piątek, 28 grudnia 2018

12. T.N.T.


Okazało się, że obudzenie się o szóstej trzydzieści po całonocnych wojażach jest czymś, co zdecydowanie przerasta moje zdolności. No nie mam do tego talentu, no. Ja nie mam pojęcia, jak to jest, że normalni ludzie mogą sobie tak po prostu wstać po usłyszeniu budzika i normalnie funkcjonować, nawet jeśli nie spali za dużo. Wiele osób tak robi. Więc dlaczego, do cholery, ja też nie mogę...?
No dobra. Może gdybym tak raczyła położyć się spać od razu po tym, jak weszłam do domu, to by coś ze mnie jeszcze było. Wróciłam około pierwszej w nocy, czekałoby mnie więc nieco ponad pięć godzin snu – żadna tragedia, nie? Ta... Tylko że głupia Nihal, zamiast kłaść się już natychmiast i złapać tyle drzemki, ile to tylko możliwe, skupiła się na czymś innym...
Mianowicie na niepozornej zawieszce w kształcie smoka. Małym smoczku z cienkiego drutu o oczach z rubinów wielkości główki od szpilki. Głaskałam go, oglądałam z każdej strony. Zawiązałam na szyi na cienkim rzemyku i postanowiłam nie zdejmować już nigdy. Bo wystarczyło, że na niego spojrzałam, a już zaczynałam się uśmiechać...
Jak można tak mocno kochać jakiegoś tam zwykłego faceta? Nie potrafię tego zrozumieć. Taka była prawda – chciałam być blisko niego, chciałam się do niego przytulić, chciałam jego w każdym wydaniu, ze wszystkimi wadami i zaletami. Wiedziałam, że nie potrafię bez niego żyć, a i tak nie potrafiłam tego wytłumaczyć. To po prostu we mnie było, tak silne, że aż niemal bolało, zbyt potężne, by znaleźć odpowiednie słowa, aby móc to opisać. Więc nie szukałam. Wtedy tylko mocniej kłuł fakt, że nigdy nie będzie prawdą...
Niemal całą pozostałą część nocy spędziłam na uśmiechaniu się do małego smoczka i powstrzymywaniu łez. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zadzwonił mój budzik, miałam ochotę się powiesić. Chociaż co tam powiesić... Rzucić się pod walec drogowy, to by była dobra opcja. Może by mnie nie odratowali, jeśli odpowiednio bym się postarała.
Albo pociąg. Właśnie, samobójców kolejowych praktycznie nie da się pozbierać.
Dłuższą chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, jak się odblokowywało ekran w telefonie i wyłączało wyjący alarm, ale grunt, że w końcu mi się to udało. Problem w tym, że gdy tylko to zrobiłam, zasnęłam z powrotem, i to snem tak kamiennym, że mamie udało się wyrwać mnie z niego dopiero gdy potrząsnęła mnie za ramię.
Byłam zwyczajnie nieprzytomna – inaczej nie da się tego nazwać. Wstałam, chwilę musiałam zastanowić się nad tym, co konkretnie miałam zrobić, wytoczyłam się z sypialni, włażąc w futrynę, ubrałam się (w czym dwa razy założyłam bluzkę po lewej stronie) i zlazłam na dół, zwyczajowo zrąbując się z ostatniego stopnia. Gdy już jako tako pozbierałam się z podłogi, zauważyłam rodziców...
I w jednej sekundzie oprzytomniałam.
Mama i tata dosłownie biegali po całym mieszkaniu w tempie ponaddźwiękowego odrzutowca. Przekładali jakieś rzeczy, przestawiali z miejsca na miejsce, potykali się o wybebeszone na samym środku walizki, wypytywali się gorączkowym tonem o tonę szczegółów rodzaju „a czy wziąłeś...” i co chwilę o czymś zapominali, co poznać można było po tym, jak jedno łapało się za głowę, a drugie wybiegało z salonu na złamanie karku. Miki przechadzał się w tym wszystkim w nastroju, jakiego nie dało się określić inaczej niż „zaciesz”.
Kurde – jęknęłam, gdy już odzyskałam mowę. – Co wy robicie?
Mama zatrzymała się tylko po to, by móc obrzucić mnie zniecierpliwionym spojrzeniem, i rzuciła przez ramię, kolejny raz wywalając zawartość niemal spakowanej walizki na podłogę:
Jak to co? Pakujemy się.
Ale po co? Gdzie? W jakim celu, do cholery? – zaskomlałam. Albo znowu robili coś kompletnie niezrozumiałego, albo to ja byłam tak nieprzytomna, że nie rozumiałam najprostszych rzeczy...
Słownictwo! – syknął tata. – Jedziemy dzisiaj do Warszawy.
Co?! – Aż usiadłam na schodach, z których chwilę wcześniej spadłam. – Co wy...?
Mówiliśmy ci o tym jakieś dwadzieścia razy. Od miesiąca. Nie mów, że zapomniałaś?
W razie czego nie odpowiedziałam.
Z pewnością wspominałam już o tym, że ze względu na pracę rodziców moja rodzina musi pomieszkiwać w dwóch krajach jednocześnie. Ciągłe wyjazdy nie są dla mnie niczym dziwnym – zdążyłam do nich przywyknąć. Może i w Warszawie nie czuję się najlepiej, bo nikt w szkole tam za mną nie przepada i wszędzie, gdzie się nie obrócę, czekają na mnie nowe dowcipy o niemieckich kobietach, ale tak mi to spowszedniało, że właściwie nie istniała opcja, bym miała za którymś razem się z rodzicami nie zabierać. To było takim nieodłącznym elementem naszej codzienności, że nawet głupio by mi było z tego rezygnować. To była kolejna z cech, która czyniła moją rodzinę absolutnie wyjątkową i wiedziałam o tym od najmłodszych lat. W pewnym sensie to lubiłam. Tylko że...
Tylko że tym razem mam obowiązki Strażniczki na głowie. Co ja powiem Radzie Smoków? „To fajnie, że mnie doceniliście i wreszcie pozwoliliście mi zająć tak odpowiedzialną pozycję, ale w sumie to muszę wyjechać na kilka miesięcy – nie obrazicie się?”... Brzmi słabo, nie? To chyba oczywiste, że nie mogę jechać!
Coś się stało? – Mama aż przystanęła na chwilę. W jej spojrzeniu pojawiła się prawdziwa obawa. – Jakoś dziwnie wyglądasz...
Bo ja... Em... – Nie miałam pojęcia, jak powinnam to ubrać w słowa. Jak na złość do niewyspanego umysłu przychodziły jedynie same głupie pomysły.
Nie chcesz jechać? – popędził z pomocą tata.
Zamarłam.
No właściwie...
W porządku.
Ja pierdzielę. Nie przypuszczałam, że to może być tak proste...
Poprosimy babcię, żeby tu spała.
...albo i nie. No ale co ja mogłam zrobić? To i tak było lepsze niż olanie pracy Strażniczki.
Byłam zdziwiona, że tak to wyszło. Gdybym przypuszczała, że tak łatwo na to przystaną... Hej, niedawno zaginął im bez wieści starszy syn. Jeszcze przed tym byli nieco nadopiekuńczy, a gdy się wydarzyło, niemal nie spuszczali ze mnie oka. A teraz tak nagle beztrosko zostawiają mnie pod opieką babci? I ani trochę się nie martwią? Normalni rodzice chyba nie przechodzą do porządku dziennego nad takimi sprawami...
To znaczy... To nie tak, że mam wątpliwości co do tego, że babcia się mną należycie zaopiekuje. Babcia bywa gorsza od nich razem wziętych. Babcia jest wymagająca, surowa, kontrolująca, czasem wręcz nieco nieczuła. Babcia lubi nieustannie wiedzieć, co robię, czym się zajmuję, lubi cały czas mnie widzieć. Tylko że zdarzają jej się chwile, gdy zupełnie odlatuje... Wystarczy, że zadzwoni któraś z jej koleżanek z kółka kucharskiego, i już ma się babcię na kilka godzin z głowy. Jako dziecko wykorzystywałam to nagminnie i jakoś nie chce mi się wierzyć, że rodzice tego nie pamiętają. W ich oczach powinno to jawić się jako idealna okazja dla mnie do zrobienia czegoś głupiego, więc spodziewałabym się, że będą ostrożniejsi. Chociaż może ufają, że babcia po tym wszystkim też będzie bardziej czujna...
Ja tam bym w to nie wierzyła. Bo babcia nie ma po co mnie przecież pilnować aż tak wnikliwie, skoro od kilku lat przemieniam się w ziejącą ogniem latającą jaszczurkę. Lubi zapominać o tym, że wcięło jej starszego wnuka. Babci się nie zrozumie.
W razie czego jednak nic nie powiedziałam. Przecież nie będę sobie strzelać w stopę...
Ale przyznam, że tak mnie kusiło, żeby pod wpływem głupawki powiedzieć, że mogę poprosić Kurta, żeby się mną zaopiekował, że aż mnie skręcało. Rodzice nigdy nie ufali Kurtowi. Owszem, wiedzieli doskonale, że jest dorosły i że ma odpowiedzialną, dobrze płatną pracę, no ale weź tu zaufaj komuś o takiej aparycji... Od zawsze mają go za alkoholika, narkomana, mordercę i cholera wie co jeszcze. Ich wyobraźnia nieraz okazuje się mieć znacznie szersze granice, niż można by przypuszczać na pierwszy rzut oka. No ale jeśli powiedzenie o nieuwadze babci byłoby strzałem w kolano, to to już kwalifikowało się jako wysmarowanie smalcem i dobrowolne rzucenie wyvernom na pożarcie.
Ale to co tak stoisz? – Mama wyrwała mnie z zamyślenia i podparła się pięściami pod boki. – Przecież to nie oznacza, że masz dzisiaj wolne! Szykuj się do szkoły, bo się zaraz spóźnisz!
Ech. A może pokłóciłabym się minutę dłużej i by zapomnieli...?
Gdy już nieco emocje opadły, zmęczenie postanowiło przypomnieć o sobie ze zdwojoną siłą. Nie wiem, jak ostatecznie udało mi się wyszykować na tyle, by móc wyjść z domu bez strachu o własną reputację, ale grunt, że jakoś się udało. Weszłam do szkoły z jednym, jedynym marzeniem: dostać się wreszcie na lekcję.
Bynajmniej nie chodziło tutaj o przemożną chęć nauki, która chyba jeszcze nigdy mnie nie opanowała. O nie! Ja po prostu, pamiętając o tym, że zawsze siedzę w ostatniej ławce, nie mogłam się doczekać złapania minutki drzemki na blacie. Zwłaszcza że pierwsza była matematyka. Otyła nauczycielka nigdy nie wstaje z krzesła przy biurku, więc jestem dla niej praktycznie niewidoczna, zasłonięta przez siedzące przede mną znacznie wyższe osoby. To był jeden z tych przedmiotów, na których mogłam z czystym sercem odpocząć, nie nękana przez nikogo...
No, a przynajmniej do tej pory tak było.
Było już kilka minut po dzwonku, tak więc udało mi się uniknąć porannego słowotoku Pauliny. Weszłam cichutko do klasy, niczym prawdziwa dobrze wychowana dziewczynka przeprosiłam za tak karygodne spóźnienie i przemknęłam do swojej ławeczki dyskretnie i niepostrzeżenie, udając, że tak mocno zależy mi na tym, by nie przeszkadzać w lekcji. Rozsiadłam się, rozpakowałam, by stworzyć pozory (a przede wszystkim by niewidząca mnie nauczycielka usłyszała, że coś jednak robię) i chwilę później wygodnie ułożyłam się na szaliku, który zabrałam z szatni, jako ewentualny argument przygotowawszy sobie gadkę o tym, jakoby szkoła oszczędzała na ogrzewaniu.
Zasnęłam snem kamiennym...
a przynajmniej liczyłam na to, że tak się stanie.
Dzisiaj chyba było jakieś święto, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. Matematyczka, tak ni z tego ni z owego, po trzech latach postanowiła przypomnieć sobie o mojej obecności.
Przysypiałam, myśli już całkowicie mi się rozpływały. Nie rejestrowałam, co dzieje się obok, lecz nie byłam też tak do końca nieświadoma – wciąż gładziłam palcem zawieszkę, wyobrażałam sobie różne wersje przyszłości, na którą miałabym szansę, jeśli tylko miałabym nieco więcej szczęścia do życia... i ogólnie było mi strasznie dobrze. W życiu nie przypuszczałam, że mogę tak wspaniale czuć się w szkole! Całkowicie rozluźniona, skupiona na marzeniach tak mocno, jakby stały się światem rzeczywistym, beztroska... Wspaniałe uczucie.
Szkoda tylko, że matematyczka postanowiła wstać, przyczłapać do mnie (zapewne z ogromnym trudem – jeśli słowo „otyła” nie wystarczyło wam do wyobrażenia sobie jej tuszy, może pomoże wam w tym przytoczenie faktu, że jest jedyną osobą w szkole, która posiada klucze do windy dla niepełnosprawnych) i... położyła mi dłoń na ramieniu. Ja nie wiem, co chciała zrobić. Obudzić mnie? Spytać, czy wszystko w porządku? Grunt, że niemal dostałam zawału.
Poderwałam się z wrzaskiem. Zachwiałam się na krześle, w ostatniej chwili zeskoczyłam z niego, by uniknąć upadku na plecy. Pech chciał, że tu z kolei potknęłam się o stojącą blisko nauczycielkę i... wyrąbałam na stojący ze mną regał ze słownikami. Regał zatrząsł się niebezpiecznie, przechylił; zdołałam złapać go w ostatniej chwili i postawić z powrotem, lecz lawina książek skutecznie przeszkodziła mi w tym, by wyjść z incydentu z twarzą.
Ja pierdykam! – wydarłam się.
Nihal, co ty wyprawiasz?! – wydarła się matematyczka.
O Boże, co tu się dzieje?! – wydarła się wicedyrektorka, której akurat w tym momencie zechciało się wejść do klasy.
Cała reszta pokładała się ze śmiechu, za nic mając to, że w tej chwili potrzebowałam jedynie współczucia...
Tak więc, choć zmęczona i marząca jedynie o tym, by grzecznie schować się we własnym ciepłym łóżeczku i ignorować świat zewnętrzny przez co najmniej dwanaście godzin, kolejny raz w tym miesiącu znalazłam się przed obitymi wyciszającą tkaniną w wyjątkowo nieapetycznym kolorze drzwiami gabinetu mojego ulubionego dyrektora.
Co mi pozostało? Zapukałam w futrynę i po usłyszeniu pozwolenia weszłam do środka, szczerząc się od ucha do ucha.
Ach, dzień dobry! – zawołałam z entuzjazmem i rzuciłam się w stronę dyrektora, by go uściskać. Facet był tak oniemiały, że ruszył się dopiero po tym, jak pocałowałam go w oba policzki i zaczęłam wrzeszczeć, jak strasznie dawno go nie widziałam.
To znowu ty, Nihal? – jęknął, z trudem odsuwając mnie na długość ramion. – Przestań wreszcie! Co się znowu stało?!
A bo wie pan, to całkiem długa historia...
Usiądź. – Zmęczonym gestem potarł czoło, westchnął głęboko. – Chcesz kawy?
Poproszę.
Usiadłam posłusznie na moim znajomym plastikowym krześle, zamieszałam zawartość podsuniętego kubka, bez słowa pozwoliłam sobie dolać do napoju wody ze stojącej obok plastikowej butelki, żeby się nie poparzyć, i zaczerpnęłam kilka pierwszych łyków. Sama nie wiem, czy to był dobry pomysł – ja i kawa to nie najlepsze połączenie...
No więc? – Mężczyzna spojrzał na mnie z uniesioną brwią. Trudno mi było powiedzieć, czy bardziej był załamany moim widokiem, czy może mocniej go ciekawiło, co tym razem się stało.
Pani Schrantz nakłoniła mnie do zdemolowania sali lekcyjnej – oznajmiłam bez chwili wahania.
Zakrztusił się kawą. Rozkaszlał się, szybko złapał garść chusteczek ze stojącego na biurku pudełka. Wreszcie wykrztusił podejrzanie wysokim głosem:
Że co zrobiłaś?!
Powiedziałam – zdemolowałam klasę z winy...
Jakim cudem zdemolowałaś klasę?! Dlaczego?! I jak to pani Schrantz cię do tego nakłoniła?!
No... eee... – Tutaj już zatrzymałam się na chwilę. W końcu przyszedł moment na przyznanie, że w zajściu było jednak nieco więcej mojej winy...
Wysłów się wreszcie!
Już, już... – Spojrzałam na niego z urazą i wreszcie wzięłam się w garść. – W nocy bardzo źle spałam. Na lekcji byłam tak strasznie zmęczona...
Ale co to ma do rzeczy?! – zdenerwował się. – Konkrety proszę!
Zasnęłam na ławce. Pani postanowiła mnie obudzić, potrząsając za ramię. Przestraszyłam się, rzuciłam w tył i obróciłam w ruinę ten taki duży regał ze słownikami.
Zaraz. Ten z sali 233? – Myślałam, że oczy mu wyjdą z orbit. – Na nim było prawie trzy tysiące książek...!
Brzmi podobnie.
Jezu... – Ukrył twarz w dłoniach, wydał jakiś dziwny płaczliwy dźwięk. – Idź już.
Do widzenia! – wydarłam się ostatni raz, pomachałam dłonią jak upośledzona i uciekłam na korytarz czym prędzej.
Miałam jakieś takie głupie wrażenie, że pierwszym, co zrobi babcia po przekroczeniu progu mojego mieszkania, będzie przerobienie mnie na mielone.
Okazało się, że na lekcję już nie zdążyłam, co oczywiście przepełniło mnie wielkim smutkiem i dezorientacją rodzaju „cóż ja teraz pocznę?”. Zgodnie z tym, skonstatowawszy, że już jest przerwa, wzruszyłam ramionami i nie poświęciwszy temu szczególnie wiele uwagi skierowałam się pod klasę, w której miałam spędzić następne czterdzieści pięć minut. Kolejnych czterdzieści pięć minut dzielących mnie od łóżka... Jakie to okrutne.
A jeszcze okrutniejsze okazało się to, że pod klasą czekała już na mnie podrygująca niecierpliwie Paulina wraz ze swym porażającym intelektem lawerbojem. Poważnie, jak ich zobaczyłam, to miałam ochotę odwrócić się na pięcie i zwiać czym prędzej, choć już mnie wołali...
Ojej, Nihal, co to było na matematyce?! – Dziewczyna dopadła do mnie dwoma susami, złapała za ramiona i potrząsnęła lekko, ignorując, że minę pewnie miałam dokładnie obrazującą moje myśli. Czyli zwiastującą jej rychłą śmierć w męczarniach...
No jak to co? Przestraszyłam się – jęknęłam. – Możesz mnie puścić?
Przepraszam. – Odsunęła się wreszcie. – Ale jak to się przestraszyłaś? Jak można się tak przestraszyć?!
Rany, no normalnie! Przysypiałam, a kobitka do mnie nagle z łapami. Ty byś się nie przestraszyła?
Ja bym nie spała na lekcji!
Wywróciłam tylko oczami i przysiadłam sobie na wolnej ławeczce. Jakoś tak nie chciało mi się z nimi rozmawiać. Za bardzo wnerwiało mnie to, jak Lukas gapił się na mnie cielęcym wzrokiem. Niestety z ich strony nie miałam co liczyć na podobne uczucia... Dziewczyna czym prędzej przycupnęła obok mnie, poczęstowała kokosowymi drażami, przez co nieco zmiękłam, i zadała pytanie, przez które zapragnęłam wepchnąć jej te draże do gardła razem z opakowaniem:
A tak w temacie wczorajszego spotkania...
Nie, do cholery, nie jestem w temacie wczorajszego spotkania. I nie chcę być. Okej? Dajcie mi święty spokój...!
Tak? – spytałam w miarę uprzejmie, zaciskając zęby, by nie wydobyło się spomiędzy nich nic więcej.
Ten chłopak. Kurt, tak? Ile on ma lat tak właściwie?
Laska, skąd ty tego gościa wytrzasnęłaś?! – Lukas zarżał kretyńsko, niemal wylewając colę z puszki na obcisłe dżinsy, w pełnej okazałości odsłaniające chude, owłosione kostki. – Kolo jest jakiś nienormalny! I ty z nim ten teges...?
Zgrzytnęłam zębami tak głośno, że Paulina aż podskoczyła. Tak, wiem, że Kurt jest nienormalny... ale, do diabła, tylko ja mogę tak o nim mówić!
No więc? Ile on ma lat? – poganiała dziewczyna, widocznie nie zauważywszy tego, że życie jej chłoptasia właśnie zawisło na bardzo cienkim włosku.
Szczerze? Nie wiem. Dwadzieścia dziewięć chyba – przyznałam w końcu.
Chyba? – Teraz to zwyczajnie skamieniała. Upuściła puste opakowanie po drażach i nie zwróciła na to nawet uwagi. – I ty jesteś z takim starym...?
Nie jestem z nim – przerwałam jej. – I nie będę.
Ale chciałabyś?
Chciałabym. – Podniosłam się powoli. Dzwonek przyniósł mi wybawienie... – Ale jak ty to sobie wyobrażasz?
Wcale. On jest... No, on jest dorosły przecież.
Dorosły”. Argument stulecia... Gdyby wiek był naszą jedyną przeszkodą, to miałabym zdecydowanie mniej zmartwień na głowie.
I jakie on ma włosy! – wtrącił Lukas.
Ty zaraz nie będziesz miał żadnych! – wycedziłam.
Z pewnością dawno niedopuszczany do głosu instynkt samozachowawczy postanowił dać mu znać, bo odsunął się szybko poza zasięg moich rąk. Jeszcze raz zmierzyłam go morderczym wzrokiem i wreszcie weszłam do klasy, omijając chłopaka jak najszerszym łukiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz