Czego się
spodziewałam? Ano niewielkiego tłumku gwardzistów z włóczniami,
którzy dobitnie pokazaliby nam, w którą stronę powinniśmy się
ruszyć. Jakiegoś wnerwionego kolesia w płytowej zbroi, na którą
najlepszy otwieracz do konserw, choćby w postaci smoczych pazurów,
nic by nie pomógł. Może tłumku elfickich kiboli w szalikach i
klubowych koszulkach – no bo skoro wszystko jest możliwe, to czemu
nie iść pełną parą, nie? Nie zdziwiłabym się nawet na widok
jakiegoś bliżej nieokreślonego gigantycznego bydlęcia z nadmiarem
zębów i apetytem pozwalającym na zeżarcie nas za jednym
połknięciem i zażądaniem jeszcze deseru... to mogłoby być nawet
to coś, co przecież słyszałam, że waliło w garażową bramę od
drugiej strony, a co rozwiało się jak dym gdy tylko dostaliśmy się
do środka.
Cóż. Z pewnością
nie przyszłoby mi do głowy, że to, do czego się zbliżamy, może
swoim urokiem niemal dosłownie powalić mnie na kolana.
Korytarz z każdym
metrem stawał się szerszy, a gwar wielu głosów narastał. Z
początku spięłam się, odruchowo sięgnęłam do rękojeści
miecza (oprzytomniałam nieco dopiero gdy olśniło mnie, że i tak
jest za wąsko, żeby go dobyć) i częściowo schowałam się za
Kurtem, mając nadzieję, że jeśli coś ma już nas zeżreć, to
najpierw zajmie się nim. I dostanie niestrawności, zanim mnie
dogoni...
Korytarz skończył się
nagle jak ucięty nożem. Z mojej perspektywy wyglądało to jak
przepaść – jakby dochodził do jakiejś ogromnej groty, ale
znajdował się daleko od jej dna na tyle, by można było nieco się
poturbować próbując zejść. Gdy podeszłam bliżej, upewniwszy
się, że nie ma w pobliżu niczego, co by mogło na mnie wyskoczyć,
przekonałam się, że w rzeczywistości znajdują się tam strome,
ale dość szerokie schody z surowego betonu. Spychając cały strach
gdzieś hen, daleko, skąd przynajmniej przez chwilę nie mógł mi
przeszkadzać, przepchnęłam się obok Kurta i zatrzymałam się na
samej krawędzi pierwszego stopnia, nie będąc w stanie zamknąć
rozdziawionych w zdziwieniu ust. I nawet nie mam co złościć się o
to, że wyglądałam wtedy jak idiotka, bo już na samo wspomnienie
nadal opada mi szczęka.
Grota była po prostu
ogromna – jestem pewna, że jeszcze nigdy nie widziałam tak
wielkiego pomieszczenia. Owszem, było widać odległe ściany z
podstarzałych cegieł, ale już krzyżowo-żebrowe sklepienie w
sporej mierze ginęło w mroku. Było tu tyle przestrzeni, że bez
problemu mogłabym przemienić się w smoka, całkowicie rozprostować
ogromne skrzydła i zataczać okręgi nad...
Tak, to w dole chyba
naprawdę było najdziwniejszym targowiskiem, jakie kiedykolwiek w
życiu widziałam. Ze szczytu wręcz absurdalnie stromych schodów i
w porównaniu do ogromu groty kłębiący się ludzie wyglądali jak
mrówki, lecz wyraźnie poruszali się w ciepłym świetle lamp
zarówno naftowych, jak i elektrycznych. Wszystkie stragany miały
przytłumione barwy z pogranicza szarego i brązu, lecz dzięki temu
widoczne stąd jako bezładna kolorowa masa sprzedawane produkty
zdawały się jeszcze mocniej wyeksponowane. Co dziwne – spora
część skrupulatnie wytyczonych tłocznych alejek została również
nakryta materiałem, co tworzyło w kilku miejscach coś na kształt
nieregularnych namiotów. Wszystkie monstrualnej grubości kolumny,
podtrzymujące sufit, do wysokości jakichś pięciu metrów były
owinięte lampkami choinkowymi.
– O kurde, jak tu
pięknie! – wykrzyknęłam po chwili, nie do końca zdając sobie z
tego sprawę.
Kurt spojrzał na mnie
z miną mówiącą jasno „jakoś mi się opatrzyło” i ruszył po
schodach w dół, popędzając mnie gestem.
Dopiero wtedy coś mnie
podkusiło, żeby większą uwagę poświęcić tym cholernym
stopniom. Skoro targ znajdował się tak daleko...
Strome betonowe stopnie
ciągnęły się tak daleko w dół, że ostatnie praktycznie zlewały
mi się w jedną bezkształtną masę. No dobra, zejść się po tym
da, całość może mieć mniej więcej tyle, co przeciętna wieża
widokowa, ale potem wejść...
– Nie możemy
polecieć? – spytałam nieśmiało.
– Nie.
– A potem? Po akcji,
zwłaszcza jeśli będziemy uciekać, nie dam rady tak...
– Potem to my
będziemy spierdalać, a nie uciekać – sprostował. – Podczas
spierdalania wszystkie chwyty dozwolone. Teraz lepiej nie zwracać na
siebie uwagi.
Schody nie miały
poręczy, lecz co kilka stopni z betonu sterczały pręty, do których
przymocowano elektryczne imitacje lamp naftowych. Światło
rozpraszało się w gigantycznej przestrzeni, dodatkowo wciągane
przez ciemne cegły, dzięki czemu nie raziło w oczy, a było go
wystarczająco, by widzieć, gdzie się idzie i móc jednocześnie
kontemplować z zachwytem przybliżające się stragany. Choć
normalnie powinno aż mnie zatchnąć na myśl o tym, że muszę
zanurzyć się w takim tłumie, tak teraz zamiast strachu czułam
delikatne podekscytowanie. Ja już chciałam tam być! Wszystko z
bliska zdawało się coraz mocniej niezwykłe i pociągające. Z
każdym krokiem zauważałam więcej szczegółów – między innymi
to, że oprócz lamp na prętach, takich samych jak na schodach,
wszystko oświetlały łańcuchy zwyczajnych żarówek-baniek, co
wyglądało tak prozaicznie i magicznie zarazem, że aż miałam
ochotę faktycznie wyciągnąć ten głupi telefon i z każdej strony
to obfotografować. Obawiałam się, że bym tego nie przeżyła,
więc nie sięgałam do kieszeni. Gdzieś tam z tyłu głowy pojawiła
się myśl, że może opłacałoby się zgubić w tłoku i chwilę
pozwiedzać – to pewnie o wiele ciekawsze, niż mordowanie, którym
Kurt powinien się zająć. Podczas mordowania za dużo z otoczenia
się chyba nie da zobaczyć...
Dobra, po co się
zastanawiać? I tak żeby cokolwiek zrobić musimy najpierw przez ten
targ przejść.
Wyróżnialiśmy się
strojami na tle tłumu – wszyscy mieszkańcy podziemi wyglądali
jak żywcem wyciągnięci ze średniowiecza – ale o dziwo nie
przykuliśmy szczególnie wiele spojrzeń. Zainteresowało się nami
kilka kobiet – a chyba nie tyle nami, co Kurtem – ale wystarczył
jeden szept „Egzekutor!” z ust jednej, by wszystkie pozostały
odwróciły wzrok ze strachem. Spięłam się i w razie czego
przyspieszyłam.
– Wiesz, chyba
jesteś dość... słynny – syknęłam. Na szczęście
pamiętałam o tym, by odezwać się telepatycznie.
– Zawsze ludzie
znali twarze Egzekutorów. Nigdy nie było nas wielu. A mnie dość
łatwo rozpoznać. – Nie obejrzał się przez ramię.
– A to ilu was w
końcu jest?
Spojrzał na mnie
dziwnie.
– W tej chwili?
Tylko ja.
– O... –
Zacięłam się. – A było was...?
– Zawsze było
sześciu. Ostatnio trochę... się posypało.
– To znaczy? –
Jezu, czy naprawdę wszystko trzeba z niego wyciągać siłą? Nie
powiedział mi przypadkiem dopiero co, że mogę zadawać pytania?
W sumie to nie
sprecyzował, czy będzie na nie odpowiadać...
– Dwóch odeszło
na emeryturę. Jeden z nich przez rany odniesione w walce – stracił
skrzydło – drugi miał już ponad osiemdziesiąt lat. Trzech
pozostałych... – skrzywił się ledwo zauważalnie – obawiam
się, że wszyscy zostali zabici.
Aż podskoczyłam.
– Jak to zostali
zabici?! – wydarłam się na głos, czym zasłużyłam sobie na
mordercze spojrzenie i ciche warknięcie.
– No... na śmierć?
– Chyba nie miał o mnie zbyt dobrego zdania. – Nie wiem, jak
mam ci inaczej na to odpowiedzieć. Nie wolno mi o tym mówić.
Świetnie. Czyli
kolejna tajemnica? Zaraz, czyli co już mamy? Strażnicy znikają,
Egzekutorzy giną, a z magią dzieje się coś dziwnego. Brzmi to
nieco zbyt poważnie jak na „chwilowe problemy”, jak całość
skwitowała moja babcia podczas omawiania wizyty Rady Smoków.
Dlaczego dookoła dzieje się coś poważnego, a nikt nie chce mi nic
o tym powiedzieć? Jezu, przecież ja zaraz zwariuję przez te tony
domysłów... Wystarczyło kilka słów Kurta, by już pojawiło mi
się ich głowie całe morze.
– I co ja mam o
tym myśleć? – posłałam myśl do Dagona.
Smok zamruczał
głęboko, wyczułam, że się zastanawia. Zwykle mało interesował
się tym, co dzieje się wokół mnie, ale ostatnio zauważyłam, że
wciąż był obecny. Ciągle słuchał, a jeszcze niedawno musiałam
godzinami się dopraszać, by się odezwał.
– Jak dla mnie
pewne jest to, że dzieje się coś poważnego. I to na tyle
poważnego, by liczyć się z wybuchem paniki, gdyby dowiedział się
ktoś więcej.
– Tyle to ja sama
zdołałam wywnioskować... – westchnęłam.
– Czego po mnie
oczekujesz? Wiem tyle, co ty. Musisz słuchać uważnie, wyłapywać
niedopowiedzenia i ciągnąć temat, gdy inni wolą milczeć. Byciem
grzeczną i wycofaną nic nie zdziałasz.
Postanowiłam się
skupić na tym, co dzieje się dookoła, a domysłom poświęcić
czas później. Teraz i tak nic z tego mi nie wyjdzie, a mało
brakuje, by zepsuło mi to wycieczkę...
Wokół schodów było
trochę luźniej – powstał przy nich półokrąg wolnej
przestrzeni, po której kręciło się niewiele osób – lecz już
po kilku metrach wszystko się zmieniło. Zanurzyliśmy się w
hałaśliwym tłumie, a mnie opanowało wrażenie, jakbym znalazła
się w dziwnym śnie.
Z daleka zdawało mi
się, że panuje tam półmrok, ale gdy wreszcie się tam znalazłam,
przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Brunatne barwy
otulających stragany materiałów skutecznie pochłaniały światło,
stwarzając wokół wrażenie miękkości i senności, ale żarówki
były na tyle mocne, że spokojnie można by było przy nich czytać.
Produkty na wyłożonych narzutami ladach były doskonale widoczne i
wyeksponowane tak, jakby układanie ich stanowiło sztukę. Wszędzie
widziałam stosy kosztowności, biżuterii, antyków, magicznych
amuletów, książek, niewielkich rzeźb. Dostrzegałam oszałamiająco
kolorowe obrazy, starannie wykutą broń, a nawet ubrania. I to nie
byle jakie – trochę kojarzące mi się z indyjskimi suknie
zachwycały barwami, aż bijąc po oczach z daleka. Ludzie kręcili
się w tym pozornym chaosie, lecz w niczym to nie przypominało
zwyczajnego targu z mojego świata. Nikt się nie spieszył, nie
popychał – chętnie ze sobą rozmawiali, zagadywali sprzedających,
chcąc poznać historię nabywanych przedmiotów, nawet targowali się
uprzejmie i cicho.
Z każdej strony
widziałam coś, co chciałabym mieć lub przynajmniej pomacać.
Starałam się trzymać blisko Kurta, ale ręce coraz mocniej mnie
świerzbiły i nic nie mogłam na to poradzić.
W pewnym momencie nie
wytrzymałam. Przy stanowisku z błyskotkami było dość sporo
ludzi, ale nie przejmując się niczym wepchnęłam się między
nich. Moją uwagę przykuła zawieszka w kształcie smoka, właściwie
zwitek cienkich poczerniałych drucików zwinięty w znajomą
sylwetkę z rozłożonymi skrzydłami. Smok zamiast oczu miał
maleńkie rubiny, a biło od niego coś, co nie pozwalało mi odłożyć
go na miejsce. Chwilę obracałam go w palcach. Portfel ciążył w
kieszeni, niestety nie znałam waluty wypisanej na doczepionej
karteczce obok ceny.
– Nihal, nie mamy
czasu! – Kurt pojawił się właściwie znikąd. Po prostu wyrósł
za mną, rzucając cień na błyskotkę, co nieco mnie otrzeźwiło.
– Idę, idę. – Z
żalem odłożyłam przedmiot na miejsce. Jakoś smutno mi się
zrobiło. Podkuliłam ogon i dałam poprowadzić się zmierzającemu
w odpowiednią stronę tłumowi. Kurt zniknął mi na chwilę, ale
podejrzewam, że to mogła być wina tego, iż nie spodziewał się,
że tak szybko mu pójdzie odczepienie mnie od straganu...
Wkrótce znaleźliśmy
się w miejscu, gdzie pojawiał się materiałowy sufit. Wrażenie
było dziwaczne – jakbym nagle znalazła się w bazie z koców,
jakie budowałam z Volkerem jako dziecko – ale wcale nie poczułam
się przez to źle. „Sufit” był nisko – Kurt niemal szorował
po nim włosami, a przecież raczej nie jest wysoki – a światło
stawało się słabsze i bardziej przytłumione, ale nie wywoływało
to uczucia klaustrofobii. Wręcz przeciwnie – poczułam się
przytulnie. Było trochę duszno, ale nie przeszkadzało to
szczególnie, gdy widziało się, co jest dookoła...
Bo to miejsce w całości
poświęcono przedmiotom magicznym. Wspaniałe amulety, wiekowe
srebra, broń i inne cuda wydzielały tak potężną aurę, że nawet
ja ze swoimi zerowymi zdolnościami byłam w stanie zauważyć
iskrzenie powietrza wokół nich.
Im mocniej zwracałam
uwagę na ludzi, by nie skupiać się zbytnio na tonach ślicznych
rzeczy, tym mocniej dostrzegałam, że to ich niepatrzenie w naszą
stronę nie jest podyktowane tym, że stanowimy tu coś nieciekawego
i zwyczajnego. O nie! Jeśli tylko spojrzeć w odpowiednim momencie,
zauważyć więcej, niż tylko jedną przemykającą przez twarz
emocję, można było z łatwością wychwycić napięte mięśnie
szczęk, drganie rąk, można było usłyszeć drżenie w pozornie
nadal radosnych głosach. Oni nie patrzyli na nas nie dlatego, że
ich nie interesowaliśmy. Oni starali się na nas nie patrzeć, bo
się zwyczajnie bali! Coraz mocniej interesowała mnie ta sława
Kurta. W razie czego trzymałam się już blisko niego, wolałam nie
dostać w zęby od kogoś, kto miał z nim niedokończone rachunki i
brak odwagi, by załatwić je w cztery oczy...
Targ skończył się o
wiele szybciej, niż bym sobie życzyła – nie zdążyłam nawet
dojeść waty cukrowej, na którą naciągnęłam towarzysza jakoś
tak w połowie drogi (warto było choćby dla samego zobaczenia miny
sprzedawcy). W jednej chwili przeciskaliśmy się jeszcze między
straganami z kolorowymi strojami, by w następnej już wypaść na
pusty plac wokół jednego z wyjść. Bałam się, że prowadzić
będą do niego schody podobne do tych, którymi tu przyszliśmy,
czekało mnie jednak miłe rozczarowanie – korytarz znajdował się
na poziomie gruntu targu. Niestety był ciemny, dość niski i
przypominał gigantyczną rurę. Ni cholery mi się tam nie podobało.
– To może pora na
jakieś wyjaśnienia? – zaryzykowałam. – Skoro mam pchać
się z tobą na misję, powinnam wiedzieć o niej coś więcej.
Choćby po to, by ci nie przeszkadzać.
– Ta... –
Coś tak wyczułam, że wolałby mnie tu zostawić. Pech chciał, że
wrobił się dokumentnie – nawet jakby mnie teraz o to poprosił,
to za nic nie dałabym się odgonić gdy już raz mnie tu zaprosił.
– Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale idziemy zabić
czarnoksiężnika. Być może zaklinacza smoków. Od teraz musisz
trzymać się mnie, słuchać mnie i ufać tylko mi. Inaczej będziesz
miała przesrane. I ja właściwie też, bo będę musiał cię z
tego wyciągać.
– To znaczy? –
Przechyliłam głowę. Zaczynało się robić dość... ciekawie.
– Ten człowiek to
zarządca podziemnego miasta, w którym się znajdujemy, a przy
okazji wysoko postawiony lord. Liczy się, w dużym skrócie. Nikt
nie dostanie się do jego siedziby tak po prostu.
– Więc jak tam
wejdziemy? – Przez chwilę zaświtało mi w głowie, że może
wziął mnie po to, bym w odpowiednim momencie zwróciła na siebie
uwagę straży...
– Jestem
Egzekutorem. Egzekutor ma prawo wejść wszędzie. Dlatego musisz się
mnie trzymać. Sama będziesz dla ochroniarzy tylko małą
Strażniczką, która z niewiadomych przyczyn kręci się wokół ich
pana. Mogą cię nawet zabić.
– Czyli co? Mam po
prostu trzymać się blisko, tak? W sumie nic trudnego...
W szarych oczach
pojawił się błysk.
– Możliwe, że do
czegoś mi się przydasz.
– A ja mam nadzieję,
że nie będę tego żałować... – dopowiedziałam pod nosem tak
cicho, by nie usłyszał. Niestety w tej przeklętej rurze dźwięk
całkiem nieźle się niósł.
Z pewnością nie
spodziewałam się, że będzie tu tak czystko. Ta cała droga
wyglądała na taką, w której powinno być błota i wody po kolana,
być może też jakieś zgromadzone pod ścianami śmieci,
urozmaicające zapaszek wilgoci jeszcze jednym niewyjściowym
aromatem, ale wyglądało na to, że chodnik jest regularnie
sprzątany. W świetle latarki Kurta widziałam, że podłoga jest
nieskazitelnie czysta. Może to po prostu jakaś droga prosto do
mieszkania tego biednego gostka, którego mamy zarżnąć?
Moje wątpliwości
rozwiała ogromna drewniana brama, zagradzająca naszą dalszą
drogę. Pięknego dębowego drewna, rzeźbionego na kształt
ziejących ogniem smoków i walczących z nimi rycerzy, strzegło
dwóch mężczyzn w sztywnych czarnych strojach. Co ciekawe – obaj
mieli przy biodrach kabury z pistoletami.
Jakoś słabo widziałam
tę misję.
– Stać! Przejścia
nie ma! – ryknął jeden z mężczyzn, ruszając nam naprzeciw.
Jak można było
przewidzieć, Kurt ani myślał się zatrzymać. W razie czego znowu
zaczęłam zostawać w tyle.
– Jesteś głuchy?! –
Ręka człowieka niebezpiecznie zbliżyła się do kabury. – Stój,
jeśli ci życie miłe!
– Mam nakaz od Rady
Smoków! – Nigdy nie słyszałam, by mój przybrany kuzyn mówił
podniesionym głosem. Widocznie jeszcze wszystko przede mną.
– W dupie mam twój
nakaz! Tutaj nie wolno wchodzić! – Czarny rewolwer pojawił się w
dłoni.
Oniemiałam. Stanęłam
jak wryta, słysząc trzask przeładowywanej broni. Całe życie
przemknęło mi przed oczami. I on naprawdę teraz tak po prostu da
się...?
Ruch był tak szybki,
że ledwo go zarejestrowałam. Wyciągnięty z pochwy na plecach
czerwony miecz błysnął w słabym świetle, drgnął lekko i jakby
od niechcenia wbił się precyzyjnie w podgardle mężczyzny.
Strażnik zakrztusił się własną krwią i runął pod stopy
drugiego, który – krótko mówiąc – wyglądał tak, jakby miał
pełne spodnie.
– O Boże! –
wyrwało mi się, gdy już odzyskałam mowę.
– Nakaz od Rady
Smoków, tak? – Drugi odsunął się lekko, plecami natrafił na
drzwi. Próbował wziąć się w garść, lecz rozbiegane oczy wciąż
uciekały w stronę miecza w lewej dłoni Kurta. – Pan jest...
Egzekutorem?
Cisza widocznie
wystarczyła mu za potwierdzenie.
– W takim razie... –
Odetchnął głęboko. – Hm, w takim razie... No cóż, nie będę
pana zatrzymywać. Nie wiem, czym mój zwierzchnik wam zawinił, ale
głupotą byłoby pchać się wam pod miecze.
– Świetnie! – Nie
widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że Egzekutor się
uśmiechnął.
– Tylko zaraz,
momencik! – Ochroniarz zamarł z dłonią na klamce. – Ta młoda
dama to kto?
Nadal byłam oniemiała
i nadal nie mogłam się ruszyć, więc zignorowałam nawet to, że
kolejny potraktował mnie jak małe dziecko. Jeszcze nie pozbierałam
szczęki z podłogi, więc nie bardzo miałam jak mówić.
– Moja uczennica.
– Niezłe musicie
mieć tam braki, skoro przyjmujecie... – Umilkł raptownie, gdy
ozdobiona czerwono-czarnym kukuryku głowa odwróciła się w jego
stronę. Mocniej pchnął uchylone skrzydło drzwi, odsuwając się,
by zrobić nam przejście.
Widząc, że stoję jak
wryta, Kurt wywrócił oczami, złapał mnie za nadgarstek i siłą
wciągnął do środka. Obudziło mnie dopiero trzaśnięcie i cisza,
która zapadła w korytarzu tuż po nim.
– Co to było, jak
babcię kocham?! – wydarłam się, stając w miejscu tak
gwałtownie, że mało brakło, a by się przewrócił. – Ja
pierdzielę, facet, nie mogłeś z nim porozmawiać?! Musiałeś go
zarżnąć?! Przecież ty mu prawie łeb obciąłeś! Ja nie wierzę,
ja po prostu...
– Ucisz się! Ich tu
jest więcej!
Zamknęłam się
posłusznie.
– Nie mamy tyle
czasu. Gdybyśmy stali tam choćby kilka sekund dłużej,
uruchomilibyśmy czar ochronny.
– A co on robił?
– To coś jak alarm w
razie pojawienia się intruza. Czarnoksiężnik by nam zwiał, a my
mielibyśmy na głowach stado uzbrojone w broń palną. Nie polecam.
W razie czego nic już
nie mówiłam. Gdy odwrócił się i ruszył korytarzem, podreptałam
za nim.
Ten korytarz znacznie
różnił się od tego, którym tu przyszliśmy. Ściany nie były
ceglane – otynkowano je starannie, choć nie pomalowano, a w
równych odstępach wisiały na nich nowoczesne obrazy. Podłogę
pokrywała biało-szara mozaika, układająca się w fantazyjne
okręgi i spirale. Światło zapewniały eleganckie lampy w kształcie
starych latarń gazowych. Czułam się jak w luksusowej rezydencji.
Co jakiś czas mijaliśmy inne odnogi lub przejścia prowadzące do
wielkich, umeblowanych ze smakiem sal. Chętnie zaglądałam w każde
przejście, niestety brakło mi czasu na robienie pamiątkowych
zdjęć. Oj, kusiło... Czasem tak mam. Lubię raz na jakiś czas
zachować się jak rozwydrzona ośmiolatka.
Kusiło mnie, by
spytać, skąd Kurt wie, gdzie mamy iść, ale powstrzymałam się.
Nie wyglądał na takiego, co by chciał sobie pogadać. Skapująca z
miecza krew znaczyła za nami cienką, ledwo widoczną ścieżkę, na
którą usilnie starałam się nie nadepnąć. Mdłości mnie wtedy
łapały.
Nie wiem, ile tak
szliśmy. Mogło się to ciągnąć jakieś pół godziny, bo coś,
co wyobrażałam sobie jako podziemne mieszkanie, okazało się po
prostu gigantyczne. Nigdzie po drodze nie natrafiliśmy na żywą
duszę. Raczej mi się to nie podobało, ale milczałam, nie chcąc
przeszkadzać. Przynajmniej do chwili, gdy nie schowa tego cholernego
miecza...
Kurt na ogół bez
wahania wybierał drogę, lecz parę razy zdarzyło się, że musiał
zatrzymać się, wsłuchać się w coś, co dla mnie pozostawało
niesłyszalne, zastanowić się chwilę. Czasem nawet powęszyć. Po
pewnym czasie doszliśmy do końca ciągnącego się korytarza.
Pomieszczenie, do którego się w ten sposób dostaliśmy, było
zupełnie ciemne, ale sądząc po echu, jakie wywoływał odgłos
naszych butów szorujących po posadzce z gołego betonu, musiało
być ogromne. Pewnie nie tak, jak to, w którym mieścił się targ,
ale spokojnie mogło konkurować z halą sportową. W słabym świetle
latarki widziałam gęste kolumny wokół, ale oprócz tego nie udało
mi się wyłapać żadnych szczegółów.
– Chciałbym, żebyś
tutaj została.
Prawie podskoczyłam,
słysząc głos Kurta.
– Że co? Przecież
miałam iść z tobą i ci w czymś pomóc...! – zaprotestowałam.
Nie podobało mi się tu. Powietrze przesiąkał jakiś dziwny, na
poły znajomy zapach, którego nie potrafiłam dokładnie
zidentyfikować.
– Właśnie w tym mi
pomożesz. Widzisz te drzwi? – Poświecił latarką w odpowiednim
kierunku. – Mój cel jest w pomieszczeniu za nimi. Da się do niego
wejść tylko tędy. Będziesz pilnować, żeby nikt nie zaatakował
mnie od tyłu.
– Dobra, chyba mogę
zrobić... – westchnęłam ze zrezygnowaniem.
Obserwowałam bez
słowa, jak wchodził do środka i zamykał za sobą ciężkie wrota.
Nie czułam tego. Ni cholery nie czułam, żeby tam rzeczywiście
znajdował się człowiek, którego miał zabić. Człowiek, który
nie uciekał, nie próbował nas powstrzymać... nie walczył.
Pułapka? Albo znowu mnie okłamał.
No cóż. Nie pozostało
mi nic innego, jak grzecznie zaczekać, pilnując, czy nikt nie
idzie. Idiotyzm. Skoro tak się sprawy miały, to i tak nikt tu za
nami nie przyjdzie, nie? Co tu po mnie?
Podeszłam do drzwi,
pogładziłam je dłonią i wreszcie schyliłam się, by przytknąć
do nich ucho.
Słyszałam dwa głosy,
lecz nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Kurt
wypowiedział znudzonym tonem kilka oszczędnych słów, na co ktoś
odpowiedział mu... śmiechem. I to nie byle jakim! Mi to kojarzyło
się tylko z czarnym charakterem z bajek Disney'a. Krzyczeli na
siebie, padło kilka ostrzejszych słów... i wreszcie jakieś
szmery, które do złudzenia skojarzyły mi się z odgłosem ciężkich
butów uderzających o beton podczas biegu.
Tu już się
zaniepokoiłam. Tuż po tym nastąpił huk, coś zwaliło się z
łoskotem, Kurt zaklął wyjątkowo szpetnie...
Zacisnęłam dłoń na
rękojeści miecza. Przez moment naprawdę chciałam tam wkroczyć i
zobaczyć, co się dzieje, prawdopodobnie jednocześnie robiąc z
siebie kompletną idiotkę, lecz pech chciał, że... no cóż,
musiałam zająć się ratowaniem własnego tyłka.
Podskoczyłam, gdy
gdzieś niedaleko rozległ się warkot. Skierowałam w tamtą stronę
światło pożyczonej latarki, niestety było za słabe, by wydobyć
z mroku mojego... khem, towarzysza. Szuranie na samej granicy światła
podpowiedziało mi, że przemieszczało się tam coś naprawdę
dużego. Poczułam rozlewającą się na plecach gęsią skórkę.
Ściskałam latarkę tak mocno, że aż bałam się, że zaraz ją
zmiażdżę.
– A co tu robisz,
samotna Strażniczko?
Mało brakło, a
krzyknęłabym, słysząc w głowie te słowa. Szuranie przeniosło
się zaskakująco szybko gdzieś za mnie, więc odwróciłam się na
pięcie, o mało nie lądując przez to na kolanach.
Obróciłam się w samą
porę, by zobaczyć, jak spomiędzy kolumn wynurza się gigantyczny
smok. He, i to nie byle jaki! Ciężka zbroja płytowa przykrywała
go tak szczelnie, że nie widziałam koloru łusek – wyglądał jak
przerażająca maszyna. Z wąskich szczelin w masce błyskały
intensywnie fioletowe ślepia.
Cholernie znajome
ślepia...
Niestety nie miałam
czasu się nad tym zastanawiać. Potężna struga ognia pomknęła w
moją stronę; w ostatniej chwili odskoczyłam, przewróciłam się i
odturlałam na bezpieczną odległość, a i tak poczułam parzący
żar. Zaklęłam piętrowo, czym prędzej zerwałam się na nogi i
schowałam za najbliższą kolumną. Sekundę później następna
smolista plama pojawiła się w miejscu, gdzie leżałam.
Ogromny smok zaryczał,
sklepienie zadrżało. Zagrzechotała zbroja, gdy zaskakująco szybko
jak na tak obciążonego ruszył w moim kierunku.
Umknęłam potężnym
szczękom – same kły miał dłuższe od mojego przedramienia.
Latarka wypadła mi z ręki, zgasła i potoczyła się gdzieś w
mrok. Padłam na kolana, mając nadzieję, że jeszcze zdołam ją
namacać – no cóż, nie udało się. Błysk zaalarmował mnie, że
zaraz znowu rozpęta się piekło. Tym razem przypaliło mi kaptur od
bluzy, gdy nie zdołałam ukryć się w porę.
Kolumna stanowiąca
moje schronienie zadrżała niebezpiecznie i zaczęła się walić,
uderzona smoczą łapą. Krzyknęłam, skoczyłam gdzieś w ciemność
przed sobą. Błyskawicznie przemieniłam się w smoka – teraz
widziałam o wiele lepiej, jednak pech chciał, że znajdowałam się
już na tyle blisko ściany, że za nic nie zdołałabym przed nią
wyhamować. Uderzyłam w kamień, odbiłam się od niego, zamachałam
w połowie złożonymi skrzydłami dla utrzymania równowagi i
umknęłam przed ciosem kolczastego ogona.
Dzięki krwi wyverna
byłam w smoczym wcieleniu całkowicie odporna na ogień, skoczyłam
więc w następną strugę płomieni i odpowiedziałam tym samym bez
chwili wahania. Smok zakwiczał boleśnie, cofnął się, uderzył w
coś grzbietem i przewalił się ciężko na bok, więc skorzystałam
z sytuacji i zniknęłam mu z oczu czym prędzej. Coś tak jednak
czułam, że na długo mi ta kryjówka nie wystarczy. Jako człowiek
mogłam się za grubą kolumną schować, lecz jako smok byłam na to
nieco za duża.
– Kurwa mać! –
telepatyczny głos wroga upewnił mnie w przekonaniu, że to musi być
smokon. – Chodź tu, mała!
Ten głos też znałam.
I ani trochę mi się to nie podobało...
Pojawił się obok o
wiele szybciej, niż przypuszczałam. Dosłownie wyrósł przede mną,
gdy obróciłam się, by odpełznąć jeszcze dalej, i uderzył mnie
łapą. Jako człowiek pewnie bym tego nie przeżyła, lecz na swoje
szczęście jako smok nie byłam wcale tak żałośnie mała –
owszem, mniejsza od standardowego, ale nie na tyle, by takie
uderzenie zrobiło mi krzywdę. Tak, poderwało mnie to w powietrze i
odrzuciło na kilka metrów, ale właściwie nawet nie zabolało.
Gdy przyszykował się
do kolejnego ataku, rzuciłam się w jego stronę jak taran.
Najmądrzejsze to może nie było, bo walnięcie głową w metalową
zbroję poczułam chyba w każdej komórce (szkoda, że nie
szarej...), ale efekt wywołało dość spektakularny – runęliśmy
razem, przeciwnika wręcz obróciło na grzbiet, dzięki czemu
wreszcie mogłam dojrzeć kolor jego łusek.
Białe. Były, do
cholery, białe...!
Tym razem kilka kolumn
naraz poszło w drzazgi. Kątem oka zauważyłam, że na pobliskiej
ścianie pokazało się spore pęknięcie, pełznące powoli w stronę
kopulastego sklepienia. Zrobiło mi się zimno, choć dookoła
szalało coraz więcej płomieni.
Przez ten moment
wahania straciłam czujność. Smok zaryczał, zamachnął się łapą,
złapał mnie nią za rogi i dosłownie wgniótł w ziemię.
Zamroczyło mnie – jeszcze nie przestało mi dzwonić w uszach po
ataku, a teraz jeszcze to! – lecz prawie natychmiast zaczęłam się
szarpać, próbując oswobodzić. Nic z tego – wykorzystał chwilę,
by złapać mnie tak, bym nie miała żadnej szansy.
Zanim zdążył
cokolwiek zrobić, na ratunek przyszła mi ogromna czerwona strzała.
Nawet obciążony zbroją, smok aż przekoziołkował w powietrzu,
trafiony łapą Kurta, i padł na kupę gruzu.
– Nic ci nie jest,
mała? – Czerwony łeb zwrócił się w moją stronę.
– Radziłam sobie
świetnie! – prychnęłam. Otrzepałam się z pyłu.
Zanim zdążyłam
choćby krzyknąć, drugi smok, któremu pozbieranie się po ciosie
zajęło znacznie mniej, niż przypuszczaliśmy, rzucił się od góry
na Kurta.
To byłby cios dość...
ostateczny. Już otwierał paszczę, by zacisnąć szczęki na jego
karku, już był tuż tuż... Nie mam pojęcia, dlaczego Kurt się
wtedy nie ruszał. Nie wiem. Nie wnikam. Grunt, że we mnie obudziło
się coś w rodzaju „hej, wezmę to na siebie!”.
Wiem jedno: byłam z
siebie tak cholernie dumna, gdy udało mi się wyskoczyć w
powietrze, jeszcze raz staranować wroga tak, że wpadł na kolumnę,
która się na niego zawaliła, i przeżyć, by się z tego cieszyć,
że mało nie pękłam, gdy w ślepiach Egzekutora pojawił się
szacunek.
– No... Po tobie
się nie spodziewałem – mruknął.
He, prawie powiedział
mi komplement.
– Buhu huhu, I am
bigger than you! – zanuciłam złośliwie.
Ucieczka poszła nam
znacznie szybciej, niż dostanie się tutaj. Jakimś cudem pokonałam
pełnym biegiem korytarz, ani razu nie zatrzymując się na
odpoczynek – widocznie słaba kondycja wolała się potulnie
schować, gdy po piętach jej nosicielki mógł deptać wróg. Nad
targowiskiem przelecieliśmy, ostatnie metry przed wyważoną
garażową bramą przeszliśmy już spokojniej.
Nocne powietrze Berlina
było zimne i ostre. Choć bardzo mi się w Sztolniach podobało,
oblała mnie ulga, gdy ujrzałam niebo.
Zauważyłam też spore
krwawiące rozcięcie na skroni Kurta, ale nie odzywałam się.
Podejrzewam, że nie miał ochoty na rozwodzenie się nad tym, że
coś mu nie wyszło.
– I jak w końcu? Jak
to się skończyło? – spytałam. – Zabiłeś go? – Dziwnie mi
było tak spokojnie o tym mówić.
– Ta. – Westchnął.
Nie patrzył na mnie.
– Wiesz, że ten
smok... – Poczułam gulę w gardle. – Ten smok to był Volker.
– Tak myślałem. –
Pokręcił głową. Skrzywił się, gdy otarłszy dłonią czoło,
zauważył na palcach czerwień. – Przekażę to Radzie. Ciekaw
jestem, skąd się tam wziął.
Milczeliśmy przez
dłuższą chwilę. Nie wiedziałam zupełnie, co chcę powiedzieć.
Nie wiedziałam, co chcę, żeby on powiedział. Tak okropnie
tęskniłam za Volkerem. Tak okropnie kochałam Kurta...
– Chyba polecę do
domu – odezwałam się w końcu. – Już późno.
Spięłam już mięśnie
do przemiany, gdy w ostatniej chwili złapał mnie za nadgarstek i
wcisnął coś do dłoni. Szybko przemienił się w smoka, cztery
potężne skrzydła ze świstem przecięły powietrze. Czerwony punkt
zniknął na granatowym niebie.
Ale smoczek z
metalowego drutu o oczach z maleńkich rubinów był wciąż
namacalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz