No dobra. Bałam się.
Przyznaję bez bicia, aczkolwiek z wielkim wstydem.
Ja nie wiem, skąd we
mnie taka zmiana. To wina tego żałosnego czegoś, co w przypływie
czarnego humoru mogłam nazywać „miłosnymi perypetiami”?
Reakcja na powalającą inteligencję chłopaka dziewczyny, która
bez wzajemności i wbrew wysyłanym sygnałom zaczęła traktować
mnie jak przyjaciółkę? Zagubienie wśród nowo zyskanych
obowiązków, których niegdyś tak bardzo pragnęłam, a które
zaczynały robić się dla mnie niewygodnym ciężarem, którego
najchętniej bym się w cholerę pozbyła? Nie mam pojęcia. Za dużo
tu „których”.
No bo przecież ja
nigdy nie przejmowałam się szkołą. Miałam w głębokim poważaniu
naukę. Tak jest, sama jeszcze nie wiedziałam, co chciałabym zrobić
z własną przyszłością, więc powinnam raczej wkuwać wszystkiego
po trochu, czekając na olśnienie, ale... nauka mnie nie obchodziła.
Wiedziałam jedno: to, co będę robić w przyszłości, będzie
niezwykłe i nie będzie miało żadnego związku z durnotami, jakie
każą mi przyswajać w niewygodnych ławkach. Uczyłam się tak, by
bez problemu zdawać z klasy do klasy i być pewną, że gdyby kiedyś
magicznie zachciało mi się cokolwiek zmienić, nie miałabym
problemów z nadrobieniem. Rany, jestem przecież smokonką. Nawet
gdy podczas lekcji robię coś innego – czytam pod ławką, gram na
telefonie, rysuję, śpię, zapamiętuję szczegóły zza okna dla
własnej satysfakcji – nadal w głowie siedzi mi dusza
prehistorycznego gada o niebywałej pamięci, który ma nielimitowany
dostęp do mojego słuchu, obojętnie na czym się skupiam, i
generalnie się nudzi. Serio, Dagon tak mi nieraz z nudów usychał,
że nieraz wyręczałam się nim, prosiłam, by posłuchał za mnie
na lekcji, na co za każdym razem ochoczo przystawał – może
dzięki temu czuł się wreszcie potrzebny, a gdy od kilkuset tysięcy
lat dryfuje się w czarnej pustce, nawet taka rozrywka może
uszczęśliwić – i wyłączałam się. Bo on wystarczy, że raz
coś usłyszał, a zapamiętywał to ze wszystkimi szczegółami na
wieczność. Smocza pamięć jest niesamowita. Sprawdziany i
kartkówki pisaliśmy potem razem – ja patrzyłam na pytania, by
mógł je przeczytać, a on dyktował mi prawdziwe odpowiedzi, dzięki
czemu miałam dobre stopnie. Gorzej z ustnymi odpowiedziami, podczas
których nie miałam przecież czasu na to, by najpierw wysłuchać,
a potem powtórzyć, ale... dało się żyć. Nauczyciele
podejrzewali mnie o ściągi, ale ja za każdym razem wykręcałam
się tym, że przecież się dużo uczę, ale podczas ustnych
odpowiedzi łapie mnie trema. I dawałam się sadzać w pierwszych
ławkach na czas pisania. Cóż, nauczyciele sami w sobie też jakoś
nieszczególnie mnie obchodzili. Szanowałam tych, którzy mogli
zaoferować mi to samo, którzy traktowali mnie jak człowieka i byli
mili. Resztę ignorowałam lub, jeśli zaszła taka potrzeba,
traktowałam tak samo, jak oni traktowali mnie. Wykręcałam sporo
numerów – często mówiłam coś zanim ugryzłam się w język,
nieraz przypadkowo coś niszczyłam, czasem po prostu ciągnęło
mnie do jakichś głupot dla samej smoczej satysfakcji, by zobaczyć,
co się potem stanie... ale nie przejmowałam się tym, co powiedzą
potem rodzice. Szlaban? Ależ proszę bardzo, i tak rzadko ruszam się
poza swój pokój, woląc czytać na kanapie niż szukać rozrywek w
mieście. A nawet jeśli, będąc w posiadaniu skrzydeł opanowałam
ucieczki przez okno do perfekcji. Nikt mnie nie pilnuje pod tym
względem, bo przecież litości – pokój mam na czwartym piętrze.
Zbieranie ochrzanów? A cóż to takiego? Może i nieprzyjemne, ale
podczas kazania można przecież bezmyślnie potakiwać, myśląc o
czymś innym. Zero strachu. Zdarzały się dni, gdy bardziej się tym
przejmowałam, ale wciąż nie aż tak, by urastało to do rangi
strachu. A tym bardziej paniki.
A teraz? Kurde, ja się
poważnie zastanawiałam, czy aby na pewno opłaca mi się wracać do
domu, skoro i tak zaraz zostanę z niego wywalona na zbity pysk. Już
sto razy bardziej wolałabym zadzwonić z płaczem do Kurta i spytać
go, czy mnie przenocuje przez kilka dni, niż po takiej demolce
wciskać się babci przed nos...
Bo właśnie babcia
była tu problemem. To nie powiadomieni przez dyrektora rodzice
czekali na mnie w domu. Tam czekała na mnie babcia. A babcia jest
surowa, nadmiernie dociekliwa, konsekwentna i uwielbia przekręcać
wszystkie zasłyszane fakty po swojemu, nie zamierzając brać pod
uwagę moich wersji wydarzeń. No bo po co? Ona i tak wie przecież o
wiele lepiej i więcej, niż wszyscy naoczni świadkowie razem
wzięci.
A najgorsze jest to, że
przecież właśnie dzisiaj miałam próbować wyciągać z niej
informacje na temat szeroko pojętego tego, co działo się w mieście
i smoczym świecie.
Do wyciągania
informacji musiałam być milutka, uczynna i grzeczna, by nie
wyczuła, że coś knuję, bo jedynie przez przypadek mogła mi
cokolwiek zdradzić. Dotrzymanie każdej tajemnicy dla mojej
staruszki to sprawa życia i śmierci, więc nie ma szans, że tak po
prostu zgodziłaby się ją zdradzić, gdy tylko wnusia ładnie
poprosi. To musiała być dokładnie, idealnie rozegrana akcja,
zaplanowana co do sekundy i tak precyzyjna, jak tylko mogłam tego
dokonać ze swoimi niecierpliwymi, trzęsącymi się dłońmi.
Musiałam wymyślić jakiś okołosmoczy temat, ciągnąć go
uparcie, dobrać pytania tak, by wyczytać co nieco między
wierszami. I to żeby się nie skapnęła. A tak...
Nie miałam żadnych
złudzeń, że moja kochana szkoła zdążyła już babunię o
wszystkim powiadomić. O ile w przypadku rodziców skończyłoby się
na pełnym stękania, ale jednak dość chętnym wysłuchaniu mojej
wersji i dostosowaniu kary do tego, jak to brzmiało w konfrontacji z
tym, co już zaraportowali nauczyciele, a to tylko jeśli trafiłabym
na zły humor, tak tutaj... szykowało się coś, co w kręgach
pisarskich zwykło być określane „karczemną awanturą”. Coś
tak czułam, że ten śliczny epitet idealnie odda to, co będzie
działo się w domu.
Czyli nici z
przesłuchania. Zajebiście. A nie wiadomo, kiedy staruszce
przejdzie, i nie wiadomo, czy ja to wyczuję. Jak źle wyczuję, to
spalę próbę i znowu będę musiała czekać nie wiadomo ile, aż
zapomni, że cokolwiek w temacie kombinowałam. Chciałam wiedzieć
wszystko już natychmiast, trzęsłam się z niecierpliwości, więc
nie wiem, czy będę mieć odpowiednio wiele samozaparcia, by
przesunąć sprawę o kilka dni i wciąż zachowywać konieczną
ostrożność...
A więc do domu szłam
jak na ścięcie.
Jakoś tak samo z
siebie wyszło, że spóźniłam się na pociąg. Wlokłam się ze
szkoły niemiłosiernie: niby pamiętałam, że powinnam się nieco
sprężyć, bo babcia spóźnień szczególnie nienawidzi, a obiad w
końcu był zaplanowany na konkretną godzinę, ale nogi po prostu
mnie nie słuchały. Poruszały się w zupełnym odłączeniu od
mózgu, nie zwracały uwagi na to, jak rozpaczliwie próbowałam je
popędzać. Nic, zero. Przestawiały się tak wolno, że już od
samych drzwi szkoły wiedziałam, że mojemu pociągowi mogę zrobić
co najwyżej smutne „baj baj” z krawędzi peronu, a i tak nie
dały się przekonać, żeby zwiększyć obroty. Ech, ale nic to...
jak nie na pierwszy, to zdążę na drugi pociąg.
Zdążyłam. I
wysiadłam stację za wcześnie.
Berlińskie U-Bahn
działa doskonale. Rzadko się zdarza, by jakikolwiek pociąg się
spóźniał, jedzie szybko i zatrzymuje na stacji dziesięć minut od
mojego bloku. I to jeździ często, więc właściwie nie ma tak, że
muszę spieszyć się na konkretny – o której porze na stację nie
przyjdę, jakiś pociąg zaraz będzie. I nigdy, ale to nigdy jeszcze
nie zdarzyło mi się, bym pomyliła stacje.
No ale co ja poradzę?
Ten pociąg tak strasznie szybko jechał, że aż się przestraszyłam
i nie mogłam wytrzymać...
Byłam już spóźniona
bite pół godziny, ale nadal nie umiałam iść szybko. Kolejne
czterdzieści minut w plecy. Już gdy otwierałam drzwi, miałam
ochotę wcisnąć głowę w ramiona, oczekując na wrzask roku...
A gdy weszłam do
środka, natknęłam się na ciszę.
Miki przybiegł do
mnie, machając szaleńczo ogonem. Przywitałam się z nim,
rozebrałam, nasłuchując, zdrowo zaniepokojona. Babcia krzątała
się w kuchni, przestawiała garnki, nucąc coś radośnie pod nosem.
Żadnego czekania w progu, boków podpartych pięściami, gniewnego
tupania obcasem różowego pantofelka z futerkiem. Brak nawet
wychylania się przez kuchenny próg i kiwania na mnie palcem ze
znaczącym wyrazem twarzy, skrycie obiecującym najwymyślniejsze
tortury, jakie tylko istnieją. Nic. Aż mnie kusiło, by skorzystać
z tej wspaniałej okazji i spierdzielić do swojego pokoju, gdzie
szybciutko mogłabym zająć się czymś łagodzącym babcine nerwy –
na przykład sprzątaniem lub odrabianiem lekcji, co robiłam ostatni
raz chyba w pierwszej klasie, jeśli dobrze pamiętam – ale czułam,
że nie mogę tego zrobić. Taka okazja więcej się nie trafi...
Słychać, że babcia ma dobry humor, więc grzechem byłoby z tego
nie skorzystać. Los pewnie chciał mi coś udowodnić, skoro ten
jedyny raz obeszło się bez ochrzanu, więc powinnam korzystać,
póki mogę. Jeszcze nie skorzystam i się to na mnie zemści...
Zdjęłam buty.
Ustawiłam je na szafce obok drzwi najrówniej, jak tylko się dało.
Odwiesiłam bezszelestnie kurtkę, którą od kilku minut miętoliłam
w dłoniach. Już myślałam, że pozostałam niezauważona...
– Pomidorową chcesz
ze śmietaną, czy bez?! – rozległo się z kuchni.
– Ze śmietaną! –
odkrzyknęłam tak grzecznie, jak tylko mogłam. Aż prawie cukrzycy
od tego dostałam.
Dobra, nie brzmi to
źle. Odetchnęłam głęboko, powoli licząc do dziesięciu, by się
uspokoić, wysłałam do Dagona krótką myśl z pobieżnym
testamentem i weszłam w końcu do kuchni.
Już dawno nauczyłam
się, że babcia czuje się u nas jak u siebie, ale teraz to mnie
nieco zatkało.
Na gazie gotowała się
pomidorowa, obok niej na durszlaku czekał świeży makaron, dalej na
patelni dochodziły kiełbaski (w życiu nie widziałam, by ktoś
smażył kiełbasę na patelni do naleśników, ale wolałam się nie
czepiać. Może po prostu ogólnie mało w życiu widziałam). Zaś
cała reszta...
Szafki ziały otwarte
na oścież. Garnki piętrzyły się na podłodze, złożone w
nierówną, grożącą w każdej chwili zawaleniem piramidę.
Makaron, kawa, herbata, mąka i cała reszta, która do tej pory
spokojnie mieszkała sobie w szafce nad kuchenką, zajmowała blat,
zaś szafkę nad kuchenką zaanektowały talerze. Babcia czyściła
właśnie kubek ściereczką do okien, cały arsenał następnych
czekał na nią na lodówce i parapecie.
Jezu, jak rodzice to
zobaczą... Oni nienawidzą, gdy ktoś im się rządzi w kuchni.
Jeśli karczemna awantura ominie mnie teraz, z pewnością jedną
obejrzę sobie jak tylko wrócą z Polski...
– Nakładać ci już?
– Babcia obejrzała się na mnie z dziwnym błyskiem w oku. W razie
czego nie utrzymywałam kontaktu wzrokowego na tyle długo, by móc
to zinterpretować.
– Tak, strasznie
głodna jestem. Pomóc ci w czymś...? – Ogarnęłam gestem chaos.
– Możesz w tym
czasie schować garnki tam pod okno.
Aha. To tam właśnie
do tej pory były talerze. Dlaczego, ja się pytam, nie mogły tam
zostać? Nie mówiąc nic więcej, pokornie zabrałam się za
sprzątanie tych cholernych garnków. Nie przypuszczałam, że
rodzice nakupili ich aż tyle.
– Masz, jedz już,
ostygnie ci.
Zamknęłam szafkę,
rozprostowałam plecy i zasiadłam do stołu. Zaczęłam szybko jeść.
Faktycznie byłam potwornie głodna, ale właściwie to kiedy nie
jestem? Smoczy żołądek. Rozumiecie. Potrafię wciągnąć tyle, że
będę ledwo się ruszać, a i tak zaraz zacznę płakać za deserem.
– Wiesz, Nihal,
niedawno dzwonili z twojej szkoły.
Łyżka wypadła mi z
ręki i chlasnęła do talerza. Zadzwoniło, chlupnęło, świeżo
wyprana bluzka poszła się bujać. Kulka z makaronu stanęła mi w
gardle i za nich nie chciała dać się przełknąć.
Milczałam. Czekałam.
Wiedziałam, że cokolwiek powiem, zostanie użyte przeciwko mnie.
– Chciałabym z tobą
porozmawiać. – Babcia wysunęła stołek spod małego kuchennego
stołu i usiadła na nim powoli z zatroskanym wyrazem twarzy.
Ja pierdzielę, co ona
kombinuje? Ta ścierka do okien ma coś oznaczać?
– Co się dzieje? –
wyrwało mi się. Zaraz dziabnęłam się w język ostrym smoczym
kłem. Tak dla przypomnienia, że czasem powinnam go jednak połknąć.
– Myślę, że jesteś
przemęczona.
Ponownie upuściłam
łyżkę. Tym razem na podłogę. No ja cię nie mogę,
smok-sierota...
– Przemęczona? –
pisnęłam.
– Zasnęłaś w
szkole. Przecież musiał być jakiś powód, dla którego to
zrobiłaś, prawda? Tyle ci się ostatnio w życiu zmieniło, masz
tyle nowych obowiązków, że możesz czuć zmęczenie.
Niewiarygodne.
– I nie skrzyczysz
mnie o ten regał? – palnęłam, zanim zdążyłam się
powstrzymać.
– Dlaczego bym miała?
Przypadek. – Wzruszyła ramionami. – Co się działo w nocy, że
byłaś taka zmęczona?
– Jak byłam na
patrolu, natknęłam się na Kurta. Zabrał mnie do Sztolni na swoją
misję – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Uznał, że skoro
ma mnie uczyć, to musi mi też pokazać trochę świata. –
Wprawdzie nie określił tego w ten sposób, ale przecież o to
chodziło w „miałaś dzisiaj ćwiczyć, dygaj po miecz”, co nie?
Oczy babci w jednej
sekundzie stały się wielkości spodków. Zacisnęła palce na
ściereczce tak mocno, że byłam pewna, że ją podrze, otworzyła
szeroko usta.
– Kurt cię uczy?! –
wykrzyknęła wreszcie. Aż szklanki na lodówce zadzwoniły, gdy
zerwała się z miejsca.
– No... tak. – Aż
się skuliłam. Skąd taka reakcja?
– O Boże! –
Złapała się za włosy, burząc misternie ułożoną fryzurę. –
Przecież on nie może cię uczyć! Przecież on jest... –
zakrztusiła się powietrzem.
– Wiem, że jest
Egzekutorem. Ale to przypadkiem nie robi, że wie więcej od
Strażnika? Może mnie lepiej nauczy dzięki temu? – Chyba
brzmiałam jak małe dziecko.
– Ale Kurt... On nie
ma pojęcia o uczeniu Strażników! – Zdenerwowana, zaczęła
właściwie chodzić w kółko po kuchni. – Może szkolić
Egzekutorów, ale nie Strażników!
– Egzekutor to nie
jest taki potężniejszy Strażnik?
Spojrzenie, na jakie
sobie tym zasłużyłam, w założeniu chyba miało mnie zabić. Aż
mi się głupio zrobiło, że nie padłam na podłogę w drgawkach.
– Strażnika i
Egzekutora nie da się porównać. Ich role są tak zupełnie
różne... To jak porównać psa podwórkowego do wilka. Wilka ze
wścieklizną.
– Brzmi świetnie...
– Zupa zupełnie przestała mi smakować.
– Nihal, posłuchaj.
– Babcia, zmęczona, oparła się o blat. – Wiesz, co robią
Strażnicy. Pilnują porządku między światem ludzi a magii.
Chronią i ludzi, i istoty magiczne przez krzywdą. Strażnicy są
silnie związani ze swoimi miastami – wręcz w genach mają
potrzebę chronienia ich. Sama doskonale to wiesz. I Strażnicy są
dobrzy. Zaś Egzekutorzy... Egzekutorzy zajmują się wyrokami.
Wyroki w największej mierze są śmiertelne. Zajmują się wojną,
umacnianiem smokońskiej pozycji, budzeniem strachu i zapewnianiem
bezpieczeństwa Strażnikom. Żeby zostać Egzekutorem, nie trzeba
być tylko bardzo potężnym.
– Tylko jakim?
– Bezwzględnym.
Potrafiącym myśleć trzeźwo, oceniać przydatność czyjegoś
życia, trzeba błyskawicznie podejmować decyzje, nie bać się
śmierci i mieć nerwy ze stali. Trzeba umieć zabijać i
przyzwyczaić się do tego. Trzeba to wręcz lubić. Zdecydowana
większość Egzekutorów miała źle w głowach.
Jezu, aleś sobie
zajebistą partię znalazła, Nihal, nie ma co... Z całych sił
zacisnęłam drżące palce na maleńkim smoczku z metalowego drutu,
którego nosiłam na rzemyku pod bluzką. Coś zakłuło mnie w
piersi.
– Widzisz sama, jaki
Kurt jest. To, że w tej chwili jest jedynym żywym Egzekutorem, choć
powinno być ich pięciu, mówi samo za siebie.
– Co się stało z
pozostałymi?
Babcine usta zacisnęły
się w wąską linię. Źle, za szybko. Cholera.
– To jest sprawa
między nimi. Nic, czym mogłabyś się interesować. Wiesz, że
Volker też mógłby zostać Egzekutorem?
Podskoczyłam w
miejscu.
– Jak to? To on był
aż tak silny?
– Volker był... –
przełknęła ślinę – jest bardzo silny. Wystarczająco, by można
było zrobić z niego Egzekutora. Ale nie nadawał się do tego. Nie
chciał. Za dużo w nim jest człowieka. Kurt... Kurt moim zdaniem na
Egzekutora pasuje akurat doskonale. – Skrzywiła się. – Nie
rozumiem, dlaczego zgodził się ciebie uczyć. To zupełnie nie w
jego stylu. Ma odpowiednie kwalifikacje, może szkolić młodych
Egzekutorów, jeśli znajdzie kogoś odpowiedniego, ale nie... –
Nagle zamarła.
Ja zresztą też.
– Myślisz, że chce
ze mnie zrobić Egzekutorkę? – wydukałam.
– Raczej wątpię.
Nigdy nie było wśród nich kobiet. Ale... – Pokręciła głową z
niedowierzaniem. – Błagam, nie zgadzaj się, jeśli to
zaproponuje.
– Nie zamierzam. –
Zacisnęłam palce na podanym kubku z kawą tak mocno, że aż
przestraszyłam się, czy nie pęknie. Nie kłamałam. Kurde, no bo
bycie wredną zołzą to jedno, a wredną zołzą, która lubi
zabijanie... Nie, podziękuję. – Nie myślisz, że może po prostu
ma dobre chęci? W jakiś sposób jesteśmy przecież rodziną. A
jeśli tylko chce pomóc? Tak po swojemu oczywiście...?
– Nie wiem. Możliwe,
że tak jest. W każdym razie... bądź ostrożna. Nie podoba mi się
to. Do Sztolni pod miastem też nie powinien cię wprowadzać.
– Właśnie, tak w
temacie... – No to siup, na głęboką wodę. – Pod miastem
widziałam... coś dziwnego.
– Co takiego? –
Przyjrzała mi się znacznie czujniej.
Dagon zamruczał gdzieś
w mojej głowie. Miałam nadzieję, że to nie było upomnienie, bym
lepiej milczała.
– To był smok.
Bronił człowieka... czarownika – czarnoksiężnika? Zwał jak
zwał – na którego Kurt dostał zlecenie. Był w czarnej zbroi i
próbował mnie zabić...
– Ty tam jeszcze z
kimś walczyłaś?! – Babcia ponownie zerwała się z miejsca, i to
z energią, jakiej nigdy bym po niej nie podejrzewała. – Na Boga,
zaraz mu skórę złoję...!
Praktycznie już
sięgała do telefonu, gdy zdążyłam złapać ją za nadgarstek.
– Zaczekaj! Miałam
nie walczyć, miałam tylko pilnować, czy nikt nie idzie, to nie
wina Kurta. – Chyba, dodałam w myślach. – Ważniejsze jest to,
że ten smok... Babciu, on był biały. I miał fioletowe oczy. –
Głos zupełnie mi się załamał.
Babcia spoważniała.
Zatrzymała się w połowie ruchu, opadła na stołek nieznośnie
powoli, cofnęła rękę, dokładnie ważąc każdy ruch. Patrzyła
mi prosto w oczy, milcząc.
– Czy Kurt powiedział
ci, jak ten czarnoksiężnik się nazywa?
– Nie. Powiedział
tylko, że jest ważny. Że jest zarządcą tego miasta pod Berlinem,
lordem i prawdopodobnie zaklinaczem smoków. Twierdził, że nie
powinnam wiedzieć nic więcej. Ale powiedz mi – podjęłam
desperacką próbę – tamten smok, to mógł być Volker?
– Nie wiem, Nihal.
Nie mam pojęcia. Czy Volker chciałby cię zabić?
– Gdyby ktoś nim
sterował... – Umilkłam. Ta mina zwiastowała, że temat jest
skończony. Miałam ochotę się rozpłakać. – Jeśli to on, to
przecież trzeba coś zrobić. Jest tak blisko, nie możemy pozwolić,
żeby tam został. Może da się to jakoś odkręcić, przekonać go,
żeby wrócił...
– Dopilnuję, żeby
ktoś się tym zajął.
Tak oficjalnie. Tak
sucho. Jakby wcale nie chodziło o jej ukochanego wnuka.
– Nie możemy czekać!
– krzyknęłam, odskakując od stołu. – To musiał być on,
prawda? Ty to wiesz! Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! Co tam się
dzieje, że nawet ja nie mogę o tym słuchać?! Zostałam
Strażniczką, a to dzieje się pod moim nosem, dotyczy mojej
rodziny! Skończcie wreszcie z tymi cholernymi tajemnicami, ja już
nie daję rady...! – Uderzyłam pięścią w stół. Czułam wilgoć
na policzkach – płakałam?
– Uspokój się! –
Babcia stanowczo złapała mnie za ramiona, spróbowała posadzić z
powrotem, lecz wyrwałam jej się odskoczyłam na kilka kroków,
wypsnęło mi się ostrzegawcze warknięcie z głębi piersi. –
Nihal, jeśli teraz tam pójdziesz, jeśli zrobisz cokolwiek, może
być tylko jeszcze gorzej. Pozwól, żeby zajęli się tym bardziej
doświadczeni od ciebie. To delikatna sprawa, a takim działaniem...
– Nie obchodzi mnie
to! Powiesz mi, co się dzieje. Powiesz, albo polecę tam teraz, w
biały dzień, i nikt mnie nie powstrzyma...! – Zaczynałam wpadać
w histerię. Smocza moc buzowała w moich żyłach, wzrok się
wyostrzył, mięśnie wyraźniej zarysowały pod skórą. Drżałam,
ledwo powstrzymując się od przemiany. Tutaj, w ciasnej kuchni, w
bloku, mogło to mieć katastrofalne skutki... o nich też nie
pamiętałam. Nie chciałam pamiętać. Jedyne, co chciałam, to
uratować mojego ukochanego brata. Uratować moją lepszą połowę,
kogoś, z kim byłam bliżej niż z rodzicami, kogoś, za kim
tęskniłam tak bardzo, że nieraz nie mogłam przez to oddychać...
Chciałam wiedzieć, chciałam, żeby wszystko wreszcie było dobrze.
A jak na razie robiło się tylko coraz gorzej.
– Nic ci nie powiem,
jeśli natychmiast...
– Mów! –
krzyknęłam. Po skórze prześlizgnęło mi się kilka pierwszych
fioletowych płomieni, zwiastujących przemianę.
Babcia zaczerpnęła
powietrza, już chcąc doprowadzić mnie do porządku, gdy jej wzrok
zatrzymał się na wysokości mojego biustu. Skamieniała z otwartymi
szeroko ustami, zszokowana dłuższą chwilę nie mogła nic
powiedzieć.
– Skąd to masz? –
wydukała wreszcie, wskazując na coś palcem.
Opuściłam wzrok.
Wskazywała na zawieszkę od Kurta. Na mój skarb, który zamierzałam
chronić przed wścibskim wzrokiem tak, jakby obce spojrzenie mogło
sprawić, że zniknie. Mój skarb, który gdy zaczęłyśmy się
szarpać, musiał wysunąć się na wierzch bluzki.
Szybko chwyciłam
małego smoka, zamknęłam w dłoni, odsunęłam się, czując
irracjonalną chęć ochronienia go... Tylko przed czym? Zachowywałam
się jak obłąkana.
– Nie, pokaż mi to!
– Babcia niedelikatnie rozchyliła moje palce. Gdy uniosła smoczka
do oczu, poczułam się tak, jakby dotykała moje serce. Aż mi się
zrobiło niedobrze. – Skąd to masz? Kto ci to dał? –
dopytywała.
– Nie pamiętam. Mam
go od dawna. Może Volker. – Odsunęłam się. Kłamstwo przyszło
zaskakująco łatwo. – Nie widziałaś go wcześniej? Przecież
ciągle z nim chodzę.
– Nie widziałam. –
Chwilę jeszcze patrzyła na naszyjnik z dziwnym wyrazem twarzy. –
Dobrze. Nieważne. Coś mi się wydawało.
To kłamstwo z kolei
było szorstkie jak papier ścierny i aż bolało przez swoją
toporność. Ale nic nie powiedziałam. Traciłam siłę i chęci na
cokolwiek. Chciałam się schować. Chciałam zagrzebać się pod
kołdrą, zamknąć oczy i udawać, że nic złego się nie dzieje.
Chciałam, żeby była
noc. Bym siedziała na dachu bloku, a Kurt trzymał mnie w ramionach.
Bym patrzyła na światła miasta, a on powtarzał mi, że wszystko
będzie dobrze...
Chciałam, by Volker
mógł nas na tym nakryć, złoić mi po swojemu skórę za kręcenie
z dużo starszym facetem, obiecać, że powie o wszystkim rodzicom i
rzucić Kurtowi wyzwanie. Chciałam móc ich rozdzielać –
opiekuńczego starszego brata i porywczego faceta, który nie
zniósłby zniewagi, chciałam móc na nich nakrzyczeć, chciałam
błagać, by nie mówili nikomu więcej, bo to mogło się skończyć
tragedią. Chciałam... Ja chciałam nawet tej tragedii, byleby tylko
to było moje największe zmartwienie.
– Opowiem ci
wszystko, Nihal. Tylko proszę, uspokój się najpierw – szepnęła
babcia, głaszcząc mnie po głowie. Musiałam wyglądać okropnie,
skoro tak nagle złagodniała.
– Powiedz mi teraz
tylko jedno – odezwałam się słabym głosem. – Może to głupie
pytanie, może i nie na temat, ale... jestem ciekawa. Słyszałaś
kiedyś o więzi mate?
– O czym? –
Zmarszczyła brwi i odsunęła mnie od siebie na długość ramion.
– Takie coś przewija
się w słabych opowiadaniach o wilkołakach w internecie. To taka
miłość uwarunkowana przez magię. Spotyka się taką jedną osobę
i zakochuje w niej bezwarunkowo i nigdy już nie umie się spojrzeć
na inną. Taka prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia, której
nie da się zerwać. Istnieje coś takiego?
– Cóż... Nie wśród
wilkołaków. O wilkołakach nie słyszałam takich rzeczy. Ale... –
Zawahała się. – Smokoni często odnajdują swoich Przeznaczonych.
To jest impuls. To jest jak grom z jasnego nieba. Wielu próbuje to
wypierać, lecz... nie da się. To magia, jak sama powiedziałaś. To
jak zakochanie, tylko tysiąc razy silniejsze. Smokon, który znalazł
swojego Przeznaczonego, nie jest w stanie bez niego żyć i nigdy nie
pokocha nikogo innego. Może paść na każdego – zdarzały się w
historii pary kazirodcze, pary, między którymi była ogromna
różnica wieku... ale to nie jest częste. Zjawisko też dotyka może
jednego na sto smokonów. I to nie jest nic kolorowego.
Czekałam na dalszy
ciąg. Czekałam, bojąc się choćby myśleć...
– Jeśli Przeznaczony
nie odwzajemni czaru, zwykle kończy się to śmiercią jednej ze
stron. Bardzo rzadko Przeznaczonego. Zwykle to ta kochająca połówka
wcześniej targnie się na własne życie, niż zdoła obudzić w
sobie nienawiść do osoby, która uczucia nie odwzajemnia. Niemal
wszystkie przypadki tej więzi kończą się śmiercią. Rzadko się
zdarza, by uczucie opanowało obie strony.
Usiadłam powoli.
Zakręciło mi się w głowie.
Czyli co? Nie było
dokładnie tak, jak powiedziała babcia. Ja wiem, że nie. Nie było
gromu z jasnego nieba. Nie było niczego, co mogłabym określić
magią. Pewnie zaczynałam wpadać w histerię bez powodu, ale...
A jeśli to to? A jeśli
czekało mnie...?
– Hej, wszystko w
porządku? – Babcia z troską zajrzała mi w twarz. – Strasznie
pobladłaś.
– Jakie jest
prawdopodobieństwo, że to mogło mnie złapać? – wykrztusiłam.
– Żadne.
Teraz z kolei zamarłam
z niedowierzania.
– Jak to żadne?
Przecież przed chwilą mówiłaś...
– Jesteś na to za
młoda. Trzeba mieć przynajmniej dwadzieścia pięć lat, a zwykle i
więcej. Dopiero wtedy możesz zacząć się martwić. A jest coś, o
czym chciałabyś powiedzieć?
Przełknęłam głośno
ślinę.
– Ja... nie. Po
prostu to trochę strasznie brzmiało. Więc co z tym opowiadaniem,
co się dzieje?
To nie było to? To co
to w takim razie było? Zwykłe szczeniackie zauroczenie? O takiej
mocy? Nic już nie wiedziałam. Najlepiej było zmienić temat.
– Uspokoiłaś się
już? – Staruszka bez wahania odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Tak. Jestem
zajebiście spokojna, babciu. Jak szeroka rzeka, jak wiatr, jak
skała, jak jakiś pieprzony budda czy inny trener, kurna,
osobisty... – Zgrzytnęłam zębami. – Po tym nie da się tak po
prostu uspokoić, przecież sama wiesz.
– Chcę tylko
wiedzieć, czy nadal zamierzasz przemieniać się na środku
mieszkania. Wiesz, że musiałabym wtedy wypchnąć cię przez okno?
Zakrztusiłam się.
– Co?!
Myślałam, że to był
żart. Nie był.
– Jak to wypchnąć
przez okno...? Po co?
– Przemieniając się
na tak ciasnej przestrzeni, wszystko być zniszczyła. Jeśli
zrujnowałabyś ścianę nośną, cały budynek mógłby się
zawalić. Z pewnością zrobiłabyś sobie krzywdę, a może
dodatkowo wywołała katastrofę.
Cudownie. Ukryłam
twarz w dłoniach.
– Świat. Magiczne
katastrofy. Znikający bracia. Umierający Egzekutorzy.
– Już, już. Ta kawa
to chyba był błąd... – Zabrała mi kubek, zanim zdążyłam
dopić ostatni łyk. – Usiądź. To będzie skomplikowane.
Usiadłam. Tym razem
grzecznie. Za bardzo chciałam wiedzieć, żeby pozwolić sobie na
dalsze histerie. Trzeba było przynajmniej na chwilę schować
temperament gdzieś, skąd nie mógłby wyglądać.
– Powiem ci to
wszystko w bardzo dużym skrócie, ale podejrzewam, że i tak tyle
wystarczy. – Zamiast kubka, zostałam wyposażona w talerz z
ciastem, na które kompletnie nie miałam ochoty. – Ten
czarnoksiężnik, na którego zlecenie dostał Kurt, to jeden z
elementów tej historii. Historia zaczyna się od jemu podobnego,
lecz znacznie potężniejszego. Może kiedyś słyszałaś – mówią
na niego Lodrick Drake. Jeśli kiedykolwiek mnie podsłuchiwałaś,
może obiło ci się to o uszy.
Nie obiło. Chyba byłam
słabym podsłuchiwaczem.
– To postać, o
której mówi się raczej krótko, bo od ledwie dziesięciu lat, ale
przez ten czas zdążyła rozpętać w Drugim Świecie tak ogromne
zamieszanie, że brakuje mi nawet słów, by to opisać. Ponieważ
opanował magię, która jest w stanie zniewolić smokona.
Jednak zabrałam się
za ciasto. Musiałam zająć czymś ręce.
– Prawdopodobnie nie
może panować nad prawdziwymi smokami, ale to tym lepiej. Bo już ze
smokonami może wiele... On tworzy z nich armię. Porywa obiecujących
smokonów i tworzy z nich armię. Po co? Tego nie wiemy. Zabija
wszystkich, którzy próbują go powstrzymać. Zgładził dwóch
doświadczonych Egzekutorów. Tylko Kurt się uchował – nie wiem,
czy z nim nie walczył, czy zdołał mu uciec. Rada Smoków jest
bezradna i przerażona. To dlatego nie możemy o tym mówić – bo
się boimy. A skoro boją się najpotężniejsi, wyobraź sobie, jaką
panikę rozpęta wieść o tym wśród zwyczajnych.
– I Volker jest
tam...?
– Najprawdopodobniej
tak. Lepiej myśleć w ten sposób, bo druga opcja to ta, że zdołał
się sprzeciwić i... nie żyje. Nie wiemy, po co ten człowiek
tworzy armię. Może chce objąć władzę? Może chce się nas
pozbyć? Nie wiemy. Ale wiemy, że jeśli ją na nas wypuści... To
będzie koniec, Nihal, rozumiesz?
Rozumiałam. Aż zbyt
dobrze rozumiałam.
I było jeszcze tyle
rzeczy, które chciałam wiedzieć...
I impuls. Krótki, może
dość głupi, ale...
– Babciu... A ty nie
wiesz przypadkiem, gdzie Kurt mieszka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz