środa, 7 listopada 2018

10. Heatseeker


Nie wiem, co sprawiło, że zainteresowałam się przemykającym ulicą cieniem.
Wieczór ogólnie zaczął się dokładnie tak, jak każdy inny. Po zadziwiających wydarzeniach na tej dziwacznej „podwójnej randce” miałam taki bałagan w głowie, że o zaśnięciu mogłam sobie jedynie pomarzyć, wybrałam się więc na nocny spacer na własnych skrzydłach w celu uporządkowania myśli. A właściwie nie tyle uporządkowania, co odcięcia się od nich. Nie miałam pojęcia, co mam myśleć o Kurcie, nie przychodziło mi, jak powinnam rozegrać sytuację z babcią tak, by cokolwiek mi powiedziała... Rany, ja nawet nie wiedziałam, co z samą sobą powinnam zrobić! Magiczne perypetie? Nagle zyskane obowiązki, za które nie umiałam dobrze się wziąć? Tajemnicze zaginięcia smoków i inne histerie, w których na jaw wychodziło, że jestem najgorzej poinformowana? To nic w porównaniu z tym, że szykowała mi się gała z matematyki na semestr i jakoś musiałam o tym powiedzieć rodzicom...
Wystarczyło, że tak pozamartwiałam się parę godzin, nie potrafiąc skupić na niczym konkretnym, i już czułam się tak, jakby głowa miała mi eksplodować. Na to od zawsze miałam tylko jedną radę: lot w smoczej skórze. Szybowanie nad ciemnym miastem, pozwalanie na to, by prądy powietrza niosły mnie bezwładnie i obserwowanie wyludnionych ulic sprawiało, że mogłam wreszcie się odprężyć. Zupełnie jakbym zostawiała problemy na ziemi.
No, tylko że przemykający chyłkiem człowiek z niewiadomych przyczyn wydał mi się nad wyraz interesujący. Nie mam pojęcia, co takiego mnie w nim zaciekawiło – dobra, szedł tak, by jak najmocniej trzymać się cienia, oglądał kilkukrotnie za siebie... ale mało to razy w tym mieście działo się coś dziwnego? Ludzie też mają swoje problemy, nie wszystko przecież kończy się magiczną interwencją...
Tak sobie wmawiałam, ale obniżyłam lot, wytężając wzrok.
Śledziłam go. Po jakimś czasie przestał mi się zdawać szczególnie interesującym, ale właściwie to i tak nie miałam nic konkretnego do roboty. Gdy już raz coś wyrwało mnie z bezmyślnego lotu, ciężko mi było ponownie wprowadzić się w ten specyficzny stan odłączenia od problemów, z każdą chwilą więc mocniej potrzebowałam czegoś, na czym mogłabym skupić myśli. Nie rozbiegały mi się już tak mocno jak na ziemi, lecz i tak niebezpiecznie zbaczały w stronę, w którą nie chciałam udawać się jeszcze długo, więc taki jeden dziwaczny człowieczek, którym można było się po nic zainteresować, był dla mnie jak prawdziwy dar od niebios...
Nawet nie zauważyłam, w którym momencie znalazłam się nad przysłowiową gorszą dzielnicą. To zdecydowanie był ten rejon miasta, w którym większość zdrowych na umyśle osób się nie kręciła. Przemykający węższymi uliczkami cień również nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z tego, w jakim otoczeniu się znalazł – częściej patrzył na boki, zwolnił znacznie, stał się nagle o wiele ostrożniejszy i dziwnie spięty, choć z tak dużej odległości nie potrafiłam tego stwierdzić z całą pewnością. Ciekawie postawiłam uszy i mocniej zmrużyłam oczy, jakby to miało pomóc mi w dostrzeżeniu czegokolwiek więcej.
W malutką uliczkę koło na oko opuszczonej kamienicy skręcił tak gwałtownie, jakby podjął decyzję w ostatnim momencie. Zachwiałam się w powietrzu, skontrowałam skrzydłami, natrafiając na niesprzyjający prąd, wreszcie z braku innej możliwości opadłam na wyłożony potłuczonymi dachówkami dach. Droga i tak była ślepa, więc starając się robić jak najmniej hałasu przepełzłam na drugą stronę, mocno trzymając się pazurami wystającego gzymsu. Modliłam się jednocześnie w myślach, by nie strącić niczego na ziemię – rozproszyłabym obserwowanego, a tego nie chciałam. Nie mam pojęcia dlaczego, ale naprawdę zaczęło mnie interesować, co takiego zrobi... Jakbym na wpół przytomnie oglądała jakiś idiotyczny serial w telewizji.
To właściwie nie było podwórko kamienicy, a teren garaży. Zdecydowana większość z nich wyglądała na opuszczoną, było ciemno i raczej brudno. Kompletnie nie rozumiałam, czego można było tam szukać... Mężczyzna – bo stąd widziałam już wyraźniej, że mam do czynienia z ubranym na czarno mężczyzną koło czterdziestki o pospolitej, na pierwszy rzut oka niczym niewyróżniającej się twarzy – rozejrzał się po zapylonym placu, popatrzył po głównie drewnianych bramach garaży, zastanowił się dłużej, jakby je liczył, wreszcie już bardziej zdecydowanym krokiem podszedł do jednej z nich. Najmocniej zniszczonej, zarośniętej jakimś usychającym zielskiem, pokrytej łuszczącą się całymi płatami niebieską farbą. Popękane deski wyglądały na takie, które można by połamać jednym niewysilonym kopniakiem. Między nimi znajdowało się coś, czego za nic się nie spodziewałam – mianowicie całkiem elegancki zamek, jak do drzwi. Musiał być nowy, bo klucz obrócił się w nim bez żadnego problemu.
Człowiek otworzył garażową bramę, chwilę stał przed nią, patrząc natarczywie w wylewającą się z wnętrza ciemność. Bo właśnie – tam nie było po prostu ciemno... Ten mrok wyglądał jak żywy. Jakby kłębił się w środku, zastanawiał, czy już został uwolniony i czy może wypełznąć na zewnątrz... Miałam wrażenie, jakby kilka jego okruchów rozsypało się na pylistej drodze. Z tej odległości wyglądały jak maleńkie dziury w rzeczywistości...
Zacisnęłam powieki, potrząsnęłam łbem i spojrzałam jeszcze raz, akurat w porę, by zobaczyć, jak mężczyzna ostatni raz ogląda się przez ramię i zanurza w ciemności. Coś błysnęło, brama zamknęła się za nim sama...
No, to już było nieco ciekawsze, niż mogłam się z początku spodziewać.
Delikatnie poruszając skrzydłami, bezszelestnie sfrunęłam na sam dół. Dokładnie obejrzałam garaż ze wszystkich stron, przytknęłam ucho do suchych desek, ale ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Jako smok powinnam słyszeć wszystko – szuranie kroków, oddech, bicie ludzkiego serca... a tam nie było nic. Wyparował?
Naparłam łapą na umęczone drewno. Choć powinnam przez to dosłownie wpaść z nim do środka, nawet nie drgnęło. Spróbowałam zajrzeć do wnętrza przez upierdzielone czymś szarym okienko, lecz okazało się tak zarośnięte pajęczynami, że nawet jakby coś tam było, mogłabym sobie pomarzyć o dostrzeżeniu go.
Tylko że jeśli paliłoby się tam światło...
Zaklęłam w myślach, jeszcze raz naparłam na bramę, tym razem uderzając całym bokiem. Zatrzęsła się, zatrzeszczała, na ziemię osypało się trochę okruchów starej farby, uniosło się sporo kurzu... i zasadniczo tyle.
Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić zapach...
Aż syknęłam, cofając się kilka kroków. Tropu mężczyzny nie odnalazłam, nie skupiałam się nawet na tym zbyt mocno, ale wiejące z przerw między deskami powietrze... było lodowato zimne, wilgotne, niosące ze sobą aromat mokrych cegieł... i aż szczypało w nos, tak przesiąknięte było starą, potężną magią.
No dobra. To jeśli do tej pory uważałam, że człowiek jest dość ciekawy, teraz nabrałam całkowitej pewności, że chyba jednak powinnam się nim zająć. I to na poważnie.
Za wrotami, które to przed chwilą bezskutecznie usiłowałam wyważyć, nagle rozległ się jakiś hałas. Coś ciężkiego upadło na kamienną podłogę, następnie uderzyło w drewno, chwiejąc nim. Musiało cholernie dużo ważyć... Skuliłam się, odsunęłam kilka kroków, na ile pozwalała mi ograniczona przestrzeń, i jeszcze raz zastrzygłam uszami, lecz dźwięk się nie powtórzył. W powietrzu nadal wirowały drobinki kurzu, ale cisza ponownie stała się nieprzenikniona...
Okej. To chyba jest ten moment, w którym wypadałoby wykonać telefon do przyjaciela. Nie wiem, na ile moje poczucie sytuacji się sprawdza, ale jak na mój gust to brzmiało tak, jakby coś sporego wyczuło mnie za drzwiami i spróbowało wyważyć je od swojej strony.
Chociaż...
Tak, ja wiem, że to było głupie. I nieodpowiedzialne. I z pewnością nie powinnam tak robić... ale w jednej chwili poczułam, jak opanowuje mnie dziwne uczucie z gatunku „nie, zaraz, ja sama!”. Poczułam się po prostu paskudnie, gdy tylko uświadomiłam sobie, że ten cały telefon do przyjaciela oznacza nic innego, jak dzwonienie w panice do Kurta i błaganie go, by mi pomógł. Znowu.
Nienawidziłam tego uczucia bycia bezużyteczną. A nawet nie tyle bezużyteczną, co może i przeszkadzającą... Nie nadawałam się kompletnie do niczego, nie wiedziałam całkowicie podstawowych rzeczy, nie umiałam zachować się w najprostszych sytuacjach. To ja byłam ciągle tą, której coś nie wyszło. To ja wciąż szukałam kogoś, kto mi pomoże...
A do tego jeszcze Kurt. Taak, przede wszystkim Kurt.
Ból, choć przecież powinien być jedynie kwestią moich własnych myśli, zakłuł gdzieś w okolicy serca tak, że aż musiałam się skulić i cofnąć kilka kroków.
Dziewczyno, o co ci chodzi? Przecież on był dzisiaj dla ciebie zaskakująco miły! Jaki facet zgodziłby się na coś takiego, gdyby ani trochę cię nie lubił?
Ale czy mi to „trochę” wystarczało? Nie, do cholery.
Ta sytuacja zaczynała mnie powoli doprowadzać do szaleństwa i dzisiaj czułam się na tyle beznadziejnie, by nie mieć już siły na to, by zasłaniać się niedopowiedzeniami i wreszcie nazwać wszystko po imieniu. Byłam zakochana w Kurcie od czternastego roku życia, z początku zauroczeniem typowo szczeniackim, jakim darzyć można przystojnego faceta, który jednocześnie może czymś imponować, lecz z czasem... Z czasem zaczęłam uświadamiać sobie, że ja chyba nie jestem w stanie bez niego żyć. Nie potrafiłam spojrzeć na żadnego innego chłopaka, nie obchodziło mnie umawianie się na randki, nie rozglądałam się nawet za starszymi... bo żaden z nich nie był Kurtem. Ja mogłam dla tego wrednego gościa zrobić dosłownie wszystko. Mogłam w jednej chwili rzucić całe swoje dotychczasowe życie tylko po to, by wreszcie mnie zauważył.
Ale czy on miał szansę mnie zauważyć? Oczywiście, że nie! Litości, przecież między nami jest około dwunastu lat różnicy. Byłam dla niego małą, wnerwiającą małolatą, którą z niewiadomych przyczyn postanowił uczyć. Nawet jeśli zdołałby mnie polubić, nie będę przecież dla niego nikim więcej. Tylko małą, głupiutką przybraną kuzyneczką, która od zawsze miała pecha do życia...
Tylko że ja nie chcę tak skończyć. Nie chcę, żeby mnie za taką miał. Bo to za bardzo boli...
Nie chcę, by jeszcze choćby jeden raz ujrzał mnie jako słabą, zagubioną i wołającą pomocy.
Uniosłam się lekko na tylnych łapach, przymknęłam oczy, wciągnęłam pachnące nocą i mgłą powietrze aż do bólu w żebrach. Trzymałam je chwilę w płucach, próbując dzięki temu się wyciszyć i uspokoić bałagan w głowie, następnie wypuściłam je gwałtownie pyskiem, pozwalając, by między wyszczerzonymi kłami zatańczyło kilka płomyków różnobarwnego ognia. Warknęłam głęboko, machnęłam ogonem, skrobnęłam po betonie szponami przedniej łapy.
Skoro brama jest wzmocniona i nie zdołam jej przebić... może spróbować wyjąć ją z zawiasów? Bo co niby może za nią być? O ile nie jest to głodny krwi wyvern, z pewnością nie mam się czego obawiać. Kto dorówna ziejącemu ogniem smokowi?
Mocno wczepiłam się szponami w dolną krawędź umęczonego drewna, szarpnęłam z całych sił, machnęłam ogromnymi skrzydłami. Trzasnęło, deski zaczęły się kruszyć, a podtrzymujący je stelaż z metalu, który zaczął prześwitywać w większych szczelinach, wygiął się znacznie. Trzasnęło jeszcze raz, a całość wypadła z zaskakująco nowoczesnych prowadnic i runęła na ziemię w kłębach duszącego kurzu.
No i...
No i spodziewałam się ataku. Litości, przed chwilą coś waliło w te drzwi od drugiej strony, więc to chyba oczywiste, że musiałam liczyć się z koniecznością walki, a przynajmniej zaskoczeniem!
Tylko że ni cholery nie spodziewałam się, że atak nadejdzie z góry.
Ryknęłam z zaskoczenia, gdy coś ciężkiego przygniotło mnie do ziemi. Ciężar ciała napastnika dosłownie wbił mnie w beton i wydusił całe powietrze z płuc – tak, mogłabym chwilę zaczekać, żeby zobaczyć, co zamierza ze mną zrobić, lecz ten brak tlenu wprawił mnie w taką panikę, że zupełnie przestałam nad sobą panować. Gdzieś tam w mojej głowie wściekle warczał Dagon, próbując jednocześnie doradzić mi, bym się uspokoiła, lecz nie zamierzałam go słuchać. Szarpnęłam się wściekle, spróbowałam wykręcić łeb tak, by przeciwnika podpalić, wreszcie postanowiłam zastosować na nim podobną taktykę, jaką raz Kurt wypróbował na mnie: owinęłam się ogonem wokół zwieńczonego kolczastym grzebieniem tułowia i drgnęłam, chcąc przekręcić się na grzbiet i tym samym rzucić ciężkim cielskiem o ziemię... Choć jako znacznie lżejsza i o wiele słabsza miałam raczej marne szanse, posiadałam jeden dodatkowy atut: znacznie większe od smoczych skrzydła. Machnęłam nimi, mając nadzieję, że dzięki temu uda mi się coś zrobić...
Tak, przekręciłam się, ale co najwyżej na grzbiet. Bo ja miałam skrzydła ogromne i pojemne, ale przeciwnik miał ich więcej. Konkretnie dwie pary.
Zaraz, co?
Jak tylko poczułam, że potworny ciężar znika, dosłownie odturlałam się na bok i zerwałam na łapy, warcząc wściekle. Jedno z czterech ogniście czerwonych skrzydeł niemal wybiło mi oko, gdy wielki smok odwrócił się z trudem, zawadzając bokiem o ścianę garaży.
Tak, do cholery, to był pieprzony Kurt.
Przestrzeń maleńkiego podwórka stała się nagle jakby jeszcze ciaśniejsza. Już i tak mieściliśmy się na niej z wielkim trudem, a dopiero po kilku chwilach dotarło do mnie, jak wieloma częściami ciał się stykamy. Czerwony smok trzymał jedną z przednich łap opartą o betonową ścianę niebezpiecznie blisko tego mojego fragmentu, który u ludzi zwykł być nazywany tyłkiem. Aż mi się duszno zrobiło.
Co ty tu robisz?! – syknęłam, mając nadzieję zamaskować tym to, jak mi się przyjemnie zrobiło na myśl o tym, że mógłby tą łapę jeszcze trochę przesunąć. – Znowu mnie nie rozpoznałeś?! Chciałeś mnie zabić, czy co?!
Uwierz, że z góry wyglądasz zupełnie jak niewielki wyvern.
Ni cholery nie wiedziałam, czy to miał być żart, w razie czego więc pokazałam mu tylko kły i spróbowałam się nieco odsunąć.
Nie ruszaj się! – Kłapnął kłami niebezpiecznie blisko mojej szyi. – Jak mnie przewrócisz, to z tych garaży nic nie zostanie!
Ty się ciesz, że ze mnie coś zostało! Ile ty kurde ważysz, co?! Dlaczego wcisnąłeś mnie w ziemię?! Ja wiem, że tu nie jest szczególnie czysto, ale nie musiałam przyglądać się temu z tak małej odległości, ślepa nie jestem! – gadałam jak najęta, nakręcając się coraz bardziej.
A jak ja miałem tu wylądować i cię nie przygnieść na chwilę, co?! – Rozejrzał się bezradnie.
Co? – Zatrzymałam się.
Chciałem wylądować. Ostrzegałem cię nawet, żebyś się przesunęła. A że tego nie zrobiłaś... Leciałem z częściowo złożonymi skrzydłami, inaczej nie zmieściłbym się między kamienicami. Już rozumiesz? Dlaczego się nie przesunęłaś?!
Hm, ja naprawdę byłam tak zaabsorbowana własnymi myślami, że go nie usłyszałam? W razie czego nie odpowiedziałam na pytanie i lekkie zażenowanie przerobiłam na kolejną porcję złości i wyrzutów.
A co ty tu robisz? Śledzisz mnie, czy co? Jakoś średnio chce mi się wierzyć, że tak sobie po prostu tędy przelatywałeś. Znowu...
Śledziłem tego człowieka. – Oszczędnym gestem wskazał na ziejącą czernią pustkę w garażu.
Zepsułam ci pułapkę? Jaka szkoda... – prychnęłam lekceważąco. Kolejna porcja zażenowania i złości na samą siebie. W piersi bolało coraz mocniej, utrudniając zaczerpnięcie oddechu. Złośliwość była moją ostatnią linią obrony, a skoro nie miałam już nic oprócz niej... – Dobra. Skoro to jakaś tam twoja kolejna arcytajna egzekutorska sprawa, to ja spadam. Mam jutro szkołę na ósmą.
I na cholerę wspominałam o tej szkole? Zabrzmiało to tak dziecinnie... Jestem po prostu beznadziejna.
Mała, chuda, dziecinna i żałosna.
Właściwie to... – Czerwony smok przechylił rogaty łeb. – Właściwie to miałaś dzisiaj ćwiczyć, nie? Dygaj po miecz do domu. Byle szybko.
Przez chwilę kompletnie nie mogłam załapać, o co może mu chodzić.
Że co? Po co ja mam...?
Pośpiesz się! Zaraz ktoś do tych drzwi przyjdzie... I ubierz się na czarno.
Wyglądało na to, że wrobiłam się w swoją drugą smokońską misję. A nawet w coś poważniejszego – przecież Kurt nie zajmowałby się sprawą, z którą może poradzić sobie zwykły Strażnik.
I może wreszcie dowiem się, co on takiego w końcu robi... Bo Egzekutor? Dla mnie brzmi jak ładniej ujęte „płatny morderca”. Ale co ja tam mogę wiedzieć... Nie mam pojęcia o większości praw smokońskiej rzeczywistości. Owszem, pytałam babcię o wszystko, co tylko przyszło mi na myśl, ale... no właśnie, to mi nie przyszło. Widocznie sprawa musiała być na tyle nieciekawa, że babcia zgrabnie uniknęła mówienia mi o niej z własnej inicjatywy. Chyba miała nadzieję, że nigdy się nie dowiem.
Babcia opowiadała mi o mordach, pożarach, okrucieństwie. Ze wszystkimi szczegółami przybliżyła mi to, co w przeszłości zrobił mój własny smok, a o czym on sam niechętnie wspominał. Nigdy nie kryła przede mną tych brutalniejszych szczegółów, twierdząc, że powinnam się na nie uodpornić, bo to one najlepiej oddają naturę rzeczywistości, do której w końcu też należę. Sprawa Egzekutorów musi być bardzo nieciekawa, skoro nigdy się o niej choćby nie zająknęła.
Już na dachu swojego bloku zmieniłam się w człowieka, weszłam do swojego pokoju przez okno dachowe. Sądząc po ogólnej ciszy, rodzice już poszli spać. Ciekawe, czy wcześniej zauważyli, że mnie nie ma...
Wyciągnęłam z garderoby pochwę ze smokońskim mieczem i moim własnym półtorakiem, identycznym z tym, którym walczę na treningach szermierki historycznej, lecz zaostrzonym. Tak, kupiłam go tylko dla fanaberii, i to jeszcze w czasach, gdy wierzyłam w to, że jakimś sposobem uda mi się prowadzić działalność Strażniczki z ukrycia. Byłam do niego przyzwyczajona, znałam świetnie jego stępionego bliźniaka, więc spokojnie mogłam posługiwać się nim tak, jakby był przedłużeniem mojej ręki, nie wiedziałam jednak, ile faktycznie wytrzymałby w walce i czy nie natrafiłabym na coś, co uniemożliwiałoby jego użycie. Nie mogłam wymyślić, co to takiego mogłoby być, ale przecież musi być jakiś powód, dla którego smokoni mają własne miecze, w dodatku aż parzące od zatopionej w nich magii...
Pewnie poznałabym ten cały powód, gdybym choć trochę się na magii znała. Niestety nigdy nie miałam o niej pojęcia i nie przejawiałam zupełnie żadnego talentu w tym kierunku. Nie umiałam nawet stworzyć kuli światła, czym mój brat podobno straszył rodziców jeszcze w wieku przedszkolnym, więc odczytanie rodzaju zaklęć nałożonych na czarne ostrze uznałam za niemożliwe.
Który miecz wziąć? Z jednej strony bezpieczniej czułabym się ze zwykłym – w końcu wiem, czego się po nim spodziewać, a chociaż znacznie cięższy, wydaje mi się o wiele lepiej wyważony od smokońskiego – ale... Kurt mnie po prostu zje jak to zobaczy. Lub obśmieje i odeśle z powrotem do domu, co jest bardziej prawdopodobne.
Zrezygnowana przebrałam się w czarne ciuchy i zarzuciłam pochwę z czarnym mieczem na ramię.
A następnie rozwinęło się całe pasmo mojego pecha.
Chciałam wziąć ze sobą telefon. Nie, nie wiem, po co mi komórka w trakcie niebezpiecznej magicznej misji nie wiadomo gdzie – może to jakaś podskórna chęć robienia zdjęć wszystkiemu co spotkam, która łapie mnie w najmniej oczekiwanych momentach – ale musiałam ją wziąć, i tyle. Pech chciał, że telefon nadal był podłączony do sprzętu muzycznego. Żeby go odłączyć, musiałam najpierw przekopać się do wzmacniacza i wyłączyć go w pierwszej kolejności, by nie zrobić zwarcia (kolejnego), ale... po drodze potknęłam się o kabel. Smartfon spadł z kanapy, na której leżał, odblokował się niewyjaśnionym zrządzeniem losu i zapodał na cały regulator utwór Hells Bells AC/DC. Rodzice znaleźli się w moim pokoju w ciągu ułamka sekundy, myśląc, że idzie koniec świata. Serio, mama skłonna była wręczyć mi walizkę i rozkazać, bym spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i zeszła z nimi schować się w piwnicy.
Po tym, jak już postawiłam na nogi wszystkich kochanych sąsiadów z mojego bloku (i pewnie kilku sąsiednich), nie mogłam wymknąć się przez następne pół godziny. Rodzice rozbudzili się na tyle, że zanim zdecydowali się ponownie udać do łóżka znaleźli po drodze jeszcze z milion rzeczy, którymi wypadałoby się niezwłocznie zająć. Potem, gdy odczekałam niezbędny czas po ich zgaszeniu światła, zwaliłam się ze schodów, gdy biegłam do drzwi. I to tak zwaliłam na całego, bo na placka na panele, upuszczając miecz. Z kilku stopni, ja pierdzielę. Mama zwrzeszczała mnie przykładnie z góry na dół, ale na szczęście już nie wychodziła sprawdzić, co się dzieje, udało mi się więc wmówić jej, że szłam do kuchni coś zjeść. Metalicznego hałasu nie tłumaczyłam, cicho licząc na to, że go zignoruje...
Kolejną przeciwnością okazał się wybór obuwia. Ja nie mam bladego pojęcia, gdzie mi do jasnej cholery wcięło glany, ale kurde nigdzie ich nie mogłam znaleźć. Przeszukałam całą chałupę – nic! Doskonale pamiętając o tym, że miałam ubrać się na czarno, przywdziałam eleganckie ogniście czerwone trampeczki. Będzie mnie widać z kilometra. Może od razu wszystkim naszym potencjalnym wrogom ułatwię zadanie i założę do tego kamizelkę odblaskową, co?
Te całe obowiązki Strażniczki coraz mniej mi się podobały. No dobra. Ktoś mnie niby wreszcie docenił (he, naciągane to docenienie, ale lepsze niż nic, nie?). Mam teraz obowiązki, poczucie, że coś ode mnie zależy, udało mi się nawet zbliżyć do Kurta, o czym tak cholernie marzyłam. Moja smocza nadpobudliwość wreszcie znalazła ujście. Tylko co z tego, skoro mogę tym sobie zagwarantować szlaban do końca życia na nocne podjadanie? Mama prawdopodobnie tak właśnie przywita mnie jutrzejszego ranka. Jeśli go dożyję.
Kurt wyglądał na cholernie zniecierpliwionego. Stał w ludzkim wcieleniu przed wyważoną bramą garażową, beznamiętnym wzrokiem wgapiał się w wyłażącą stamtąd ciemność i od niechcenia kręcił ósemki czerwonym mieczem. Pasował mu w sumie do włosów...
Nihal, czy ty wiesz, co znaczy zwrot „pospiesz się”? – warknął na powitanie.
Kurde, a ty wiesz, jak ciężko jest wyjść w środku nocy z domu i nie zwrócić tym na siebie niczyjej uwagi? W dodatku z moim pechem? – jęknęłam żałośnie, próbując rozciągnąć zgrzane mięśnie pleców. Po błyskawicznym locie zaczynały mnie łapać skurcze. – Przecież sam wiesz, jacy są moi rodzice.
Nadopiekuńczy? – Uniósł jedną brew.
Dziwisz im się? Dopiero co syna im wcięło. Teraz trochę pilnują, żebym nie chodziła w dziwne miejsca o dziwnych porach. A o smokach przecież nie wiedzą...
Dość szybko stracił mną zainteresowanie, ponownie skupiając się na żywej ciemności za progiem starego garażu.
Nie wiedziałam, jak to możliwe. Wokół nie było wcale tak ciemno, a wnętrza nie widziałam w nawet najmniejszym stopniu. Mrok przelewał się, jakby celowo chcąc zasłonić przed moimi oczami to, co się w nim kryło. Bałam się postąpić naprzód – to trochę tak, jakbym miała wejść w nicość. Jakbym wahała się nad samą krawędzią nieskończonej pustki...
O nie, sama za żadne skarby bym się tam nie pchała. Na szczęście przy Kurcie nieraz czułam się aż nadmiernie pewna siebie. Tak, jakby dzięki jego mało przychylnej obecności nie mogło dosięgnąć mnie nic strasznego. Jakbym podświadomie czuła, że ochroni mnie przed wszystkim złym...
Właściwie to nie byłam tego wcale taka pewna.
Korciło mnie, żeby z czystej złośliwości zaprzeć się nogami w przejściu, ale gdy poczułam silną dłoń na plecach, byłam zbyt mocno skupiona na rozkoszowaniu się jej dotykiem, żeby zwrócić uwagę na cokolwiek innego. Tak, dłoń pojawiła się tam tylko po to, by wepchnąć mnie w mrok, ale... ale była. A to było chyba najwspanialszym uczuciem w moim życiu.
O którym dość szybko zapomniałam, bo to, co znajdowało się wokół, było o wiele ciekawsze i bardziej zaskakujące. Musiałam przetrzeć oczy i uszczypnąć się w ramię, by mieć pewność, że nic mi się nie pomieszało, a to, co właśnie widzę, to prawda.
Ciemność zniknęła bez śladu, nawet w najdalszym kącie nie widziałam jej okruchów. Nie dostrzegłam gołych betonowych ścian, jakich spodziewałam się po starym garażu, nie widziałam zakurzonych pajęczyn, typowych dla miejsc od dawna opuszczonych... a natrafiłam na eleganckie cegły, tak wyszorowane, że z pewnością można z nich było bez obaw jeść, choć już z daleka widziałam, że nie były najnowsze. Korytarz miał może nieco ponad metr szerokości i niecałe dwa wysokości, a kształtem przypominał nieco stary kanał. W regularnych odstępach na ścianach umieszczono żarówki w eleganckich kinkietach stylizowanych na latarnie gazowe, przyjemne ciepłe światło aż raziło w oczy po półmroku ulicy. Poczułam się jak na jakiejś wycieczce.
Gdzie my jesteśmy? – wydukałam głupio.
Jak to gdzie? W Sztolniach.
Widząc moją mało inteligentną minę, Kurt zatrzymał się wpół kroku.
Ty mi nie mów, że nie słyszałaś o Sztolniach!
No... Babcia mi opowiadała, ale zawsze myślałam, że to bajki...
To nie są bajki. Te korytarze ciągną się pod Berlinem kilometrami. Chodzą plotki, że najgłębsze z nich sięgają aż do samego Piekła. Nie wiem, ile w tym prawdy, tak daleko nigdy się nie pchałem, ale nie można tego wykluczyć. – Ruszył przodem.
Ty chcesz mi powiedzieć, że pod miastem, w którym mieszkam, są sobie w największym spokoju magiczne tunele i nikogo to jeszcze nie zainteresowało? – jęknęłam. Niechętnie ruszyłam za nim, ale nogi wciąż miałam jak z waty.
Dokładnie to miałem na myśli. To miejsce kipi pierwotną magią. Nie czujesz tego? Ludzie zupełnie instynktownie je omijają. A jakby tego nie robili... No cóż. To chyba proste.
Jak drut kolczasty – burknęłam. Z niewiadomych przyczyn udało mi się potknąć na idealnie równym betonie pod nogami, ale na szczęście odzyskałam równowagę na tyle szybko, by nie zwrócić na siebie uwagi. – I co jeszcze?
Na ich dnie naprawdę coś mieszka.
Ach. Zajebiście. A my się tu pchamy, bo?
Stanął tak gwałtownie, że niemal wpadłam mu w plecy.
Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Wreszcie zaszczycił mnie spojrzeniem. Nie ucieszyłam się – to, co czaiło się w szarych, niemal białych oczach nie wróżyło mi najlepiej. – Jesteśmy jeszcze na samym początku, więc musimy omówić pewną sprawę. Znajdujemy się tu tylko ze względu na moją misję, nie twoją. Ciebie w ogóle nie powinno tu być. Masz mi nie przeszkadzać i nie rzucać się w oczy. Pytać możesz, ale tylko telepatycznie. I pamiętaj, że to nie miejsce na bohaterskie popisy i babskie histerie, jasne? Jeśli ci się to nie podoba, masz jeszcze czas, żeby zawrócić.
Co by miało mi się nie podobać? Nadal nie wiem, co masz...
Jestem tutaj, żeby kogoś zabić. Jeśli zamierzasz urządzić z racji tego histerię, radzę ci wycofać się teraz.
Przyznam, że nieco mnie zatkało. Owszem, spodziewałam się po nim czegoś podobnego, ale... w jakiś sposób wciąż odpychałam od siebie myśl, że to mogłaby być prawda. Nie brzydziłam się zadawaniem śmierci – oswoiłam się z nią poprzez liczne opowieści i wiedziałam doskonale, że to nieodłączny element egzystencji mi podobnych – ale dowiedzieć się tak po prostu, że twój wymarzony facet... Ech, no wiecie.
Czyli co? – syknęłam, krzyżując ramiona na piersi w obronnym geście. Nagle zrobiło mi się zimno. – To jest twoje zadanie? To właśnie robią Egzekutorzy, tak?
Zasadniczo... robimy wszystko to, czym nie chcą zająć się inni. Jesteśmy psami łańcuchowymi na posyłki. – W jego uśmiechu nie było niczego sympatycznego. A wręcz odnosiło się wrażenie, że cała sytuacja zaczyna go bawić i że nie może już doczekać się krwi... – Idziemy.
Nie powiedziałam nic więcej. Bo po co? Wszystkie pytania wydały mi się mało istotne.
Korytarz ciągnął się daleko, nie rozgałęziając na boki. Z czasem zaczęło robić się trochę ciemniej, żarówki były o wiele słabsze i rzadziej rozmieszczone z każdym kolejnym metrem, lecz wciąż było na tyle widno, bym nie musiała przejmować się tym, że nie zauważę szerokich pleców Kurta i w niego wejdę. Podejrzewam, że nie życzył sobie tego.
Długo czasu minęło, zanim minęliśmy pierwsze pomieszczenie. Znajdowało się po lewej stronie, ale niewiele mogłam w nim dostrzec, bo wchodziło się do niego po kilku bardzo stromych stopniach. Widziałam tylko fragment pomalowanego ciepłą żółtą farbą sufitu i czegoś, co chyba naprawdę było stojakiem na pocztówki.
Ale gdy usłyszałam szmer głosów, przybliżający się wraz z każdym krokiem, cały dotychczasowy spokój i ciekawość szlag trafił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz