środa, 28 listopada 2018

11. Dirty deeds done dirt cheap


Czego się spodziewałam? Ano niewielkiego tłumku gwardzistów z włóczniami, którzy dobitnie pokazaliby nam, w którą stronę powinniśmy się ruszyć. Jakiegoś wnerwionego kolesia w płytowej zbroi, na którą najlepszy otwieracz do konserw, choćby w postaci smoczych pazurów, nic by nie pomógł. Może tłumku elfickich kiboli w szalikach i klubowych koszulkach – no bo skoro wszystko jest możliwe, to czemu nie iść pełną parą, nie? Nie zdziwiłabym się nawet na widok jakiegoś bliżej nieokreślonego gigantycznego bydlęcia z nadmiarem zębów i apetytem pozwalającym na zeżarcie nas za jednym połknięciem i zażądaniem jeszcze deseru... to mogłoby być nawet to coś, co przecież słyszałam, że waliło w garażową bramę od drugiej strony, a co rozwiało się jak dym gdy tylko dostaliśmy się do środka.
Cóż. Z pewnością nie przyszłoby mi do głowy, że to, do czego się zbliżamy, może swoim urokiem niemal dosłownie powalić mnie na kolana.
Korytarz z każdym metrem stawał się szerszy, a gwar wielu głosów narastał. Z początku spięłam się, odruchowo sięgnęłam do rękojeści miecza (oprzytomniałam nieco dopiero gdy olśniło mnie, że i tak jest za wąsko, żeby go dobyć) i częściowo schowałam się za Kurtem, mając nadzieję, że jeśli coś ma już nas zeżreć, to najpierw zajmie się nim. I dostanie niestrawności, zanim mnie dogoni...
Korytarz skończył się nagle jak ucięty nożem. Z mojej perspektywy wyglądało to jak przepaść – jakby dochodził do jakiejś ogromnej groty, ale znajdował się daleko od jej dna na tyle, by można było nieco się poturbować próbując zejść. Gdy podeszłam bliżej, upewniwszy się, że nie ma w pobliżu niczego, co by mogło na mnie wyskoczyć, przekonałam się, że w rzeczywistości znajdują się tam strome, ale dość szerokie schody z surowego betonu. Spychając cały strach gdzieś hen, daleko, skąd przynajmniej przez chwilę nie mógł mi przeszkadzać, przepchnęłam się obok Kurta i zatrzymałam się na samej krawędzi pierwszego stopnia, nie będąc w stanie zamknąć rozdziawionych w zdziwieniu ust. I nawet nie mam co złościć się o to, że wyglądałam wtedy jak idiotka, bo już na samo wspomnienie nadal opada mi szczęka.
Grota była po prostu ogromna – jestem pewna, że jeszcze nigdy nie widziałam tak wielkiego pomieszczenia. Owszem, było widać odległe ściany z podstarzałych cegieł, ale już krzyżowo-żebrowe sklepienie w sporej mierze ginęło w mroku. Było tu tyle przestrzeni, że bez problemu mogłabym przemienić się w smoka, całkowicie rozprostować ogromne skrzydła i zataczać okręgi nad...
Tak, to w dole chyba naprawdę było najdziwniejszym targowiskiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Ze szczytu wręcz absurdalnie stromych schodów i w porównaniu do ogromu groty kłębiący się ludzie wyglądali jak mrówki, lecz wyraźnie poruszali się w ciepłym świetle lamp zarówno naftowych, jak i elektrycznych. Wszystkie stragany miały przytłumione barwy z pogranicza szarego i brązu, lecz dzięki temu widoczne stąd jako bezładna kolorowa masa sprzedawane produkty zdawały się jeszcze mocniej wyeksponowane. Co dziwne – spora część skrupulatnie wytyczonych tłocznych alejek została również nakryta materiałem, co tworzyło w kilku miejscach coś na kształt nieregularnych namiotów. Wszystkie monstrualnej grubości kolumny, podtrzymujące sufit, do wysokości jakichś pięciu metrów były owinięte lampkami choinkowymi.
O kurde, jak tu pięknie! – wykrzyknęłam po chwili, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.
Kurt spojrzał na mnie z miną mówiącą jasno „jakoś mi się opatrzyło” i ruszył po schodach w dół, popędzając mnie gestem.
Dopiero wtedy coś mnie podkusiło, żeby większą uwagę poświęcić tym cholernym stopniom. Skoro targ znajdował się tak daleko...
Strome betonowe stopnie ciągnęły się tak daleko w dół, że ostatnie praktycznie zlewały mi się w jedną bezkształtną masę. No dobra, zejść się po tym da, całość może mieć mniej więcej tyle, co przeciętna wieża widokowa, ale potem wejść...
Nie możemy polecieć? – spytałam nieśmiało.
Nie.
A potem? Po akcji, zwłaszcza jeśli będziemy uciekać, nie dam rady tak...
Potem to my będziemy spierdalać, a nie uciekać – sprostował. – Podczas spierdalania wszystkie chwyty dozwolone. Teraz lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
Schody nie miały poręczy, lecz co kilka stopni z betonu sterczały pręty, do których przymocowano elektryczne imitacje lamp naftowych. Światło rozpraszało się w gigantycznej przestrzeni, dodatkowo wciągane przez ciemne cegły, dzięki czemu nie raziło w oczy, a było go wystarczająco, by widzieć, gdzie się idzie i móc jednocześnie kontemplować z zachwytem przybliżające się stragany. Choć normalnie powinno aż mnie zatchnąć na myśl o tym, że muszę zanurzyć się w takim tłumie, tak teraz zamiast strachu czułam delikatne podekscytowanie. Ja już chciałam tam być! Wszystko z bliska zdawało się coraz mocniej niezwykłe i pociągające. Z każdym krokiem zauważałam więcej szczegółów – między innymi to, że oprócz lamp na prętach, takich samych jak na schodach, wszystko oświetlały łańcuchy zwyczajnych żarówek-baniek, co wyglądało tak prozaicznie i magicznie zarazem, że aż miałam ochotę faktycznie wyciągnąć ten głupi telefon i z każdej strony to obfotografować. Obawiałam się, że bym tego nie przeżyła, więc nie sięgałam do kieszeni. Gdzieś tam z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może opłacałoby się zgubić w tłoku i chwilę pozwiedzać – to pewnie o wiele ciekawsze, niż mordowanie, którym Kurt powinien się zająć. Podczas mordowania za dużo z otoczenia się chyba nie da zobaczyć...
Dobra, po co się zastanawiać? I tak żeby cokolwiek zrobić musimy najpierw przez ten targ przejść.
Wyróżnialiśmy się strojami na tle tłumu – wszyscy mieszkańcy podziemi wyglądali jak żywcem wyciągnięci ze średniowiecza – ale o dziwo nie przykuliśmy szczególnie wiele spojrzeń. Zainteresowało się nami kilka kobiet – a chyba nie tyle nami, co Kurtem – ale wystarczył jeden szept „Egzekutor!” z ust jednej, by wszystkie pozostały odwróciły wzrok ze strachem. Spięłam się i w razie czego przyspieszyłam.
Wiesz, chyba jesteś dość... słynny – syknęłam. Na szczęście pamiętałam o tym, by odezwać się telepatycznie.
Zawsze ludzie znali twarze Egzekutorów. Nigdy nie było nas wielu. A mnie dość łatwo rozpoznać. – Nie obejrzał się przez ramię.
A to ilu was w końcu jest?
Spojrzał na mnie dziwnie.
W tej chwili? Tylko ja.
O... – Zacięłam się. – A było was...?
Zawsze było sześciu. Ostatnio trochę... się posypało.
To znaczy? – Jezu, czy naprawdę wszystko trzeba z niego wyciągać siłą? Nie powiedział mi przypadkiem dopiero co, że mogę zadawać pytania?
W sumie to nie sprecyzował, czy będzie na nie odpowiadać...
Dwóch odeszło na emeryturę. Jeden z nich przez rany odniesione w walce – stracił skrzydło – drugi miał już ponad osiemdziesiąt lat. Trzech pozostałych... – skrzywił się ledwo zauważalnie – obawiam się, że wszyscy zostali zabici.
Aż podskoczyłam.
Jak to zostali zabici?! – wydarłam się na głos, czym zasłużyłam sobie na mordercze spojrzenie i ciche warknięcie.
No... na śmierć? – Chyba nie miał o mnie zbyt dobrego zdania. – Nie wiem, jak mam ci inaczej na to odpowiedzieć. Nie wolno mi o tym mówić.
Świetnie. Czyli kolejna tajemnica? Zaraz, czyli co już mamy? Strażnicy znikają, Egzekutorzy giną, a z magią dzieje się coś dziwnego. Brzmi to nieco zbyt poważnie jak na „chwilowe problemy”, jak całość skwitowała moja babcia podczas omawiania wizyty Rady Smoków. Dlaczego dookoła dzieje się coś poważnego, a nikt nie chce mi nic o tym powiedzieć? Jezu, przecież ja zaraz zwariuję przez te tony domysłów... Wystarczyło kilka słów Kurta, by już pojawiło mi się ich głowie całe morze.
I co ja mam o tym myśleć? – posłałam myśl do Dagona.
Smok zamruczał głęboko, wyczułam, że się zastanawia. Zwykle mało interesował się tym, co dzieje się wokół mnie, ale ostatnio zauważyłam, że wciąż był obecny. Ciągle słuchał, a jeszcze niedawno musiałam godzinami się dopraszać, by się odezwał.
Jak dla mnie pewne jest to, że dzieje się coś poważnego. I to na tyle poważnego, by liczyć się z wybuchem paniki, gdyby dowiedział się ktoś więcej.
Tyle to ja sama zdołałam wywnioskować... – westchnęłam.
Czego po mnie oczekujesz? Wiem tyle, co ty. Musisz słuchać uważnie, wyłapywać niedopowiedzenia i ciągnąć temat, gdy inni wolą milczeć. Byciem grzeczną i wycofaną nic nie zdziałasz.
Postanowiłam się skupić na tym, co dzieje się dookoła, a domysłom poświęcić czas później. Teraz i tak nic z tego mi nie wyjdzie, a mało brakuje, by zepsuło mi to wycieczkę...
Wokół schodów było trochę luźniej – powstał przy nich półokrąg wolnej przestrzeni, po której kręciło się niewiele osób – lecz już po kilku metrach wszystko się zmieniło. Zanurzyliśmy się w hałaśliwym tłumie, a mnie opanowało wrażenie, jakbym znalazła się w dziwnym śnie.
Z daleka zdawało mi się, że panuje tam półmrok, ale gdy wreszcie się tam znalazłam, przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Brunatne barwy otulających stragany materiałów skutecznie pochłaniały światło, stwarzając wokół wrażenie miękkości i senności, ale żarówki były na tyle mocne, że spokojnie można by było przy nich czytać. Produkty na wyłożonych narzutami ladach były doskonale widoczne i wyeksponowane tak, jakby układanie ich stanowiło sztukę. Wszędzie widziałam stosy kosztowności, biżuterii, antyków, magicznych amuletów, książek, niewielkich rzeźb. Dostrzegałam oszałamiająco kolorowe obrazy, starannie wykutą broń, a nawet ubrania. I to nie byle jakie – trochę kojarzące mi się z indyjskimi suknie zachwycały barwami, aż bijąc po oczach z daleka. Ludzie kręcili się w tym pozornym chaosie, lecz w niczym to nie przypominało zwyczajnego targu z mojego świata. Nikt się nie spieszył, nie popychał – chętnie ze sobą rozmawiali, zagadywali sprzedających, chcąc poznać historię nabywanych przedmiotów, nawet targowali się uprzejmie i cicho.
Z każdej strony widziałam coś, co chciałabym mieć lub przynajmniej pomacać. Starałam się trzymać blisko Kurta, ale ręce coraz mocniej mnie świerzbiły i nic nie mogłam na to poradzić.
W pewnym momencie nie wytrzymałam. Przy stanowisku z błyskotkami było dość sporo ludzi, ale nie przejmując się niczym wepchnęłam się między nich. Moją uwagę przykuła zawieszka w kształcie smoka, właściwie zwitek cienkich poczerniałych drucików zwinięty w znajomą sylwetkę z rozłożonymi skrzydłami. Smok zamiast oczu miał maleńkie rubiny, a biło od niego coś, co nie pozwalało mi odłożyć go na miejsce. Chwilę obracałam go w palcach. Portfel ciążył w kieszeni, niestety nie znałam waluty wypisanej na doczepionej karteczce obok ceny.
Nihal, nie mamy czasu! – Kurt pojawił się właściwie znikąd. Po prostu wyrósł za mną, rzucając cień na błyskotkę, co nieco mnie otrzeźwiło.
Idę, idę. – Z żalem odłożyłam przedmiot na miejsce. Jakoś smutno mi się zrobiło. Podkuliłam ogon i dałam poprowadzić się zmierzającemu w odpowiednią stronę tłumowi. Kurt zniknął mi na chwilę, ale podejrzewam, że to mogła być wina tego, iż nie spodziewał się, że tak szybko mu pójdzie odczepienie mnie od straganu...
Wkrótce znaleźliśmy się w miejscu, gdzie pojawiał się materiałowy sufit. Wrażenie było dziwaczne – jakbym nagle znalazła się w bazie z koców, jakie budowałam z Volkerem jako dziecko – ale wcale nie poczułam się przez to źle. „Sufit” był nisko – Kurt niemal szorował po nim włosami, a przecież raczej nie jest wysoki – a światło stawało się słabsze i bardziej przytłumione, ale nie wywoływało to uczucia klaustrofobii. Wręcz przeciwnie – poczułam się przytulnie. Było trochę duszno, ale nie przeszkadzało to szczególnie, gdy widziało się, co jest dookoła...
Bo to miejsce w całości poświęcono przedmiotom magicznym. Wspaniałe amulety, wiekowe srebra, broń i inne cuda wydzielały tak potężną aurę, że nawet ja ze swoimi zerowymi zdolnościami byłam w stanie zauważyć iskrzenie powietrza wokół nich.
Im mocniej zwracałam uwagę na ludzi, by nie skupiać się zbytnio na tonach ślicznych rzeczy, tym mocniej dostrzegałam, że to ich niepatrzenie w naszą stronę nie jest podyktowane tym, że stanowimy tu coś nieciekawego i zwyczajnego. O nie! Jeśli tylko spojrzeć w odpowiednim momencie, zauważyć więcej, niż tylko jedną przemykającą przez twarz emocję, można było z łatwością wychwycić napięte mięśnie szczęk, drganie rąk, można było usłyszeć drżenie w pozornie nadal radosnych głosach. Oni nie patrzyli na nas nie dlatego, że ich nie interesowaliśmy. Oni starali się na nas nie patrzeć, bo się zwyczajnie bali! Coraz mocniej interesowała mnie ta sława Kurta. W razie czego trzymałam się już blisko niego, wolałam nie dostać w zęby od kogoś, kto miał z nim niedokończone rachunki i brak odwagi, by załatwić je w cztery oczy...
Targ skończył się o wiele szybciej, niż bym sobie życzyła – nie zdążyłam nawet dojeść waty cukrowej, na którą naciągnęłam towarzysza jakoś tak w połowie drogi (warto było choćby dla samego zobaczenia miny sprzedawcy). W jednej chwili przeciskaliśmy się jeszcze między straganami z kolorowymi strojami, by w następnej już wypaść na pusty plac wokół jednego z wyjść. Bałam się, że prowadzić będą do niego schody podobne do tych, którymi tu przyszliśmy, czekało mnie jednak miłe rozczarowanie – korytarz znajdował się na poziomie gruntu targu. Niestety był ciemny, dość niski i przypominał gigantyczną rurę. Ni cholery mi się tam nie podobało.
To może pora na jakieś wyjaśnienia? – zaryzykowałam. – Skoro mam pchać się z tobą na misję, powinnam wiedzieć o niej coś więcej. Choćby po to, by ci nie przeszkadzać.
Ta... – Coś tak wyczułam, że wolałby mnie tu zostawić. Pech chciał, że wrobił się dokumentnie – nawet jakby mnie teraz o to poprosił, to za nic nie dałabym się odgonić gdy już raz mnie tu zaprosił. – Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale idziemy zabić czarnoksiężnika. Być może zaklinacza smoków. Od teraz musisz trzymać się mnie, słuchać mnie i ufać tylko mi. Inaczej będziesz miała przesrane. I ja właściwie też, bo będę musiał cię z tego wyciągać.
To znaczy? – Przechyliłam głowę. Zaczynało się robić dość... ciekawie.
Ten człowiek to zarządca podziemnego miasta, w którym się znajdujemy, a przy okazji wysoko postawiony lord. Liczy się, w dużym skrócie. Nikt nie dostanie się do jego siedziby tak po prostu.
Więc jak tam wejdziemy? – Przez chwilę zaświtało mi w głowie, że może wziął mnie po to, bym w odpowiednim momencie zwróciła na siebie uwagę straży...
Jestem Egzekutorem. Egzekutor ma prawo wejść wszędzie. Dlatego musisz się mnie trzymać. Sama będziesz dla ochroniarzy tylko małą Strażniczką, która z niewiadomych przyczyn kręci się wokół ich pana. Mogą cię nawet zabić.
Czyli co? Mam po prostu trzymać się blisko, tak? W sumie nic trudnego...
W szarych oczach pojawił się błysk.
Możliwe, że do czegoś mi się przydasz.
A ja mam nadzieję, że nie będę tego żałować... – dopowiedziałam pod nosem tak cicho, by nie usłyszał. Niestety w tej przeklętej rurze dźwięk całkiem nieźle się niósł.
Z pewnością nie spodziewałam się, że będzie tu tak czystko. Ta cała droga wyglądała na taką, w której powinno być błota i wody po kolana, być może też jakieś zgromadzone pod ścianami śmieci, urozmaicające zapaszek wilgoci jeszcze jednym niewyjściowym aromatem, ale wyglądało na to, że chodnik jest regularnie sprzątany. W świetle latarki Kurta widziałam, że podłoga jest nieskazitelnie czysta. Może to po prostu jakaś droga prosto do mieszkania tego biednego gostka, którego mamy zarżnąć?
Moje wątpliwości rozwiała ogromna drewniana brama, zagradzająca naszą dalszą drogę. Pięknego dębowego drewna, rzeźbionego na kształt ziejących ogniem smoków i walczących z nimi rycerzy, strzegło dwóch mężczyzn w sztywnych czarnych strojach. Co ciekawe – obaj mieli przy biodrach kabury z pistoletami.
Jakoś słabo widziałam tę misję.
Stać! Przejścia nie ma! – ryknął jeden z mężczyzn, ruszając nam naprzeciw.
Jak można było przewidzieć, Kurt ani myślał się zatrzymać. W razie czego znowu zaczęłam zostawać w tyle.
Jesteś głuchy?! – Ręka człowieka niebezpiecznie zbliżyła się do kabury. – Stój, jeśli ci życie miłe!
Mam nakaz od Rady Smoków! – Nigdy nie słyszałam, by mój przybrany kuzyn mówił podniesionym głosem. Widocznie jeszcze wszystko przede mną.
W dupie mam twój nakaz! Tutaj nie wolno wchodzić! – Czarny rewolwer pojawił się w dłoni.
Oniemiałam. Stanęłam jak wryta, słysząc trzask przeładowywanej broni. Całe życie przemknęło mi przed oczami. I on naprawdę teraz tak po prostu da się...?
Ruch był tak szybki, że ledwo go zarejestrowałam. Wyciągnięty z pochwy na plecach czerwony miecz błysnął w słabym świetle, drgnął lekko i jakby od niechcenia wbił się precyzyjnie w podgardle mężczyzny. Strażnik zakrztusił się własną krwią i runął pod stopy drugiego, który – krótko mówiąc – wyglądał tak, jakby miał pełne spodnie.
O Boże! – wyrwało mi się, gdy już odzyskałam mowę.
Nakaz od Rady Smoków, tak? – Drugi odsunął się lekko, plecami natrafił na drzwi. Próbował wziąć się w garść, lecz rozbiegane oczy wciąż uciekały w stronę miecza w lewej dłoni Kurta. – Pan jest... Egzekutorem?
Cisza widocznie wystarczyła mu za potwierdzenie.
W takim razie... – Odetchnął głęboko. – Hm, w takim razie... No cóż, nie będę pana zatrzymywać. Nie wiem, czym mój zwierzchnik wam zawinił, ale głupotą byłoby pchać się wam pod miecze.
Świetnie! – Nie widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że Egzekutor się uśmiechnął.
Tylko zaraz, momencik! – Ochroniarz zamarł z dłonią na klamce. – Ta młoda dama to kto?
Nadal byłam oniemiała i nadal nie mogłam się ruszyć, więc zignorowałam nawet to, że kolejny potraktował mnie jak małe dziecko. Jeszcze nie pozbierałam szczęki z podłogi, więc nie bardzo miałam jak mówić.
Moja uczennica.
Niezłe musicie mieć tam braki, skoro przyjmujecie... – Umilkł raptownie, gdy ozdobiona czerwono-czarnym kukuryku głowa odwróciła się w jego stronę. Mocniej pchnął uchylone skrzydło drzwi, odsuwając się, by zrobić nam przejście.
Widząc, że stoję jak wryta, Kurt wywrócił oczami, złapał mnie za nadgarstek i siłą wciągnął do środka. Obudziło mnie dopiero trzaśnięcie i cisza, która zapadła w korytarzu tuż po nim.
Co to było, jak babcię kocham?! – wydarłam się, stając w miejscu tak gwałtownie, że mało brakło, a by się przewrócił. – Ja pierdzielę, facet, nie mogłeś z nim porozmawiać?! Musiałeś go zarżnąć?! Przecież ty mu prawie łeb obciąłeś! Ja nie wierzę, ja po prostu...
Ucisz się! Ich tu jest więcej!
Zamknęłam się posłusznie.
Nie mamy tyle czasu. Gdybyśmy stali tam choćby kilka sekund dłużej, uruchomilibyśmy czar ochronny.
A co on robił?
To coś jak alarm w razie pojawienia się intruza. Czarnoksiężnik by nam zwiał, a my mielibyśmy na głowach stado uzbrojone w broń palną. Nie polecam.
W razie czego nic już nie mówiłam. Gdy odwrócił się i ruszył korytarzem, podreptałam za nim.
Ten korytarz znacznie różnił się od tego, którym tu przyszliśmy. Ściany nie były ceglane – otynkowano je starannie, choć nie pomalowano, a w równych odstępach wisiały na nich nowoczesne obrazy. Podłogę pokrywała biało-szara mozaika, układająca się w fantazyjne okręgi i spirale. Światło zapewniały eleganckie lampy w kształcie starych latarń gazowych. Czułam się jak w luksusowej rezydencji. Co jakiś czas mijaliśmy inne odnogi lub przejścia prowadzące do wielkich, umeblowanych ze smakiem sal. Chętnie zaglądałam w każde przejście, niestety brakło mi czasu na robienie pamiątkowych zdjęć. Oj, kusiło... Czasem tak mam. Lubię raz na jakiś czas zachować się jak rozwydrzona ośmiolatka.
Kusiło mnie, by spytać, skąd Kurt wie, gdzie mamy iść, ale powstrzymałam się. Nie wyglądał na takiego, co by chciał sobie pogadać. Skapująca z miecza krew znaczyła za nami cienką, ledwo widoczną ścieżkę, na którą usilnie starałam się nie nadepnąć. Mdłości mnie wtedy łapały.
Nie wiem, ile tak szliśmy. Mogło się to ciągnąć jakieś pół godziny, bo coś, co wyobrażałam sobie jako podziemne mieszkanie, okazało się po prostu gigantyczne. Nigdzie po drodze nie natrafiliśmy na żywą duszę. Raczej mi się to nie podobało, ale milczałam, nie chcąc przeszkadzać. Przynajmniej do chwili, gdy nie schowa tego cholernego miecza...
Kurt na ogół bez wahania wybierał drogę, lecz parę razy zdarzyło się, że musiał zatrzymać się, wsłuchać się w coś, co dla mnie pozostawało niesłyszalne, zastanowić się chwilę. Czasem nawet powęszyć. Po pewnym czasie doszliśmy do końca ciągnącego się korytarza. Pomieszczenie, do którego się w ten sposób dostaliśmy, było zupełnie ciemne, ale sądząc po echu, jakie wywoływał odgłos naszych butów szorujących po posadzce z gołego betonu, musiało być ogromne. Pewnie nie tak, jak to, w którym mieścił się targ, ale spokojnie mogło konkurować z halą sportową. W słabym świetle latarki widziałam gęste kolumny wokół, ale oprócz tego nie udało mi się wyłapać żadnych szczegółów.
Chciałbym, żebyś tutaj została.
Prawie podskoczyłam, słysząc głos Kurta.
Że co? Przecież miałam iść z tobą i ci w czymś pomóc...! – zaprotestowałam. Nie podobało mi się tu. Powietrze przesiąkał jakiś dziwny, na poły znajomy zapach, którego nie potrafiłam dokładnie zidentyfikować.
Właśnie w tym mi pomożesz. Widzisz te drzwi? – Poświecił latarką w odpowiednim kierunku. – Mój cel jest w pomieszczeniu za nimi. Da się do niego wejść tylko tędy. Będziesz pilnować, żeby nikt nie zaatakował mnie od tyłu.
Dobra, chyba mogę zrobić... – westchnęłam ze zrezygnowaniem.
Obserwowałam bez słowa, jak wchodził do środka i zamykał za sobą ciężkie wrota. Nie czułam tego. Ni cholery nie czułam, żeby tam rzeczywiście znajdował się człowiek, którego miał zabić. Człowiek, który nie uciekał, nie próbował nas powstrzymać... nie walczył. Pułapka? Albo znowu mnie okłamał.
No cóż. Nie pozostało mi nic innego, jak grzecznie zaczekać, pilnując, czy nikt nie idzie. Idiotyzm. Skoro tak się sprawy miały, to i tak nikt tu za nami nie przyjdzie, nie? Co tu po mnie?
Podeszłam do drzwi, pogładziłam je dłonią i wreszcie schyliłam się, by przytknąć do nich ucho.
Słyszałam dwa głosy, lecz nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Kurt wypowiedział znudzonym tonem kilka oszczędnych słów, na co ktoś odpowiedział mu... śmiechem. I to nie byle jakim! Mi to kojarzyło się tylko z czarnym charakterem z bajek Disney'a. Krzyczeli na siebie, padło kilka ostrzejszych słów... i wreszcie jakieś szmery, które do złudzenia skojarzyły mi się z odgłosem ciężkich butów uderzających o beton podczas biegu.
Tu już się zaniepokoiłam. Tuż po tym nastąpił huk, coś zwaliło się z łoskotem, Kurt zaklął wyjątkowo szpetnie...
Zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza. Przez moment naprawdę chciałam tam wkroczyć i zobaczyć, co się dzieje, prawdopodobnie jednocześnie robiąc z siebie kompletną idiotkę, lecz pech chciał, że... no cóż, musiałam zająć się ratowaniem własnego tyłka.
Podskoczyłam, gdy gdzieś niedaleko rozległ się warkot. Skierowałam w tamtą stronę światło pożyczonej latarki, niestety było za słabe, by wydobyć z mroku mojego... khem, towarzysza. Szuranie na samej granicy światła podpowiedziało mi, że przemieszczało się tam coś naprawdę dużego. Poczułam rozlewającą się na plecach gęsią skórkę. Ściskałam latarkę tak mocno, że aż bałam się, że zaraz ją zmiażdżę.
A co tu robisz, samotna Strażniczko?
Mało brakło, a krzyknęłabym, słysząc w głowie te słowa. Szuranie przeniosło się zaskakująco szybko gdzieś za mnie, więc odwróciłam się na pięcie, o mało nie lądując przez to na kolanach.
Obróciłam się w samą porę, by zobaczyć, jak spomiędzy kolumn wynurza się gigantyczny smok. He, i to nie byle jaki! Ciężka zbroja płytowa przykrywała go tak szczelnie, że nie widziałam koloru łusek – wyglądał jak przerażająca maszyna. Z wąskich szczelin w masce błyskały intensywnie fioletowe ślepia.
Cholernie znajome ślepia...
Niestety nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Potężna struga ognia pomknęła w moją stronę; w ostatniej chwili odskoczyłam, przewróciłam się i odturlałam na bezpieczną odległość, a i tak poczułam parzący żar. Zaklęłam piętrowo, czym prędzej zerwałam się na nogi i schowałam za najbliższą kolumną. Sekundę później następna smolista plama pojawiła się w miejscu, gdzie leżałam.
Ogromny smok zaryczał, sklepienie zadrżało. Zagrzechotała zbroja, gdy zaskakująco szybko jak na tak obciążonego ruszył w moim kierunku.
Umknęłam potężnym szczękom – same kły miał dłuższe od mojego przedramienia. Latarka wypadła mi z ręki, zgasła i potoczyła się gdzieś w mrok. Padłam na kolana, mając nadzieję, że jeszcze zdołam ją namacać – no cóż, nie udało się. Błysk zaalarmował mnie, że zaraz znowu rozpęta się piekło. Tym razem przypaliło mi kaptur od bluzy, gdy nie zdołałam ukryć się w porę.
Kolumna stanowiąca moje schronienie zadrżała niebezpiecznie i zaczęła się walić, uderzona smoczą łapą. Krzyknęłam, skoczyłam gdzieś w ciemność przed sobą. Błyskawicznie przemieniłam się w smoka – teraz widziałam o wiele lepiej, jednak pech chciał, że znajdowałam się już na tyle blisko ściany, że za nic nie zdołałabym przed nią wyhamować. Uderzyłam w kamień, odbiłam się od niego, zamachałam w połowie złożonymi skrzydłami dla utrzymania równowagi i umknęłam przed ciosem kolczastego ogona.
Dzięki krwi wyverna byłam w smoczym wcieleniu całkowicie odporna na ogień, skoczyłam więc w następną strugę płomieni i odpowiedziałam tym samym bez chwili wahania. Smok zakwiczał boleśnie, cofnął się, uderzył w coś grzbietem i przewalił się ciężko na bok, więc skorzystałam z sytuacji i zniknęłam mu z oczu czym prędzej. Coś tak jednak czułam, że na długo mi ta kryjówka nie wystarczy. Jako człowiek mogłam się za grubą kolumną schować, lecz jako smok byłam na to nieco za duża.
Kurwa mać! – telepatyczny głos wroga upewnił mnie w przekonaniu, że to musi być smokon. – Chodź tu, mała!
Ten głos też znałam. I ani trochę mi się to nie podobało...
Pojawił się obok o wiele szybciej, niż przypuszczałam. Dosłownie wyrósł przede mną, gdy obróciłam się, by odpełznąć jeszcze dalej, i uderzył mnie łapą. Jako człowiek pewnie bym tego nie przeżyła, lecz na swoje szczęście jako smok nie byłam wcale tak żałośnie mała – owszem, mniejsza od standardowego, ale nie na tyle, by takie uderzenie zrobiło mi krzywdę. Tak, poderwało mnie to w powietrze i odrzuciło na kilka metrów, ale właściwie nawet nie zabolało.
Gdy przyszykował się do kolejnego ataku, rzuciłam się w jego stronę jak taran. Najmądrzejsze to może nie było, bo walnięcie głową w metalową zbroję poczułam chyba w każdej komórce (szkoda, że nie szarej...), ale efekt wywołało dość spektakularny – runęliśmy razem, przeciwnika wręcz obróciło na grzbiet, dzięki czemu wreszcie mogłam dojrzeć kolor jego łusek.
Białe. Były, do cholery, białe...!
Tym razem kilka kolumn naraz poszło w drzazgi. Kątem oka zauważyłam, że na pobliskiej ścianie pokazało się spore pęknięcie, pełznące powoli w stronę kopulastego sklepienia. Zrobiło mi się zimno, choć dookoła szalało coraz więcej płomieni.
Przez ten moment wahania straciłam czujność. Smok zaryczał, zamachnął się łapą, złapał mnie nią za rogi i dosłownie wgniótł w ziemię. Zamroczyło mnie – jeszcze nie przestało mi dzwonić w uszach po ataku, a teraz jeszcze to! – lecz prawie natychmiast zaczęłam się szarpać, próbując oswobodzić. Nic z tego – wykorzystał chwilę, by złapać mnie tak, bym nie miała żadnej szansy.
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, na ratunek przyszła mi ogromna czerwona strzała. Nawet obciążony zbroją, smok aż przekoziołkował w powietrzu, trafiony łapą Kurta, i padł na kupę gruzu.
Nic ci nie jest, mała? – Czerwony łeb zwrócił się w moją stronę.
Radziłam sobie świetnie! – prychnęłam. Otrzepałam się z pyłu.
Zanim zdążyłam choćby krzyknąć, drugi smok, któremu pozbieranie się po ciosie zajęło znacznie mniej, niż przypuszczaliśmy, rzucił się od góry na Kurta.
To byłby cios dość... ostateczny. Już otwierał paszczę, by zacisnąć szczęki na jego karku, już był tuż tuż... Nie mam pojęcia, dlaczego Kurt się wtedy nie ruszał. Nie wiem. Nie wnikam. Grunt, że we mnie obudziło się coś w rodzaju „hej, wezmę to na siebie!”.
Wiem jedno: byłam z siebie tak cholernie dumna, gdy udało mi się wyskoczyć w powietrze, jeszcze raz staranować wroga tak, że wpadł na kolumnę, która się na niego zawaliła, i przeżyć, by się z tego cieszyć, że mało nie pękłam, gdy w ślepiach Egzekutora pojawił się szacunek.
No... Po tobie się nie spodziewałem – mruknął.
He, prawie powiedział mi komplement.
Buhu huhu, I am bigger than you! – zanuciłam złośliwie.
Ucieczka poszła nam znacznie szybciej, niż dostanie się tutaj. Jakimś cudem pokonałam pełnym biegiem korytarz, ani razu nie zatrzymując się na odpoczynek – widocznie słaba kondycja wolała się potulnie schować, gdy po piętach jej nosicielki mógł deptać wróg. Nad targowiskiem przelecieliśmy, ostatnie metry przed wyważoną garażową bramą przeszliśmy już spokojniej.
Nocne powietrze Berlina było zimne i ostre. Choć bardzo mi się w Sztolniach podobało, oblała mnie ulga, gdy ujrzałam niebo.
Zauważyłam też spore krwawiące rozcięcie na skroni Kurta, ale nie odzywałam się. Podejrzewam, że nie miał ochoty na rozwodzenie się nad tym, że coś mu nie wyszło.
I jak w końcu? Jak to się skończyło? – spytałam. – Zabiłeś go? – Dziwnie mi było tak spokojnie o tym mówić.
Ta. – Westchnął. Nie patrzył na mnie.
Wiesz, że ten smok... – Poczułam gulę w gardle. – Ten smok to był Volker.
Tak myślałem. – Pokręcił głową. Skrzywił się, gdy otarłszy dłonią czoło, zauważył na palcach czerwień. – Przekażę to Radzie. Ciekaw jestem, skąd się tam wziął.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. Nie wiedziałam zupełnie, co chcę powiedzieć. Nie wiedziałam, co chcę, żeby on powiedział. Tak okropnie tęskniłam za Volkerem. Tak okropnie kochałam Kurta...
Chyba polecę do domu – odezwałam się w końcu. – Już późno.
Spięłam już mięśnie do przemiany, gdy w ostatniej chwili złapał mnie za nadgarstek i wcisnął coś do dłoni. Szybko przemienił się w smoka, cztery potężne skrzydła ze świstem przecięły powietrze. Czerwony punkt zniknął na granatowym niebie.
Ale smoczek z metalowego drutu o oczach z maleńkich rubinów był wciąż namacalny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz