Gniew palił w płucach,
blokując oddech, a uśpiona w głębi wielkiego smoczego serca
bestia okazała się drzemać znacznie płycej, niż zdawało mi się
do tej pory. A jej wściekłość, gdy już pozwoliłam, by nareszcie
przestała mnie dławić i znalazła ujście, okazała się
destrukcyjna.
Wściekłość miała
biały kolor, cuchnęła przypalonym cukrem i zostawiała po sobie
gorzki posmak na języku.
Nie do końca
orientowałam się, co się dzieje wokół mnie, ale nie chciałam
nawet wiedzieć. Ta nieświadomość była w pewien sposób o wiele
bezpieczniejsza – dzięki niemu mogłam wmawiać sobie, że w
rzeczywistości jestem jedynie cichym obserwatorem, kimś, kto z boku
patrzy na ogniste emocje, kto współczuje rozsypanej duszy, lecz
nieprzesadnie, bo przecież w rzeczywistości jej nie zna. Mogłam
sobie wmawiać, że to jedynie wyjątkowo koszmarny sen, z rodzaju
tych, po których budzi się zlanym lodowatym potem i przez kilka
chwil boi choćby zapalić światło w pokoju. A przede wszystkim
właśnie mogłam wmawiać sobie, że nie ma tu powodów do rozpaczy,
a jedynie wściekłości. Mogłam walczyć z racjonalnością, mogłam
zadawać pytania, mogłam uwalniać złość... bo ją rozumiałam.
Bo ona była o wiele prostsza i nie zmuszała do przyglądania się
sprawie z taką uwagą, jakiej zdawała się wymagać.
We wściekłości
mogłam zatonąć przynajmniej na kilka chwil i zagwarantować sobie
kilkusekundową ulgę. Złudną, bo złudną, ale zawsze jakąś. Co
z tego, że gdy już się wypali, mogło tylko być jeszcze gorzej...
Nie wiedziałam nawet,
gdzie tak naprawdę się znalazłam, ale to też mnie nie obchodziło.
Ciemny modrzewiowy las nie mógł znajdować się daleko od Poczdamu,
ale wydawał się miejscem dobrym jak każde inne. Gdy wpadłam
pomiędzy sędziwe drzewa, istniało już dla mnie tylko jedno...
Zaryczałam z całych
sił, pozwalając, by wszystkie emocje wypłynęły na wierzch.
Ziemia zadrżała, z koron drzew poderwała się chmara ptaków,
sarna uciekła w popłochu, łamiąc po drodze kilka suchych gałęzi
poszycia. Machnęłam z całej siły łapą – potężny pień
drzewa trzasnął jak zapałka i runął na ziemię, sypiąc wokół
deszczem drzazg i ciągnąc za sobą kilka następnych. Jeszcze zanim
na dobre znieruchomiał, skoczyłam w jego stronę, uderzyłam tym
razem ogonem. Jak patyk poszybował kilkadziesiąt metrów dalej,
odbił się kilkukrotnie od ziemi niewielkiej polany i znieruchomiał,
oparty groteskowo o niewielki głaz, jakby zatrzymał się tam
jedynie na chwilę, by odpocząć.
Zionęłam ogniem,
okręciłam się, wytyczając wokół pierścień z rosnących w
zastraszającym tempie płomieni. Ryknęłam jeszcze raz, wkładając
w to całą złość i rozpacz, jakie we mnie pozostały. W głowie
znikąd pojawiały się obrazy. Ze wszystkich sił starałam się je
od siebie odepchnąć, lecz zdawały się być odporne na wszelkie
sugestie. Przychodziły, pchały się przed ślepia, zaciśnięte
powieki nie były w stanie ich powstrzymać...
Kurt całujący
Sylwię.
Ona chichocząca w
jego ramionach, zarzucająca mu ręce na szyję. Dotykająca go...
Ostre jak brzytwy
pazury zostawiły na pniu modrzewia pięć bruzd głębokich na
kilkanaście centymetrów. Żywica skapywała z potwornej rany,
powietrze wypełnił jej intensywny zapach.
Sylwia siedząca
Kurtowi na kolanach.
Oni razem, oglądając
jakiś idiotyzm w telewizji. Skupieni bardziej na sobie nawzajem, niż
tym, co pokazywał odbiornik...
Rzuciłam się na
następne drzewo jak szalona, rycząc potwornie. Drzazgi zawirowały
wokół, bolesny trzask pękającego pnia przejmował wręcz do
szpiku kości. Natychmiast skoczyłam dalej, szybka i nieuchwytna jak
czarny cień.
Kurt i Sylwia
całujący się namiętnie. Ona zdejmuje mu koszulkę, on idzie z nią
w stronę łóżka.
Leżą razem w
skotłowanej pościeli, zmęczeni, szczęśliwi...
Ryknęłam potężnie,
z całych sił. Uderzyłam rogami w kolejne drzewo, złapałam w
zębiska następne, wyrwałam z korzeniami jednym szarpnięciem łba
i odrzuciłam daleko. Splunęłam płonącym jadem – następny pień
dosłownie wysadziło w powietrze. Jeszcze raz zaryczałam...
...a następnie
zatoczyłam się jak pijana, postąpiłam kilka kroków bokiem,
usiłując zachować równowagę, i ciężko oparłam na starym
świerku, mając wrażenie, że niewiele brakuje, by łapy odmówiły
mi posłuszeństwa. Opuściłam łeb i skrzydła, niezdolna do
dźwigania takiego ciężaru choćby sekundę dłużej. Zaskamlałam,
zawyłam fałszywie.
Niebo otworzyło się z
hukiem rozdzierającej je na pół błyskawicy. Fala deszczu runęła
między drzewa, mieszając się ze smoczymi łzami i gasząc zaczątki
pożaru. W powietrze uniósł się duszący, gryzący w gardle dym.
Nie obchodziło mnie
to.
Stałam. Mokłam.
Pachnący ozonem deszcz ściekał po czarnych łuskach i zbierał się
w kałuże wokół łap.
Chyba na krótką
chwilę zapomniałam, jak powinno się oddychać. Coś mnie dusiło,
coś zaciskało się na klatce piersiowej jak gigantyczne imadło.
Kręciło mi się w głowie. Wiedziałam, że gdyby drzewo nie
wytrzymało mojego ciężaru, zwaliłabym się na ziemię razem z
nim. Być może to też by mnie nie obeszło. Być może leżałabym
tam dłuższy czas, dopóki głód lub zdrowy rozsądek nie
zagoniłyby mnie do domu.
Być może leżałabym
tam, dopóki bym nie umarła. Bo dlaczego by nie?
Trwałam tak długie
godziny, dopóki niebo nie zrobiło się zupełnie czarne. Z daleka
pewnie przypominałam idealnie nieruchomy kamień o dziwnym
kształcie. W głębi ducha chyba właśnie w kamień chciałam się
zamienić. Chciałam być twarda, niezniszczalna i obojętna na
wieki...
– Nihal?
Drgnęłam ze sporym
opóźnieniem. Zgromadzona na ciele woda spłynęła ostatecznie na
ziemię, gdy lekko się wyprostowałam. Dagon nigdy nie mówił do
mnie po imieniu.
– Nihal, musisz
wstać.
– Dlaczego? Co tam
na mnie czeka, smoku? – prychnęłam w myślach i zaśmiałam
się sucho. – Nic tam na mnie nie czeka. I sam dobrze o tym
wiesz.
– Musisz tam
wrócić, Czarnołuska, sama pewnie zdajesz sobie z tego sprawę.
Musisz być silna. Musisz... bo sama wiesz, jak to się skończyło u
mnie.
– Nie obchodzi
mnie, jak to wyglądało u ciebie. Mam to gdzieś. Mam wszystko
gdzieś. Dlaczego nie chcesz zostawić mnie w spokoju? – Z
głębi smoczej piersi wydobył się potężny warkot, lecz
niematerialny Dagon z pewnością nie musiał się nim przejmować.
Nic nie mogłam mu zrobić. – Zostawcie mnie w spokoju.
Powiedziałam już wszystko, co chciałam powiedzieć.
– Musisz wstać,
bo twoi rodzice by tego nie znieśli.
Wyszczerzyłam wściekle
kły, zawarczałam jeszcze raz. Niestety zostało powiedziane.
Nie poradziliby sobie
ze stratą drugiego dziecka. To oczywiste. To jasne jak słońce...
Świadomość tego, że muszę żyć, bo tego oczekują inni, nie
była najprzyjemniejsza.
Ale...
Bogowie, dlaczego to
musiało boleć aż tak? To normalne? Dlaczego czuję się, jakbym
mogła w każdej chwili....?
Nie, coś jest nie w
porządku. Szkoda tylko, że nie miałam siły, by zastanawiać się
nad tym, co konkretnie. To bolało. To tak cholernie bolało...
– Czarnołuska!
Kurt całujący
Sylwię. Nie mnie.
To Sylwia zarzuca mu
ramiona na szyję. To ona się śmieje, gdy on ją obejmuje i
przyciąga mocniej do siebie.
Ją. Nie mnie.
Jak szła ta cholerna
piosenka?
– Czarnołuska...
Love me forever, or
not at all
End of our tether,
backs to the wall*
Nuciłam w myślach.
Bolało tak, że nie wiedziałam, jak mam zaczerpnąć tchu.
Brakowało mi powietrza choćby na następny spazm płaczu.
Sylwia dotykająca
Kurta. Nie ja.
Sylwia siedząca mu
na kolanach. Nie ja.
Give me your hand,
don't you ever ask why
Promise me nothing,
live till we die
– Czarnołuska! –
Dagon niecierpliwie kręcił się w mojej głowie, porykiwał z
bezsilności.
Everything changes,
live all stays the same
Everyone guilty, no
one to blame
Every way out,
brings you back to the start
Everyone dies to
break somebody's heart
Roześmiałam się,
potrząsnęłam łbem w próżnej nadziei, że w ten sposób uda mi
się uporządkować bałagan w myślach.
Wariowałam. Ja chyba
naprawdę wariowałam...
– Oszalałaś,
czarnołuska.
– Love me or leave
me, tell me no lies... Być może, smoku. Być może... Ale co ja na
to poradzę? – Syknęłam. Robiło się zimno, mój oddech
zamieniał się w parę. Być może mieszała się ona z dymem, bo
gdzieś w przełyku piekła mnie narastająca kula ognia. – Jak
można kochać tak mocno?
– On jest twoim
przeznaczonym, czarnołuska.
– Nie może nim
być. Jestem na to za młoda...
– Nie może nim
być. Ale z jakiegoś powodu jest.
Milczałam chwilę,
oddychając ciężko. Tylko ten jeden odgłos zagłuszał monotonny
szum gęstego deszczu.
– I co teraz,
smoku? Co teraz się ze mną stanie? Z tego, co mówiła babcia
wynikało, że umrę. – Uniosłam łeb do nieba, deszcz zalał
różnobarwne ślepia, zaszczypał w nozdrzach. Patrzyłam, jakbym
miała nadzieję, że tam znajdę odpowiedź. Że dzięki temu
spojrzę w oczy mojemu smokowi, jedynemu, który był przy mnie
zawsze... – Powiedz mi, smoku. Czy ja umrę?
– To nie jest
choroba, czarnołuska.
– Ale może mnie
doprowadzić do śmierci. Takiej, którą zadam sobie sama. Prawda?
Odpowiedziało mi
milczenie. Dla mnie znaczyło to więcej niż tysiąc słów.
– Czarnołuska,
musisz wstać. Musisz, rozumiesz? Błagam cię, wstań, czarnołuska
– powiedział wreszcie właściwie szeptem.
– Muszę umrzeć,
smoku.
– Nie możesz...!
– Znam coś
lepszego. – Znowu zaśmiałam się przez łzy. – Posłuchaj
tego, to jest naprawdę dobre.
Odczekałam chwilę,
zanim zaczęłam ponownie nucić:
Woke up in my grave
today
I dreamed I heard
you say
All of eternity was
pain
I laid my head back
down again**
Złapałam się na tym,
że mruczę z głębi smoczej piersi. Dźwięk był niski i
wibrujący, ziemia zdawała się lekko od niego drżeć.
Turn me down, turn me
down
Your lips move but
you make no sound
Turn me on, turn me
on
Everything I do is
wrong
– I pewnie tak by
się to właśnie skończyło, wiesz? Jak w tej piosence –
powiedziałam po dłuższym czasie. – Bo ja nawet zabić się
nie potrafię. Nie mogłabym... bo się boję, rozumiesz? Boję się
żyć, ale jeszcze bardziej boję się umrzeć. Mogę umrzeć za
życia. I co z tego, skoro on wciąż...?
– Czarnołuska,
podnieś się wreszcie. Przeżyjesz to...
– Ile twoim
zdaniem jest przypadków, które to przeżyły?
– Nie mam pojęcia.
Porozmawiaj z babcią. Ona będzie wiedziała, co należy zrobić.
– Czegokolwiek nie
zrobię, nic i tak się nie zmieni.
Głupie to było.
Umrzeć z miłości... A tak właśnie się czułam.
Absurd. Nigdy nie
potrzebowałam chłopaka. Śmiałam się z dziewczyn, które szukały
pary na siłę, cieszyłam się, że jestem sama, wzdrygałam się na
myśl, że kiedyś mogłoby mnie tak trafić. Miałam nadzieję, że
nigdy mnie nie trafi. Chciałam być sama.
A moje życie kolejny
pieprzony raz powiedziało, że ma dla mnie zupełnie inne plany.
Jego przecież nie obchodzą moje obiekcje.
To było o ten jeden
raz za dużo. Tylko dlaczego cierpienie musiało być też fizyczne?
Dlaczego nie mogłam się odwrócić i odejść? To był tylko facet.
Mało który związek jest udany. Mało kto spotyka miłość na całe
życie za pierwszym razem, jak tylko się rozejrzy. Każdy umie się
pozbierać, jeśli coś okaże się być nie tak... ale ja nie
mogłam. Nie potrafiłam.
Bo los znowu pokazał,
że to nie dla mnie.
A ja tylko chciałam
być szczęśliwa...
Ile może znieść
jedna osoba? Po zniknięciu Volkera myślałam, że nie spotka mnie
już nic gorszego. Pech w tym, że wszystkie nieszczęścia nałożyły
się na siebie, tworząc ciężar niemożliwy do udźwignięcia nawet
dla smoka.
Wszyscy wokół mnie
nienawidzili. Rada Smoków obarczała winą za wojnę sprzed
milleniów, o której nawet nie wiedziałam wystarczająco wiele, by
móc uważać się za eksperta. Ścigała mnie, gnębiła,
poniżała... traktowała jak wyrzutka i odpychała tylko dlatego, że
wybrał mnie niewłaściwy smok. A ja przecież nie miałam na to
wpływu. No bo jak?
Przyjaciela nie miałam.
Ludzie odwracali się ode mnie błyskawicznie, a nawet jeśli się
nie obracali, byli tacy jak Paulina. Widzieli jedynie siebie.
Ja nie wiedziałam
choćby tego, kim tak naprawdę jestem. Byłam niczyja. Nie byłam
smokonką. Nie byłam wyvernem. Byłam... chyba po prostu nikim.
I miałam tego tak
cholernie dosyć, że aż chciało mi się wyć.
Wiecie, czego pragnęłam
najbardziej na świecie? Tego, żeby wszyscy byli szczęśliwi.
Szkoda tylko, że jak na razie miałam wrażenie, że szczęście
innych odbywa się kosztem mojego własnego...
Boże, jak ja
wszystkich przez to nienawidziłam. Jak ja chciałam, by mój pech,
by to moje cholerne fatum przeszło na kogoś innego. Tyle było
przecież osób, którym należało się stokroć bardziej niż
mnie...
Chciałam, by
przynajmniej raz kogoś zabolało mocniej, niż bolało mnie.
Nie wiem, ile tak
trwałam. Minuty? Godziny? To nie było ważne. Mogłam tak moknąć
w nieskończoność. Krople deszczu łaskotały w ledwo już widoczne
blizny na grzbiecie, gdzie nadal nie odrosły mi łuski po ataku
Kurta.
Cokolwiek się nie
działo, i tak musiało mi go przypominać.
Trwałam. Milczałam.
Jak kamień. Jak głaz. Nawet w mojej głowie panowała rozkoszna
cisza...
Dopóki idealnej
symbiozy z otoczeniem nie zakłócił dźwięk, który nie powinien
się tam rozlec.
Nie jestem pewna, co to
tak właściwie było. Delikatny szelest wdarł się w jednostajny
szum deszczu, ledwo słyszalny na jego tle, lecz na tyle
nieoczekiwany, by wyrwać mnie z odrętwienia. Drgnęłam lekko,
ruszyłam łbem na centymetry, by móc lepiej ustawić się w
kierunku nieprawidłowości, zastrzygłam uchem. Czekałam, aż się
powtórzy... i nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego tak mnie to
zainteresowało. Zbyt wiele widziałam ostatnio niewiadomych.
Dźwięk powtórzył
się znacznie bliżej. Na tyle blisko, by definitywnie wyrwać mnie z
żałosnej strefy komfortu, jaką z najwyższym trudem wokół siebie
wybudowałam, i wprowadzić w coś, co w przypływie czarnego humoru
zwykłam określać mianem „trybu killera”.
Każdy smokon tak
naprawdę ma w sobie bestię. To nie ulega żadnym wątpliwościom i
nikt nigdy nie próbował ubierać tego w ładniejsze słowa. Jako
ludzie jesteśmy w stanie się kontrolować bez najmniejszych
problemów, lecz gdy przywdziewamy skórę smoków... Smoki nie są w
końcu jak ludzie. Mogą być inteligentne, mogą potrafić
posługiwać się wszystkimi językami, mogą czytać z ludzkich
myśli jak z otwartej księgi, mogą być dostojne, władcze i
piękne... lecz tak naprawdę są przecież zwierzętami. Ogromnymi
bestiami, żywymi fortecami, którym ulegają całe armie. I w każdym
smoku, obojętnie jak miły i sympatyczny by się wydawał na
pierwszy rzut oka, ta dzikość drzemie. Łatwo się zapomnieć i
dojść jej do głosu, a dzisiaj kontrolowałam się nadzwyczaj
słabo.
Powoli wciągnęłam
powietrze, dłuższą chwilę smakowałam je na języku. To byli
ludzie. Dwójka dorosłych mężczyzn, których może i zostawiłabym
w spokoju mimo tego, że całkiem ciekawe było, dlaczego kręcili
się tutaj w taką pogodę i o takiej porze, ale... cóż, kwaśny
zapaszek magii aż mnie szczypał w gardło.
Coś tu było nie tak.
Spięłam się,
poruszyłam ledwo zauważalnie, przechodząc w stan wzmożonej
czujności. Stanęłam, uważając, by nie nastąpić na żadną
gałąź. Wątpiłam by dla ludzkich zmysłów było to wyczuwalne,
gdy dookoła panował hałas spowodowany ulewą, ale ostrożności
nigdy dość. Czasem stosuje się ją zupełnie odruchowo... i to
chyba jest dobre. Nie wiem. Wciąż niczego nie wiedziałam. I nadal
było mi wszystko jedno.
Tylko że instynkt
działał w odłączeniu od śpiącego głębokim snem zdrowego
rozsądku i w zupełnym odłączeniu od mózgu. Dagon również nie
spał, a jego zdenerwowanie zaczynało mi się udzielać.
Ludzi było więcej.
Dwójka, którą usłyszałam na samym początku, zdawała się
zatoczyć wokół mnie nierówne koło – teraz słyszałam ich
gdzieś za sobą, od strony przekrzywionego drzewa, o które się do
tego czasu opierałam. Nie wiedziałam, czego mogli ode mnie chcieć,
byłam więc po prostu cicho, mając nadzieję, że pójdą dalej,
ale gdy wyczułam kolejnych dwóch gdzieś z przodu, nie miałam już
żadnych wątpliwości, że coś tu się musi dziać. Mimowolnie
obnażyłam zębiska, lecz powstrzymałam się szybko. Wolałam tak
trwać – zupełnie czarna, nieruchoma, ot kolejny cień na plamie
nieprzeniknionego nocnego mroku w gęstym, starym lesie. Ludzkie
zmysły są słabe. Są żałosne – podczas gdy ja z każdym
momentem lepiej słyszałam bicia zbliżających się serc, tak oni
pewnie nie do końca wiedzieli, że tu byłam...
A przynajmniej tak
sobie wmawiałam. Pech chciał, że działania grupy wydawały się
na to zbyt celowe.
Cóż, podczas ataku
szału hałasu narobiłam przedniego, a i ślady wokół zostawiłam
niemożliwe do przegapienia nawet deszczową nocą. I siedziałam w
samym ich centrum.
Tylko dlaczego ludzie
mieliby...?
Łowcy smoków. Lodrick
Drake. Magiczna afera, o której wciąż nie wiedziałam tyle, ile
bym sobie życzyła. Wnioski dla mnie były jasne, choć wciąż
miałam nadzieję, że są tylko objawem histerii, a całość okaże
jedynie głupim zbiegiem okoliczności...
Ta, wmawiaj sobie,
panno naiwna. Na pewno w czymś ci to pomoże. Przed chwilą chciałaś
zdechnąć, co nie? Z pewnością jeśli dalej będziesz ich
ignorować, w szybkim tempie znajdziesz się znacznie bliżej Bozi,
niż byś sobie życzyła...
Kurde, jak tak wzięłam
to pod uwagę, to nagle mi się zachciało żyć. Tylko troszeczkę,
ale wystarczająco, by adrenalina zaczęła mi na dobre krążyć w
żyłach.
– Podnieś się,
czarnołuska – warknął jeszcze raz Dagon.
A więc się
podniosłam. I to był jeden z tych błędów, za które płaci się
całkiem porządnie.
Zerwałam się z ziemi,
błyskawicznie gotując skrzydła, by móc natychmiast wzbić się w
powietrze. Niestety pech już tam na mnie czekał... Ludzie
wyskoczyli właściwie jednocześnie, a było ich zdecydowanie więcej
i bliżej, niż mi się zdawało. Pułapka. Cholerna pułapka.
Podczas gdy oni maskowali się magią, tamci, których słyszałam,
mieli posłużyć za wabik.
Ryknęłam, gdy tuż
przede mną jak spod ziemi wyskoczył ubrany na czarno mężczyzna.
Mogło się wydawać głupotą, rzucać się na smoka w pojedynkę,
jednak o tym, że jak najbardziej powinnam się go bać, przekonałam
się stosunkowo szybko. Człowiek wykonał dziwny ruch ręką, w
powietrzu błysnęła stal, uskoczył i zniknął w mroku, zanim
zdołałam uderzyć go pazurami.
Ogólnie rzecz biorąc,
smocze łuski są całkiem wytrzymałe. Poważnie, mało co jest je w
stanie zarysować, a tym bardziej nie powinien poradzić sobie z tym
rzucony sztylet. Nie wiem, jak to możliwe, że jego ostrze wycięło
mi w szyi całkiem głęboką, mocno krwawiącą i bolącą jak jasna
cholera ranę, ale grunt, że tak właśnie się stało. Gdybym się
nie ruszyła, pewnie wbiłby mi się w krtań.
Ryknęłam wściekle,
machnęłam ogonem, kilku ludzi upadło, trafionych. Zionęłam
ogniem, przez chwilę stało się jasno jak w dzień. Rozległy się
przekleństwa – podrażnione ludzkie oczy powinny jeszcze przez
jakiś czas nie nadawać się do niczego. Jak tylko wokół stało
się odrobinę luźniej, rozłożyłam skrzydła i machnęłam nimi,
mocno odbijając się od ziemi. Właściwie tyle wystarczyło, bym
znalazła się na poziomie czubków drzew, gdzie mogłam rozłożyć
skrzydła całkowicie...
Tylko że życie
ponownie postanowiło wtedy uznać, że byłoby mi zbyt łatwo.
Ja nie mam bladego
pojęcia, skąd oni wzięli tak wielką sieć, a tym bardziej jakim
sposobem zdołali ją na mnie zarzucić. Grunt, że w pewnym momencie
się na mnie znalazła. Skrzydła się zaplątały, a kamienne
odważniki w jednej sekundzie pociągnęły w kierunku ziemi.
Choć prędkość
zdążyłam osiągnąć niewielką, moja masa i wysokość zdołały
zrobić swoje. Runęłam w dół, połamałam kilka drzew, uderzyłam
w ziemię, sunęłam jeszcze na niej przez chwilę, zostawiając po
sobie ścieżkę połamanych pni i wzburzonej ziemi.
Zabolało całkiem
porządnie. Dłuższa chwilę nie wiedziałam, jak się oddychało, i
widziałam do góry nogami. Rana na szyi krwawiła coraz mocniej –
powinnam ją ucisnąć... Szkoda tylko, że zupełnie nie mogłam się
ruszyć. Zaczęłam się szarpać, próbując rozerwać sieć, lecz
musiał ją zrobić ktoś, kto znał się na rzeczy – tylko
zaplątałam się mocniej. Jedynym, co jako tako mi wychodziło, było
turlanie się, ale podejrzewałam, że daleko im w ten sposób nie
ucieknę.
Gryzłam, drapałam,
spróbowałam zionąć ogniem. Liny chyba naprawdę były
niezniszczalne. Ryczałam i warczałam z bezsilności.
Pomiędzy drzewami
zamajaczyły ciemne sylwetki. Zbliżali się do mnie pewnym krokiem.
Nie bali się. Nie mieli czego.
– Coś łatwo poszło
– zaśmiał się jeden z mężczyzn, lecz w niewygodnej pozycji
miałam problem z rozróżnieniem który. I tak musiałam zezować,
by ich widzieć.
– Ciekawe, co na to
szef powie – odezwał się ten, który znajdował się najbliżej.
Rozpoznałam, że to on rzucał sztyletem. – Trochę mała, ale ten
kolor... Nie kojarzę żadnego czarnego smoka.
– Lepiej dla
ciebie by było, gdybyś nie musiał nigdy się dowiedzieć! –
rzuciłam w złości. Miałam nadzieję, że nie blokował umysłu i
zdołał usłyszeć zbiór piętrowych przekleństw w trzech
językach, jakim go po tym obrzuciłam.
Zamarłam, gdy gdzieś
nade mną rozległ się trzepot ogromnych skrzydeł.
Człowiek uśmiechnął
się złośliwie.
-----
* Motorhead - Love Me Forever
** Motorhead - Dead And Gone
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz