Okazało się, że
obudzenie się o szóstej trzydzieści po całonocnych wojażach jest
czymś, co zdecydowanie przerasta moje zdolności. No nie mam do tego
talentu, no. Ja nie mam pojęcia, jak to jest, że normalni ludzie
mogą sobie tak po prostu wstać po usłyszeniu budzika i normalnie
funkcjonować, nawet jeśli nie spali za dużo. Wiele osób tak robi.
Więc dlaczego, do cholery, ja też nie mogę...?
No dobra. Może gdybym
tak raczyła położyć się spać od razu po tym, jak weszłam do
domu, to by coś ze mnie jeszcze było. Wróciłam około pierwszej w
nocy, czekałoby mnie więc nieco ponad pięć godzin snu – żadna
tragedia, nie? Ta... Tylko że głupia Nihal, zamiast kłaść się
już natychmiast i złapać tyle drzemki, ile to tylko możliwe,
skupiła się na czymś innym...
Mianowicie na
niepozornej zawieszce w kształcie smoka. Małym smoczku z cienkiego
drutu o oczach z rubinów wielkości główki od szpilki. Głaskałam
go, oglądałam z każdej strony. Zawiązałam na szyi na cienkim
rzemyku i postanowiłam nie zdejmować już nigdy. Bo wystarczyło,
że na niego spojrzałam, a już zaczynałam się uśmiechać...
Jak można tak mocno
kochać jakiegoś tam zwykłego faceta? Nie potrafię tego zrozumieć.
Taka była prawda – chciałam być blisko niego, chciałam się do
niego przytulić, chciałam jego w każdym wydaniu, ze wszystkimi
wadami i zaletami. Wiedziałam, że nie potrafię bez niego żyć, a
i tak nie potrafiłam tego wytłumaczyć. To po prostu we mnie było,
tak silne, że aż niemal bolało, zbyt potężne, by znaleźć
odpowiednie słowa, aby móc to opisać. Więc nie szukałam. Wtedy
tylko mocniej kłuł fakt, że nigdy nie będzie prawdą...
Niemal całą pozostałą
część nocy spędziłam na uśmiechaniu się do małego smoczka i
powstrzymywaniu łez. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zadzwonił
mój budzik, miałam ochotę się powiesić. Chociaż co tam
powiesić... Rzucić się pod walec drogowy, to by była dobra opcja.
Może by mnie nie odratowali, jeśli odpowiednio bym się postarała.
Albo pociąg. Właśnie,
samobójców kolejowych praktycznie nie da się pozbierać.
Dłuższą chwilę
zajęło mi przypomnienie sobie, jak się odblokowywało ekran w
telefonie i wyłączało wyjący alarm, ale grunt, że w końcu mi
się to udało. Problem w tym, że gdy tylko to zrobiłam, zasnęłam
z powrotem, i to snem tak kamiennym, że mamie udało się wyrwać
mnie z niego dopiero gdy potrząsnęła mnie za ramię.
Byłam zwyczajnie
nieprzytomna – inaczej nie da się tego nazwać. Wstałam, chwilę
musiałam zastanowić się nad tym, co konkretnie miałam zrobić,
wytoczyłam się z sypialni, włażąc w futrynę, ubrałam się (w
czym dwa razy założyłam bluzkę po lewej stronie) i zlazłam na
dół, zwyczajowo zrąbując się z ostatniego stopnia. Gdy już jako
tako pozbierałam się z podłogi, zauważyłam rodziców...
I w jednej sekundzie
oprzytomniałam.
Mama i tata dosłownie
biegali po całym mieszkaniu w tempie ponaddźwiękowego odrzutowca.
Przekładali jakieś rzeczy, przestawiali z miejsca na miejsce,
potykali się o wybebeszone na samym środku walizki, wypytywali się
gorączkowym tonem o tonę szczegółów rodzaju „a czy wziąłeś...”
i co chwilę o czymś zapominali, co poznać można było po tym, jak
jedno łapało się za głowę, a drugie wybiegało z salonu na
złamanie karku. Miki przechadzał się w tym wszystkim w nastroju,
jakiego nie dało się określić inaczej niż „zaciesz”.
– Kurde – jęknęłam,
gdy już odzyskałam mowę. – Co wy robicie?
Mama zatrzymała się
tylko po to, by móc obrzucić mnie zniecierpliwionym spojrzeniem, i
rzuciła przez ramię, kolejny raz wywalając zawartość niemal
spakowanej walizki na podłogę:
– Jak to co? Pakujemy
się.
– Ale po co? Gdzie? W
jakim celu, do cholery? – zaskomlałam. Albo znowu robili coś
kompletnie niezrozumiałego, albo to ja byłam tak nieprzytomna, że
nie rozumiałam najprostszych rzeczy...
– Słownictwo! –
syknął tata. – Jedziemy dzisiaj do Warszawy.
– Co?! – Aż
usiadłam na schodach, z których chwilę wcześniej spadłam. – Co
wy...?
– Mówiliśmy ci o
tym jakieś dwadzieścia razy. Od miesiąca. Nie mów, że
zapomniałaś?
W razie czego nie
odpowiedziałam.
Z pewnością
wspominałam już o tym, że ze względu na pracę rodziców moja
rodzina musi pomieszkiwać w dwóch krajach jednocześnie. Ciągłe
wyjazdy nie są dla mnie niczym dziwnym – zdążyłam do nich
przywyknąć. Może i w Warszawie nie czuję się najlepiej, bo nikt
w szkole tam za mną nie przepada i wszędzie, gdzie się nie obrócę,
czekają na mnie nowe dowcipy o niemieckich kobietach, ale tak mi to
spowszedniało, że właściwie nie istniała opcja, bym miała za
którymś razem się z rodzicami nie zabierać. To było takim
nieodłącznym elementem naszej codzienności, że nawet głupio by
mi było z tego rezygnować. To była kolejna z cech, która czyniła
moją rodzinę absolutnie wyjątkową i wiedziałam o tym od
najmłodszych lat. W pewnym sensie to lubiłam. Tylko że...
Tylko że tym razem mam
obowiązki Strażniczki na głowie. Co ja powiem Radzie Smoków? „To
fajnie, że mnie doceniliście i wreszcie pozwoliliście mi zająć
tak odpowiedzialną pozycję, ale w sumie to muszę wyjechać na
kilka miesięcy – nie obrazicie się?”... Brzmi słabo, nie? To
chyba oczywiste, że nie mogę jechać!
– Coś się stało? –
Mama aż przystanęła na chwilę. W jej spojrzeniu pojawiła się
prawdziwa obawa. – Jakoś dziwnie wyglądasz...
– Bo ja... Em... –
Nie miałam pojęcia, jak powinnam to ubrać w słowa. Jak na złość
do niewyspanego umysłu przychodziły jedynie same głupie pomysły.
– Nie chcesz jechać?
– popędził z pomocą tata.
Zamarłam.
– No właściwie...
– W porządku.
Ja pierdzielę. Nie
przypuszczałam, że to może być tak proste...
– Poprosimy babcię,
żeby tu spała.
...albo i nie. No ale
co ja mogłam zrobić? To i tak było lepsze niż olanie pracy
Strażniczki.
Byłam zdziwiona, że
tak to wyszło. Gdybym przypuszczała, że tak łatwo na to
przystaną... Hej, niedawno zaginął im bez wieści starszy syn.
Jeszcze przed tym byli nieco nadopiekuńczy, a gdy się wydarzyło,
niemal nie spuszczali ze mnie oka. A teraz tak nagle beztrosko
zostawiają mnie pod opieką babci? I ani trochę się nie martwią?
Normalni rodzice chyba nie przechodzą do porządku dziennego nad
takimi sprawami...
To znaczy... To nie
tak, że mam wątpliwości co do tego, że babcia się mną należycie
zaopiekuje. Babcia bywa gorsza od nich razem wziętych. Babcia jest
wymagająca, surowa, kontrolująca, czasem wręcz nieco nieczuła.
Babcia lubi nieustannie wiedzieć, co robię, czym się zajmuję,
lubi cały czas mnie widzieć. Tylko że zdarzają jej się chwile,
gdy zupełnie odlatuje... Wystarczy, że zadzwoni któraś z jej
koleżanek z kółka kucharskiego, i już ma się babcię na kilka
godzin z głowy. Jako dziecko wykorzystywałam to nagminnie i jakoś
nie chce mi się wierzyć, że rodzice tego nie pamiętają. W ich
oczach powinno to jawić się jako idealna okazja dla mnie do
zrobienia czegoś głupiego, więc spodziewałabym się, że będą
ostrożniejsi. Chociaż może ufają, że babcia po tym wszystkim też
będzie bardziej czujna...
Ja tam bym w to nie
wierzyła. Bo babcia nie ma po co mnie przecież pilnować aż tak
wnikliwie, skoro od kilku lat przemieniam się w ziejącą ogniem
latającą jaszczurkę. Lubi zapominać o tym, że wcięło jej
starszego wnuka. Babci się nie zrozumie.
W razie czego jednak
nic nie powiedziałam. Przecież nie będę sobie strzelać w
stopę...
Ale przyznam, że tak
mnie kusiło, żeby pod wpływem głupawki powiedzieć, że mogę
poprosić Kurta, żeby się mną zaopiekował, że aż mnie skręcało.
Rodzice nigdy nie ufali Kurtowi. Owszem, wiedzieli doskonale, że
jest dorosły i że ma odpowiedzialną, dobrze płatną pracę, no
ale weź tu zaufaj komuś o takiej aparycji... Od zawsze mają go za
alkoholika, narkomana, mordercę i cholera wie co jeszcze. Ich
wyobraźnia nieraz okazuje się mieć znacznie szersze granice, niż
można by przypuszczać na pierwszy rzut oka. No ale jeśli
powiedzenie o nieuwadze babci byłoby strzałem w kolano, to to już
kwalifikowało się jako wysmarowanie smalcem i dobrowolne rzucenie
wyvernom na pożarcie.
– Ale to co tak
stoisz? – Mama wyrwała mnie z zamyślenia i podparła się
pięściami pod boki. – Przecież to nie oznacza, że masz dzisiaj
wolne! Szykuj się do szkoły, bo się zaraz spóźnisz!
Ech. A może
pokłóciłabym się minutę dłużej i by zapomnieli...?
Gdy już nieco emocje
opadły, zmęczenie postanowiło przypomnieć o sobie ze zdwojoną
siłą. Nie wiem, jak ostatecznie udało mi się wyszykować na tyle,
by móc wyjść z domu bez strachu o własną reputację, ale grunt,
że jakoś się udało. Weszłam do szkoły z jednym, jedynym
marzeniem: dostać się wreszcie na lekcję.
Bynajmniej nie chodziło
tutaj o przemożną chęć nauki, która chyba jeszcze nigdy mnie nie
opanowała. O nie! Ja po prostu, pamiętając o tym, że zawsze
siedzę w ostatniej ławce, nie mogłam się doczekać złapania
minutki drzemki na blacie. Zwłaszcza że pierwsza była matematyka.
Otyła nauczycielka nigdy nie wstaje z krzesła przy biurku, więc
jestem dla niej praktycznie niewidoczna, zasłonięta przez siedzące
przede mną znacznie wyższe osoby. To był jeden z tych przedmiotów,
na których mogłam z czystym sercem odpocząć, nie nękana przez
nikogo...
No, a przynajmniej do
tej pory tak było.
Było już kilka minut
po dzwonku, tak więc udało mi się uniknąć porannego słowotoku
Pauliny. Weszłam cichutko do klasy, niczym prawdziwa dobrze
wychowana dziewczynka przeprosiłam za tak karygodne spóźnienie i
przemknęłam do swojej ławeczki dyskretnie i niepostrzeżenie,
udając, że tak mocno zależy mi na tym, by nie przeszkadzać w
lekcji. Rozsiadłam się, rozpakowałam, by stworzyć pozory (a
przede wszystkim by niewidząca mnie nauczycielka usłyszała, że
coś jednak robię) i chwilę później wygodnie ułożyłam się na
szaliku, który zabrałam z szatni, jako ewentualny argument
przygotowawszy sobie gadkę o tym, jakoby szkoła oszczędzała na
ogrzewaniu.
Zasnęłam snem
kamiennym...
…a przynajmniej
liczyłam na to, że tak się stanie.
Dzisiaj chyba było
jakieś święto, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
Matematyczka, tak ni z tego ni z owego, po trzech latach postanowiła
przypomnieć sobie o mojej obecności.
Przysypiałam, myśli
już całkowicie mi się rozpływały. Nie rejestrowałam, co dzieje
się obok, lecz nie byłam też tak do końca nieświadoma – wciąż
gładziłam palcem zawieszkę, wyobrażałam sobie różne wersje
przyszłości, na którą miałabym szansę, jeśli tylko miałabym
nieco więcej szczęścia do życia... i ogólnie było mi strasznie
dobrze. W życiu nie przypuszczałam, że mogę tak wspaniale czuć
się w szkole! Całkowicie rozluźniona, skupiona na marzeniach tak
mocno, jakby stały się światem rzeczywistym, beztroska...
Wspaniałe uczucie.
Szkoda tylko, że
matematyczka postanowiła wstać, przyczłapać do mnie (zapewne z
ogromnym trudem – jeśli słowo „otyła” nie wystarczyło wam
do wyobrażenia sobie jej tuszy, może pomoże wam w tym przytoczenie
faktu, że jest jedyną osobą w szkole, która posiada klucze do
windy dla niepełnosprawnych) i... położyła mi dłoń na ramieniu.
Ja nie wiem, co chciała zrobić. Obudzić mnie? Spytać, czy
wszystko w porządku? Grunt, że niemal dostałam zawału.
Poderwałam się z
wrzaskiem. Zachwiałam się na krześle, w ostatniej chwili
zeskoczyłam z niego, by uniknąć upadku na plecy. Pech chciał, że
tu z kolei potknęłam się o stojącą blisko nauczycielkę i...
wyrąbałam na stojący ze mną regał ze słownikami. Regał
zatrząsł się niebezpiecznie, przechylił; zdołałam złapać go w
ostatniej chwili i postawić z powrotem, lecz lawina książek
skutecznie przeszkodziła mi w tym, by wyjść z incydentu z twarzą.
– Ja pierdykam! –
wydarłam się.
– Nihal, co ty
wyprawiasz?! – wydarła się matematyczka.
– O Boże, co tu się
dzieje?! – wydarła się wicedyrektorka, której akurat w tym
momencie zechciało się wejść do klasy.
Cała reszta pokładała
się ze śmiechu, za nic mając to, że w tej chwili potrzebowałam
jedynie współczucia...
Tak więc, choć
zmęczona i marząca jedynie o tym, by grzecznie schować się we
własnym ciepłym łóżeczku i ignorować świat zewnętrzny przez
co najmniej dwanaście godzin, kolejny raz w tym miesiącu znalazłam
się przed obitymi wyciszającą tkaniną w wyjątkowo nieapetycznym
kolorze drzwiami gabinetu mojego ulubionego dyrektora.
Co mi pozostało?
Zapukałam w futrynę i po usłyszeniu pozwolenia weszłam do środka,
szczerząc się od ucha do ucha.
– Ach, dzień dobry!
– zawołałam z entuzjazmem i rzuciłam się w stronę dyrektora,
by go uściskać. Facet był tak oniemiały, że ruszył się dopiero
po tym, jak pocałowałam go w oba policzki i zaczęłam wrzeszczeć,
jak strasznie dawno go nie widziałam.
– To znowu ty, Nihal?
– jęknął, z trudem odsuwając mnie na długość ramion. –
Przestań wreszcie! Co się znowu stało?!
– A bo wie pan, to
całkiem długa historia...
– Usiądź. –
Zmęczonym gestem potarł czoło, westchnął głęboko. – Chcesz
kawy?
– Poproszę.
Usiadłam posłusznie
na moim znajomym plastikowym krześle, zamieszałam zawartość
podsuniętego kubka, bez słowa pozwoliłam sobie dolać do napoju
wody ze stojącej obok plastikowej butelki, żeby się nie poparzyć,
i zaczerpnęłam kilka pierwszych łyków. Sama nie wiem, czy to był
dobry pomysł – ja i kawa to nie najlepsze połączenie...
– No więc? –
Mężczyzna spojrzał na mnie z uniesioną brwią. Trudno mi było
powiedzieć, czy bardziej był załamany moim widokiem, czy może
mocniej go ciekawiło, co tym razem się stało.
– Pani Schrantz
nakłoniła mnie do zdemolowania sali lekcyjnej – oznajmiłam bez
chwili wahania.
Zakrztusił się kawą.
Rozkaszlał się, szybko złapał garść chusteczek ze stojącego na
biurku pudełka. Wreszcie wykrztusił podejrzanie wysokim głosem:
– Że co zrobiłaś?!
– Powiedziałam –
zdemolowałam klasę z winy...
– Jakim cudem
zdemolowałaś klasę?! Dlaczego?! I jak to pani Schrantz cię do
tego nakłoniła?!
– No... eee... –
Tutaj już zatrzymałam się na chwilę. W końcu przyszedł moment
na przyznanie, że w zajściu było jednak nieco więcej mojej
winy...
– Wysłów się
wreszcie!
– Już, już... –
Spojrzałam na niego z urazą i wreszcie wzięłam się w garść. –
W nocy bardzo źle spałam. Na lekcji byłam tak strasznie
zmęczona...
– Ale co to ma do
rzeczy?! – zdenerwował się. – Konkrety proszę!
– Zasnęłam na
ławce. Pani postanowiła mnie obudzić, potrząsając za ramię.
Przestraszyłam się, rzuciłam w tył i obróciłam w ruinę ten
taki duży regał ze słownikami.
– Zaraz. Ten z sali
233? – Myślałam, że oczy mu wyjdą z orbit. – Na nim było
prawie trzy tysiące książek...!
– Brzmi podobnie.
– Jezu... – Ukrył
twarz w dłoniach, wydał jakiś dziwny płaczliwy dźwięk. – Idź
już.
– Do widzenia! –
wydarłam się ostatni raz, pomachałam dłonią jak upośledzona i
uciekłam na korytarz czym prędzej.
Miałam jakieś takie
głupie wrażenie, że pierwszym, co zrobi babcia po przekroczeniu
progu mojego mieszkania, będzie przerobienie mnie na mielone.
Okazało się, że na
lekcję już nie zdążyłam, co oczywiście przepełniło mnie
wielkim smutkiem i dezorientacją rodzaju „cóż ja teraz pocznę?”.
Zgodnie z tym, skonstatowawszy, że już jest przerwa, wzruszyłam
ramionami i nie poświęciwszy temu szczególnie wiele uwagi
skierowałam się pod klasę, w której miałam spędzić następne
czterdzieści pięć minut. Kolejnych czterdzieści pięć minut
dzielących mnie od łóżka... Jakie to okrutne.
A jeszcze okrutniejsze
okazało się to, że pod klasą czekała już na mnie podrygująca
niecierpliwie Paulina wraz ze swym porażającym intelektem
lawerbojem. Poważnie, jak ich zobaczyłam, to miałam ochotę
odwrócić się na pięcie i zwiać czym prędzej, choć już mnie
wołali...
– Ojej, Nihal, co to
było na matematyce?! – Dziewczyna dopadła do mnie dwoma susami,
złapała za ramiona i potrząsnęła lekko, ignorując, że minę
pewnie miałam dokładnie obrazującą moje myśli. Czyli zwiastującą
jej rychłą śmierć w męczarniach...
– No jak to co?
Przestraszyłam się – jęknęłam. – Możesz mnie puścić?
– Przepraszam. –
Odsunęła się wreszcie. – Ale jak to się przestraszyłaś? Jak
można się tak przestraszyć?!
– Rany, no normalnie!
Przysypiałam, a kobitka do mnie nagle z łapami. Ty byś się nie
przestraszyła?
– Ja bym nie spała
na lekcji!
Wywróciłam tylko
oczami i przysiadłam sobie na wolnej ławeczce. Jakoś tak nie
chciało mi się z nimi rozmawiać. Za bardzo wnerwiało mnie to, jak
Lukas gapił się na mnie cielęcym wzrokiem. Niestety z ich strony
nie miałam co liczyć na podobne uczucia... Dziewczyna czym prędzej
przycupnęła obok mnie, poczęstowała kokosowymi drażami, przez co
nieco zmiękłam, i zadała pytanie, przez które zapragnęłam
wepchnąć jej te draże do gardła razem z opakowaniem:
– A tak w temacie
wczorajszego spotkania...
Nie, do cholery, nie
jestem w temacie wczorajszego spotkania. I nie chcę być. Okej?
Dajcie mi święty spokój...!
– Tak? – spytałam
w miarę uprzejmie, zaciskając zęby, by nie wydobyło się
spomiędzy nich nic więcej.
– Ten chłopak. Kurt,
tak? Ile on ma lat tak właściwie?
– Laska, skąd ty
tego gościa wytrzasnęłaś?! – Lukas zarżał kretyńsko, niemal
wylewając colę z puszki na obcisłe dżinsy, w pełnej okazałości
odsłaniające chude, owłosione kostki. – Kolo jest jakiś
nienormalny! I ty z nim ten teges...?
Zgrzytnęłam zębami
tak głośno, że Paulina aż podskoczyła. Tak, wiem, że Kurt jest
nienormalny... ale, do diabła, tylko ja mogę tak o nim mówić!
– No więc? Ile on ma
lat? – poganiała dziewczyna, widocznie nie zauważywszy tego, że
życie jej chłoptasia właśnie zawisło na bardzo cienkim włosku.
– Szczerze? Nie wiem.
Dwadzieścia dziewięć chyba – przyznałam w końcu.
– Chyba? – Teraz to
zwyczajnie skamieniała. Upuściła puste opakowanie po drażach i
nie zwróciła na to nawet uwagi. – I ty jesteś z takim starym...?
– Nie jestem z nim –
przerwałam jej. – I nie będę.
– Ale chciałabyś?
– Chciałabym. –
Podniosłam się powoli. Dzwonek przyniósł mi wybawienie... – Ale
jak ty to sobie wyobrażasz?
– Wcale. On jest...
No, on jest dorosły przecież.
„Dorosły”.
Argument stulecia... Gdyby wiek był naszą jedyną przeszkodą, to
miałabym zdecydowanie mniej zmartwień na głowie.
– I jakie on ma
włosy! – wtrącił Lukas.
– Ty zaraz nie
będziesz miał żadnych! – wycedziłam.
Z pewnością dawno
niedopuszczany do głosu instynkt samozachowawczy postanowił dać mu
znać, bo odsunął się szybko poza zasięg moich rąk. Jeszcze raz
zmierzyłam go morderczym wzrokiem i wreszcie weszłam do klasy,
omijając chłopaka jak najszerszym łukiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz