam do domu po jednych z nich, po prostu go tutaj zastałam. Zaskoczył mnie, nie byłam w stanie się bronić. Związał mnie i zabrał w jakieś miejsce... Nie pamiętam nawet dokładnie, ale sądzę, że to było mieszkanie w jednym z okolicznych bloków. Chyba na parterze. Przez większość czasu miałam zawiązane oczy. Nie umiem nawet powiedzieć, ile dni minęło od tego czasu.

Mieszkanie w bloku? – Ożywiłam się nieco. – Kurt, sprawdzimy to?

Mężczyzna chyba chciał zaprotestować. Dobrze widziałam, jak oczy mu zabłysły, jak nabrał powietrza, pewnie by kazać mi spadać na drzewo...

Ustąpił. Chyba nie chciało mu się po prostu ze mną kłócić. Znał mnie wystarczająco, by domyślać się, że bez walki nie odpuszczę.

Możemy go poszukać – przyznał niechętnie. – Miasto nie jest duże, powinniśmy natrafić na trop. Znam parę czarów lokalizujących.

Mogę przygotować wam odpowiednie zioła – zadeklarowała się czarownica.

Zaraz – wciął się w nasze plany Odyn. – Kurna, ludzie, no chyba nie myślicie, że on nadal będzie tam siedział?

Masz nas za idiotów? – Egzekutor z ledwością przełknął przekleństwo. – Sprawdzimy trop. Zobaczymy, co tam robił. I tyle. Nie zdołamy znaleźć tu jego, to chyba oczywiste. A nawet jeśli – walki byśmy nie podejmowali. Skoro nawet z tobą sobie poradził...

Wyvern zacisnął mocno zęby i znowu zaczął wydeptywać dziurę w podłodze. Aż chciałam skląć Kurta, że mu o tym przypomniał...

Nihal, ty raczej nie powinnaś nigdzie iść. – Osobą, która jako jedyna okazała się na tyle odważna, by wskazać mi moją marną kondycję fizyczną, okazała się gospodyni. – Wyglądasz jak siódme nieszczęście. Powinnaś leżeć. Dziewczęta z akademii z pewnością pomogą ci swoją magią leczącą, mamy nawet specjalny wydział...

Nie trzeba – przerwałam jej delikatnie. – Dam sobie radę, naprawdę.

Chyba sama nie do końca w to wierzyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz