niedziela, 3 marca 2019

13. Nervous shakedown


No dobra. Bałam się. Przyznaję bez bicia, aczkolwiek z wielkim wstydem.
Ja nie wiem, skąd we mnie taka zmiana. To wina tego żałosnego czegoś, co w przypływie czarnego humoru mogłam nazywać „miłosnymi perypetiami”? Reakcja na powalającą inteligencję chłopaka dziewczyny, która bez wzajemności i wbrew wysyłanym sygnałom zaczęła traktować mnie jak przyjaciółkę? Zagubienie wśród nowo zyskanych obowiązków, których niegdyś tak bardzo pragnęłam, a które zaczynały robić się dla mnie niewygodnym ciężarem, którego najchętniej bym się w cholerę pozbyła? Nie mam pojęcia. Za dużo tu „których”.
No bo przecież ja nigdy nie przejmowałam się szkołą. Miałam w głębokim poważaniu naukę. Tak jest, sama jeszcze nie wiedziałam, co chciałabym zrobić z własną przyszłością, więc powinnam raczej wkuwać wszystkiego po trochu, czekając na olśnienie, ale... nauka mnie nie obchodziła. Wiedziałam jedno: to, co będę robić w przyszłości, będzie niezwykłe i nie będzie miało żadnego związku z durnotami, jakie każą mi przyswajać w niewygodnych ławkach. Uczyłam się tak, by bez problemu zdawać z klasy do klasy i być pewną, że gdyby kiedyś magicznie zachciało mi się cokolwiek zmienić, nie miałabym problemów z nadrobieniem. Rany, jestem przecież smokonką. Nawet gdy podczas lekcji robię coś innego – czytam pod ławką, gram na telefonie, rysuję, śpię, zapamiętuję szczegóły zza okna dla własnej satysfakcji – nadal w głowie siedzi mi dusza prehistorycznego gada o niebywałej pamięci, który ma nielimitowany dostęp do mojego słuchu, obojętnie na czym się skupiam, i generalnie się nudzi. Serio, Dagon tak mi nieraz z nudów usychał, że nieraz wyręczałam się nim, prosiłam, by posłuchał za mnie na lekcji, na co za każdym razem ochoczo przystawał – może dzięki temu czuł się wreszcie potrzebny, a gdy od kilkuset tysięcy lat dryfuje się w czarnej pustce, nawet taka rozrywka może uszczęśliwić – i wyłączałam się. Bo on wystarczy, że raz coś usłyszał, a zapamiętywał to ze wszystkimi szczegółami na wieczność. Smocza pamięć jest niesamowita. Sprawdziany i kartkówki pisaliśmy potem razem – ja patrzyłam na pytania, by mógł je przeczytać, a on dyktował mi prawdziwe odpowiedzi, dzięki czemu miałam dobre stopnie. Gorzej z ustnymi odpowiedziami, podczas których nie miałam przecież czasu na to, by najpierw wysłuchać, a potem powtórzyć, ale... dało się żyć. Nauczyciele podejrzewali mnie o ściągi, ale ja za każdym razem wykręcałam się tym, że przecież się dużo uczę, ale podczas ustnych odpowiedzi łapie mnie trema. I dawałam się sadzać w pierwszych ławkach na czas pisania. Cóż, nauczyciele sami w sobie też jakoś nieszczególnie mnie obchodzili. Szanowałam tych, którzy mogli zaoferować mi to samo, którzy traktowali mnie jak człowieka i byli mili. Resztę ignorowałam lub, jeśli zaszła taka potrzeba, traktowałam tak samo, jak oni traktowali mnie. Wykręcałam sporo numerów – często mówiłam coś zanim ugryzłam się w język, nieraz przypadkowo coś niszczyłam, czasem po prostu ciągnęło mnie do jakichś głupot dla samej smoczej satysfakcji, by zobaczyć, co się potem stanie... ale nie przejmowałam się tym, co powiedzą potem rodzice. Szlaban? Ależ proszę bardzo, i tak rzadko ruszam się poza swój pokój, woląc czytać na kanapie niż szukać rozrywek w mieście. A nawet jeśli, będąc w posiadaniu skrzydeł opanowałam ucieczki przez okno do perfekcji. Nikt mnie nie pilnuje pod tym względem, bo przecież litości – pokój mam na czwartym piętrze. Zbieranie ochrzanów? A cóż to takiego? Może i nieprzyjemne, ale podczas kazania można przecież bezmyślnie potakiwać, myśląc o czymś innym. Zero strachu. Zdarzały się dni, gdy bardziej się tym przejmowałam, ale wciąż nie aż tak, by urastało to do rangi strachu. A tym bardziej paniki.
A teraz? Kurde, ja się poważnie zastanawiałam, czy aby na pewno opłaca mi się wracać do domu, skoro i tak zaraz zostanę z niego wywalona na zbity pysk. Już sto razy bardziej wolałabym zadzwonić z płaczem do Kurta i spytać go, czy mnie przenocuje przez kilka dni, niż po takiej demolce wciskać się babci przed nos...
Bo właśnie babcia była tu problemem. To nie powiadomieni przez dyrektora rodzice czekali na mnie w domu. Tam czekała na mnie babcia. A babcia jest surowa, nadmiernie dociekliwa, konsekwentna i uwielbia przekręcać wszystkie zasłyszane fakty po swojemu, nie zamierzając brać pod uwagę moich wersji wydarzeń. No bo po co? Ona i tak wie przecież o wiele lepiej i więcej, niż wszyscy naoczni świadkowie razem wzięci.
A najgorsze jest to, że przecież właśnie dzisiaj miałam próbować wyciągać z niej informacje na temat szeroko pojętego tego, co działo się w mieście i smoczym świecie.
Do wyciągania informacji musiałam być milutka, uczynna i grzeczna, by nie wyczuła, że coś knuję, bo jedynie przez przypadek mogła mi cokolwiek zdradzić. Dotrzymanie każdej tajemnicy dla mojej staruszki to sprawa życia i śmierci, więc nie ma szans, że tak po prostu zgodziłaby się ją zdradzić, gdy tylko wnusia ładnie poprosi. To musiała być dokładnie, idealnie rozegrana akcja, zaplanowana co do sekundy i tak precyzyjna, jak tylko mogłam tego dokonać ze swoimi niecierpliwymi, trzęsącymi się dłońmi. Musiałam wymyślić jakiś okołosmoczy temat, ciągnąć go uparcie, dobrać pytania tak, by wyczytać co nieco między wierszami. I to żeby się nie skapnęła. A tak...
Nie miałam żadnych złudzeń, że moja kochana szkoła zdążyła już babunię o wszystkim powiadomić. O ile w przypadku rodziców skończyłoby się na pełnym stękania, ale jednak dość chętnym wysłuchaniu mojej wersji i dostosowaniu kary do tego, jak to brzmiało w konfrontacji z tym, co już zaraportowali nauczyciele, a to tylko jeśli trafiłabym na zły humor, tak tutaj... szykowało się coś, co w kręgach pisarskich zwykło być określane „karczemną awanturą”. Coś tak czułam, że ten śliczny epitet idealnie odda to, co będzie działo się w domu.
Czyli nici z przesłuchania. Zajebiście. A nie wiadomo, kiedy staruszce przejdzie, i nie wiadomo, czy ja to wyczuję. Jak źle wyczuję, to spalę próbę i znowu będę musiała czekać nie wiadomo ile, aż zapomni, że cokolwiek w temacie kombinowałam. Chciałam wiedzieć wszystko już natychmiast, trzęsłam się z niecierpliwości, więc nie wiem, czy będę mieć odpowiednio wiele samozaparcia, by przesunąć sprawę o kilka dni i wciąż zachowywać konieczną ostrożność...
A więc do domu szłam jak na ścięcie.
Jakoś tak samo z siebie wyszło, że spóźniłam się na pociąg. Wlokłam się ze szkoły niemiłosiernie: niby pamiętałam, że powinnam się nieco sprężyć, bo babcia spóźnień szczególnie nienawidzi, a obiad w końcu był zaplanowany na konkretną godzinę, ale nogi po prostu mnie nie słuchały. Poruszały się w zupełnym odłączeniu od mózgu, nie zwracały uwagi na to, jak rozpaczliwie próbowałam je popędzać. Nic, zero. Przestawiały się tak wolno, że już od samych drzwi szkoły wiedziałam, że mojemu pociągowi mogę zrobić co najwyżej smutne „baj baj” z krawędzi peronu, a i tak nie dały się przekonać, żeby zwiększyć obroty. Ech, ale nic to... jak nie na pierwszy, to zdążę na drugi pociąg.
Zdążyłam. I wysiadłam stację za wcześnie.
Berlińskie U-Bahn działa doskonale. Rzadko się zdarza, by jakikolwiek pociąg się spóźniał, jedzie szybko i zatrzymuje na stacji dziesięć minut od mojego bloku. I to jeździ często, więc właściwie nie ma tak, że muszę spieszyć się na konkretny – o której porze na stację nie przyjdę, jakiś pociąg zaraz będzie. I nigdy, ale to nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, bym pomyliła stacje.
No ale co ja poradzę? Ten pociąg tak strasznie szybko jechał, że aż się przestraszyłam i nie mogłam wytrzymać...
Byłam już spóźniona bite pół godziny, ale nadal nie umiałam iść szybko. Kolejne czterdzieści minut w plecy. Już gdy otwierałam drzwi, miałam ochotę wcisnąć głowę w ramiona, oczekując na wrzask roku...
A gdy weszłam do środka, natknęłam się na ciszę.
Miki przybiegł do mnie, machając szaleńczo ogonem. Przywitałam się z nim, rozebrałam, nasłuchując, zdrowo zaniepokojona. Babcia krzątała się w kuchni, przestawiała garnki, nucąc coś radośnie pod nosem. Żadnego czekania w progu, boków podpartych pięściami, gniewnego tupania obcasem różowego pantofelka z futerkiem. Brak nawet wychylania się przez kuchenny próg i kiwania na mnie palcem ze znaczącym wyrazem twarzy, skrycie obiecującym najwymyślniejsze tortury, jakie tylko istnieją. Nic. Aż mnie kusiło, by skorzystać z tej wspaniałej okazji i spierdzielić do swojego pokoju, gdzie szybciutko mogłabym zająć się czymś łagodzącym babcine nerwy – na przykład sprzątaniem lub odrabianiem lekcji, co robiłam ostatni raz chyba w pierwszej klasie, jeśli dobrze pamiętam – ale czułam, że nie mogę tego zrobić. Taka okazja więcej się nie trafi... Słychać, że babcia ma dobry humor, więc grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Los pewnie chciał mi coś udowodnić, skoro ten jedyny raz obeszło się bez ochrzanu, więc powinnam korzystać, póki mogę. Jeszcze nie skorzystam i się to na mnie zemści...
Zdjęłam buty. Ustawiłam je na szafce obok drzwi najrówniej, jak tylko się dało. Odwiesiłam bezszelestnie kurtkę, którą od kilku minut miętoliłam w dłoniach. Już myślałam, że pozostałam niezauważona...
Pomidorową chcesz ze śmietaną, czy bez?! – rozległo się z kuchni.
Ze śmietaną! – odkrzyknęłam tak grzecznie, jak tylko mogłam. Aż prawie cukrzycy od tego dostałam.
Dobra, nie brzmi to źle. Odetchnęłam głęboko, powoli licząc do dziesięciu, by się uspokoić, wysłałam do Dagona krótką myśl z pobieżnym testamentem i weszłam w końcu do kuchni.
Już dawno nauczyłam się, że babcia czuje się u nas jak u siebie, ale teraz to mnie nieco zatkało.
Na gazie gotowała się pomidorowa, obok niej na durszlaku czekał świeży makaron, dalej na patelni dochodziły kiełbaski (w życiu nie widziałam, by ktoś smażył kiełbasę na patelni do naleśników, ale wolałam się nie czepiać. Może po prostu ogólnie mało w życiu widziałam). Zaś cała reszta...
Szafki ziały otwarte na oścież. Garnki piętrzyły się na podłodze, złożone w nierówną, grożącą w każdej chwili zawaleniem piramidę. Makaron, kawa, herbata, mąka i cała reszta, która do tej pory spokojnie mieszkała sobie w szafce nad kuchenką, zajmowała blat, zaś szafkę nad kuchenką zaanektowały talerze. Babcia czyściła właśnie kubek ściereczką do okien, cały arsenał następnych czekał na nią na lodówce i parapecie.
Jezu, jak rodzice to zobaczą... Oni nienawidzą, gdy ktoś im się rządzi w kuchni. Jeśli karczemna awantura ominie mnie teraz, z pewnością jedną obejrzę sobie jak tylko wrócą z Polski...
Nakładać ci już? – Babcia obejrzała się na mnie z dziwnym błyskiem w oku. W razie czego nie utrzymywałam kontaktu wzrokowego na tyle długo, by móc to zinterpretować.
Tak, strasznie głodna jestem. Pomóc ci w czymś...? – Ogarnęłam gestem chaos.
Możesz w tym czasie schować garnki tam pod okno.
Aha. To tam właśnie do tej pory były talerze. Dlaczego, ja się pytam, nie mogły tam zostać? Nie mówiąc nic więcej, pokornie zabrałam się za sprzątanie tych cholernych garnków. Nie przypuszczałam, że rodzice nakupili ich aż tyle.
Masz, jedz już, ostygnie ci.
Zamknęłam szafkę, rozprostowałam plecy i zasiadłam do stołu. Zaczęłam szybko jeść. Faktycznie byłam potwornie głodna, ale właściwie to kiedy nie jestem? Smoczy żołądek. Rozumiecie. Potrafię wciągnąć tyle, że będę ledwo się ruszać, a i tak zaraz zacznę płakać za deserem.
Wiesz, Nihal, niedawno dzwonili z twojej szkoły.
Łyżka wypadła mi z ręki i chlasnęła do talerza. Zadzwoniło, chlupnęło, świeżo wyprana bluzka poszła się bujać. Kulka z makaronu stanęła mi w gardle i za nich nie chciała dać się przełknąć.
Milczałam. Czekałam. Wiedziałam, że cokolwiek powiem, zostanie użyte przeciwko mnie.
Chciałabym z tobą porozmawiać. – Babcia wysunęła stołek spod małego kuchennego stołu i usiadła na nim powoli z zatroskanym wyrazem twarzy.
Ja pierdzielę, co ona kombinuje? Ta ścierka do okien ma coś oznaczać?
Co się dzieje? – wyrwało mi się. Zaraz dziabnęłam się w język ostrym smoczym kłem. Tak dla przypomnienia, że czasem powinnam go jednak połknąć.
Myślę, że jesteś przemęczona.
Ponownie upuściłam łyżkę. Tym razem na podłogę. No ja cię nie mogę, smok-sierota...
Przemęczona? – pisnęłam.
Zasnęłaś w szkole. Przecież musiał być jakiś powód, dla którego to zrobiłaś, prawda? Tyle ci się ostatnio w życiu zmieniło, masz tyle nowych obowiązków, że możesz czuć zmęczenie.
Niewiarygodne.
I nie skrzyczysz mnie o ten regał? – palnęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Dlaczego bym miała? Przypadek. – Wzruszyła ramionami. – Co się działo w nocy, że byłaś taka zmęczona?
Jak byłam na patrolu, natknęłam się na Kurta. Zabrał mnie do Sztolni na swoją misję – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Uznał, że skoro ma mnie uczyć, to musi mi też pokazać trochę świata. – Wprawdzie nie określił tego w ten sposób, ale przecież o to chodziło w „miałaś dzisiaj ćwiczyć, dygaj po miecz”, co nie?
Oczy babci w jednej sekundzie stały się wielkości spodków. Zacisnęła palce na ściereczce tak mocno, że byłam pewna, że ją podrze, otworzyła szeroko usta.
Kurt cię uczy?! – wykrzyknęła wreszcie. Aż szklanki na lodówce zadzwoniły, gdy zerwała się z miejsca.
No... tak. – Aż się skuliłam. Skąd taka reakcja?
O Boże! – Złapała się za włosy, burząc misternie ułożoną fryzurę. – Przecież on nie może cię uczyć! Przecież on jest... – zakrztusiła się powietrzem.
Wiem, że jest Egzekutorem. Ale to przypadkiem nie robi, że wie więcej od Strażnika? Może mnie lepiej nauczy dzięki temu? – Chyba brzmiałam jak małe dziecko.
Ale Kurt... On nie ma pojęcia o uczeniu Strażników! – Zdenerwowana, zaczęła właściwie chodzić w kółko po kuchni. – Może szkolić Egzekutorów, ale nie Strażników!
Egzekutor to nie jest taki potężniejszy Strażnik?
Spojrzenie, na jakie sobie tym zasłużyłam, w założeniu chyba miało mnie zabić. Aż mi się głupio zrobiło, że nie padłam na podłogę w drgawkach.
Strażnika i Egzekutora nie da się porównać. Ich role są tak zupełnie różne... To jak porównać psa podwórkowego do wilka. Wilka ze wścieklizną.
Brzmi świetnie... – Zupa zupełnie przestała mi smakować.
Nihal, posłuchaj. – Babcia, zmęczona, oparła się o blat. – Wiesz, co robią Strażnicy. Pilnują porządku między światem ludzi a magii. Chronią i ludzi, i istoty magiczne przez krzywdą. Strażnicy są silnie związani ze swoimi miastami – wręcz w genach mają potrzebę chronienia ich. Sama doskonale to wiesz. I Strażnicy są dobrzy. Zaś Egzekutorzy... Egzekutorzy zajmują się wyrokami. Wyroki w największej mierze są śmiertelne. Zajmują się wojną, umacnianiem smokońskiej pozycji, budzeniem strachu i zapewnianiem bezpieczeństwa Strażnikom. Żeby zostać Egzekutorem, nie trzeba być tylko bardzo potężnym.
Tylko jakim?
Bezwzględnym. Potrafiącym myśleć trzeźwo, oceniać przydatność czyjegoś życia, trzeba błyskawicznie podejmować decyzje, nie bać się śmierci i mieć nerwy ze stali. Trzeba umieć zabijać i przyzwyczaić się do tego. Trzeba to wręcz lubić. Zdecydowana większość Egzekutorów miała źle w głowach.
Jezu, aleś sobie zajebistą partię znalazła, Nihal, nie ma co... Z całych sił zacisnęłam drżące palce na maleńkim smoczku z metalowego drutu, którego nosiłam na rzemyku pod bluzką. Coś zakłuło mnie w piersi.
Widzisz sama, jaki Kurt jest. To, że w tej chwili jest jedynym żywym Egzekutorem, choć powinno być ich pięciu, mówi samo za siebie.
Co się stało z pozostałymi?
Babcine usta zacisnęły się w wąską linię. Źle, za szybko. Cholera.
To jest sprawa między nimi. Nic, czym mogłabyś się interesować. Wiesz, że Volker też mógłby zostać Egzekutorem?
Podskoczyłam w miejscu.
Jak to? To on był aż tak silny?
Volker był... – przełknęła ślinę – jest bardzo silny. Wystarczająco, by można było zrobić z niego Egzekutora. Ale nie nadawał się do tego. Nie chciał. Za dużo w nim jest człowieka. Kurt... Kurt moim zdaniem na Egzekutora pasuje akurat doskonale. – Skrzywiła się. – Nie rozumiem, dlaczego zgodził się ciebie uczyć. To zupełnie nie w jego stylu. Ma odpowiednie kwalifikacje, może szkolić młodych Egzekutorów, jeśli znajdzie kogoś odpowiedniego, ale nie... – Nagle zamarła.
Ja zresztą też.
Myślisz, że chce ze mnie zrobić Egzekutorkę? – wydukałam.
Raczej wątpię. Nigdy nie było wśród nich kobiet. Ale... – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Błagam, nie zgadzaj się, jeśli to zaproponuje.
Nie zamierzam. – Zacisnęłam palce na podanym kubku z kawą tak mocno, że aż przestraszyłam się, czy nie pęknie. Nie kłamałam. Kurde, no bo bycie wredną zołzą to jedno, a wredną zołzą, która lubi zabijanie... Nie, podziękuję. – Nie myślisz, że może po prostu ma dobre chęci? W jakiś sposób jesteśmy przecież rodziną. A jeśli tylko chce pomóc? Tak po swojemu oczywiście...?
Nie wiem. Możliwe, że tak jest. W każdym razie... bądź ostrożna. Nie podoba mi się to. Do Sztolni pod miastem też nie powinien cię wprowadzać.
Właśnie, tak w temacie... – No to siup, na głęboką wodę. – Pod miastem widziałam... coś dziwnego.
Co takiego? – Przyjrzała mi się znacznie czujniej.
Dagon zamruczał gdzieś w mojej głowie. Miałam nadzieję, że to nie było upomnienie, bym lepiej milczała.
To był smok. Bronił człowieka... czarownika – czarnoksiężnika? Zwał jak zwał – na którego Kurt dostał zlecenie. Był w czarnej zbroi i próbował mnie zabić...
Ty tam jeszcze z kimś walczyłaś?! – Babcia ponownie zerwała się z miejsca, i to z energią, jakiej nigdy bym po niej nie podejrzewała. – Na Boga, zaraz mu skórę złoję...!
Praktycznie już sięgała do telefonu, gdy zdążyłam złapać ją za nadgarstek.
Zaczekaj! Miałam nie walczyć, miałam tylko pilnować, czy nikt nie idzie, to nie wina Kurta. – Chyba, dodałam w myślach. – Ważniejsze jest to, że ten smok... Babciu, on był biały. I miał fioletowe oczy. – Głos zupełnie mi się załamał.
Babcia spoważniała. Zatrzymała się w połowie ruchu, opadła na stołek nieznośnie powoli, cofnęła rękę, dokładnie ważąc każdy ruch. Patrzyła mi prosto w oczy, milcząc.
Czy Kurt powiedział ci, jak ten czarnoksiężnik się nazywa?
Nie. Powiedział tylko, że jest ważny. Że jest zarządcą tego miasta pod Berlinem, lordem i prawdopodobnie zaklinaczem smoków. Twierdził, że nie powinnam wiedzieć nic więcej. Ale powiedz mi – podjęłam desperacką próbę – tamten smok, to mógł być Volker?
Nie wiem, Nihal. Nie mam pojęcia. Czy Volker chciałby cię zabić?
Gdyby ktoś nim sterował... – Umilkłam. Ta mina zwiastowała, że temat jest skończony. Miałam ochotę się rozpłakać. – Jeśli to on, to przecież trzeba coś zrobić. Jest tak blisko, nie możemy pozwolić, żeby tam został. Może da się to jakoś odkręcić, przekonać go, żeby wrócił...
Dopilnuję, żeby ktoś się tym zajął.
Tak oficjalnie. Tak sucho. Jakby wcale nie chodziło o jej ukochanego wnuka.
Nie możemy czekać! – krzyknęłam, odskakując od stołu. – To musiał być on, prawda? Ty to wiesz! Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! Co tam się dzieje, że nawet ja nie mogę o tym słuchać?! Zostałam Strażniczką, a to dzieje się pod moim nosem, dotyczy mojej rodziny! Skończcie wreszcie z tymi cholernymi tajemnicami, ja już nie daję rady...! – Uderzyłam pięścią w stół. Czułam wilgoć na policzkach – płakałam?
Uspokój się! – Babcia stanowczo złapała mnie za ramiona, spróbowała posadzić z powrotem, lecz wyrwałam jej się odskoczyłam na kilka kroków, wypsnęło mi się ostrzegawcze warknięcie z głębi piersi. – Nihal, jeśli teraz tam pójdziesz, jeśli zrobisz cokolwiek, może być tylko jeszcze gorzej. Pozwól, żeby zajęli się tym bardziej doświadczeni od ciebie. To delikatna sprawa, a takim działaniem...
Nie obchodzi mnie to! Powiesz mi, co się dzieje. Powiesz, albo polecę tam teraz, w biały dzień, i nikt mnie nie powstrzyma...! – Zaczynałam wpadać w histerię. Smocza moc buzowała w moich żyłach, wzrok się wyostrzył, mięśnie wyraźniej zarysowały pod skórą. Drżałam, ledwo powstrzymując się od przemiany. Tutaj, w ciasnej kuchni, w bloku, mogło to mieć katastrofalne skutki... o nich też nie pamiętałam. Nie chciałam pamiętać. Jedyne, co chciałam, to uratować mojego ukochanego brata. Uratować moją lepszą połowę, kogoś, z kim byłam bliżej niż z rodzicami, kogoś, za kim tęskniłam tak bardzo, że nieraz nie mogłam przez to oddychać... Chciałam wiedzieć, chciałam, żeby wszystko wreszcie było dobrze. A jak na razie robiło się tylko coraz gorzej.
Nic ci nie powiem, jeśli natychmiast...
Mów! – krzyknęłam. Po skórze prześlizgnęło mi się kilka pierwszych fioletowych płomieni, zwiastujących przemianę.
Babcia zaczerpnęła powietrza, już chcąc doprowadzić mnie do porządku, gdy jej wzrok zatrzymał się na wysokości mojego biustu. Skamieniała z otwartymi szeroko ustami, zszokowana dłuższą chwilę nie mogła nic powiedzieć.
Skąd to masz? – wydukała wreszcie, wskazując na coś palcem.
Opuściłam wzrok. Wskazywała na zawieszkę od Kurta. Na mój skarb, który zamierzałam chronić przed wścibskim wzrokiem tak, jakby obce spojrzenie mogło sprawić, że zniknie. Mój skarb, który gdy zaczęłyśmy się szarpać, musiał wysunąć się na wierzch bluzki.
Szybko chwyciłam małego smoka, zamknęłam w dłoni, odsunęłam się, czując irracjonalną chęć ochronienia go... Tylko przed czym? Zachowywałam się jak obłąkana.
Nie, pokaż mi to! – Babcia niedelikatnie rozchyliła moje palce. Gdy uniosła smoczka do oczu, poczułam się tak, jakby dotykała moje serce. Aż mi się zrobiło niedobrze. – Skąd to masz? Kto ci to dał? – dopytywała.
Nie pamiętam. Mam go od dawna. Może Volker. – Odsunęłam się. Kłamstwo przyszło zaskakująco łatwo. – Nie widziałaś go wcześniej? Przecież ciągle z nim chodzę.
Nie widziałam. – Chwilę jeszcze patrzyła na naszyjnik z dziwnym wyrazem twarzy. – Dobrze. Nieważne. Coś mi się wydawało.
To kłamstwo z kolei było szorstkie jak papier ścierny i aż bolało przez swoją toporność. Ale nic nie powiedziałam. Traciłam siłę i chęci na cokolwiek. Chciałam się schować. Chciałam zagrzebać się pod kołdrą, zamknąć oczy i udawać, że nic złego się nie dzieje.
Chciałam, żeby była noc. Bym siedziała na dachu bloku, a Kurt trzymał mnie w ramionach. Bym patrzyła na światła miasta, a on powtarzał mi, że wszystko będzie dobrze...
Chciałam, by Volker mógł nas na tym nakryć, złoić mi po swojemu skórę za kręcenie z dużo starszym facetem, obiecać, że powie o wszystkim rodzicom i rzucić Kurtowi wyzwanie. Chciałam móc ich rozdzielać – opiekuńczego starszego brata i porywczego faceta, który nie zniósłby zniewagi, chciałam móc na nich nakrzyczeć, chciałam błagać, by nie mówili nikomu więcej, bo to mogło się skończyć tragedią. Chciałam... Ja chciałam nawet tej tragedii, byleby tylko to było moje największe zmartwienie.
Opowiem ci wszystko, Nihal. Tylko proszę, uspokój się najpierw – szepnęła babcia, głaszcząc mnie po głowie. Musiałam wyglądać okropnie, skoro tak nagle złagodniała.
Powiedz mi teraz tylko jedno – odezwałam się słabym głosem. – Może to głupie pytanie, może i nie na temat, ale... jestem ciekawa. Słyszałaś kiedyś o więzi mate?
O czym? – Zmarszczyła brwi i odsunęła mnie od siebie na długość ramion.
Takie coś przewija się w słabych opowiadaniach o wilkołakach w internecie. To taka miłość uwarunkowana przez magię. Spotyka się taką jedną osobę i zakochuje w niej bezwarunkowo i nigdy już nie umie się spojrzeć na inną. Taka prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia, której nie da się zerwać. Istnieje coś takiego?
Cóż... Nie wśród wilkołaków. O wilkołakach nie słyszałam takich rzeczy. Ale... – Zawahała się. – Smokoni często odnajdują swoich Przeznaczonych. To jest impuls. To jest jak grom z jasnego nieba. Wielu próbuje to wypierać, lecz... nie da się. To magia, jak sama powiedziałaś. To jak zakochanie, tylko tysiąc razy silniejsze. Smokon, który znalazł swojego Przeznaczonego, nie jest w stanie bez niego żyć i nigdy nie pokocha nikogo innego. Może paść na każdego – zdarzały się w historii pary kazirodcze, pary, między którymi była ogromna różnica wieku... ale to nie jest częste. Zjawisko też dotyka może jednego na sto smokonów. I to nie jest nic kolorowego.
Czekałam na dalszy ciąg. Czekałam, bojąc się choćby myśleć...
Jeśli Przeznaczony nie odwzajemni czaru, zwykle kończy się to śmiercią jednej ze stron. Bardzo rzadko Przeznaczonego. Zwykle to ta kochająca połówka wcześniej targnie się na własne życie, niż zdoła obudzić w sobie nienawiść do osoby, która uczucia nie odwzajemnia. Niemal wszystkie przypadki tej więzi kończą się śmiercią. Rzadko się zdarza, by uczucie opanowało obie strony.
Usiadłam powoli. Zakręciło mi się w głowie.
Czyli co? Nie było dokładnie tak, jak powiedziała babcia. Ja wiem, że nie. Nie było gromu z jasnego nieba. Nie było niczego, co mogłabym określić magią. Pewnie zaczynałam wpadać w histerię bez powodu, ale...
A jeśli to to? A jeśli czekało mnie...?
Hej, wszystko w porządku? – Babcia z troską zajrzała mi w twarz. – Strasznie pobladłaś.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że to mogło mnie złapać? – wykrztusiłam.
Żadne.
Teraz z kolei zamarłam z niedowierzania.
Jak to żadne? Przecież przed chwilą mówiłaś...
Jesteś na to za młoda. Trzeba mieć przynajmniej dwadzieścia pięć lat, a zwykle i więcej. Dopiero wtedy możesz zacząć się martwić. A jest coś, o czym chciałabyś powiedzieć?
Przełknęłam głośno ślinę.
Ja... nie. Po prostu to trochę strasznie brzmiało. Więc co z tym opowiadaniem, co się dzieje?
To nie było to? To co to w takim razie było? Zwykłe szczeniackie zauroczenie? O takiej mocy? Nic już nie wiedziałam. Najlepiej było zmienić temat.
Uspokoiłaś się już? – Staruszka bez wahania odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Tak. Jestem zajebiście spokojna, babciu. Jak szeroka rzeka, jak wiatr, jak skała, jak jakiś pieprzony budda czy inny trener, kurna, osobisty... – Zgrzytnęłam zębami. – Po tym nie da się tak po prostu uspokoić, przecież sama wiesz.
Chcę tylko wiedzieć, czy nadal zamierzasz przemieniać się na środku mieszkania. Wiesz, że musiałabym wtedy wypchnąć cię przez okno?
Zakrztusiłam się.
Co?!
Myślałam, że to był żart. Nie był.
Jak to wypchnąć przez okno...? Po co?
Przemieniając się na tak ciasnej przestrzeni, wszystko być zniszczyła. Jeśli zrujnowałabyś ścianę nośną, cały budynek mógłby się zawalić. Z pewnością zrobiłabyś sobie krzywdę, a może dodatkowo wywołała katastrofę.
Cudownie. Ukryłam twarz w dłoniach.
Świat. Magiczne katastrofy. Znikający bracia. Umierający Egzekutorzy.
Już, już. Ta kawa to chyba był błąd... – Zabrała mi kubek, zanim zdążyłam dopić ostatni łyk. – Usiądź. To będzie skomplikowane.
Usiadłam. Tym razem grzecznie. Za bardzo chciałam wiedzieć, żeby pozwolić sobie na dalsze histerie. Trzeba było przynajmniej na chwilę schować temperament gdzieś, skąd nie mógłby wyglądać.
Powiem ci to wszystko w bardzo dużym skrócie, ale podejrzewam, że i tak tyle wystarczy. – Zamiast kubka, zostałam wyposażona w talerz z ciastem, na które kompletnie nie miałam ochoty. – Ten czarnoksiężnik, na którego zlecenie dostał Kurt, to jeden z elementów tej historii. Historia zaczyna się od jemu podobnego, lecz znacznie potężniejszego. Może kiedyś słyszałaś – mówią na niego Lodrick Drake. Jeśli kiedykolwiek mnie podsłuchiwałaś, może obiło ci się to o uszy.
Nie obiło. Chyba byłam słabym podsłuchiwaczem.
To postać, o której mówi się raczej krótko, bo od ledwie dziesięciu lat, ale przez ten czas zdążyła rozpętać w Drugim Świecie tak ogromne zamieszanie, że brakuje mi nawet słów, by to opisać. Ponieważ opanował magię, która jest w stanie zniewolić smokona.
Jednak zabrałam się za ciasto. Musiałam zająć czymś ręce.
Prawdopodobnie nie może panować nad prawdziwymi smokami, ale to tym lepiej. Bo już ze smokonami może wiele... On tworzy z nich armię. Porywa obiecujących smokonów i tworzy z nich armię. Po co? Tego nie wiemy. Zabija wszystkich, którzy próbują go powstrzymać. Zgładził dwóch doświadczonych Egzekutorów. Tylko Kurt się uchował – nie wiem, czy z nim nie walczył, czy zdołał mu uciec. Rada Smoków jest bezradna i przerażona. To dlatego nie możemy o tym mówić – bo się boimy. A skoro boją się najpotężniejsi, wyobraź sobie, jaką panikę rozpęta wieść o tym wśród zwyczajnych.
I Volker jest tam...?
Najprawdopodobniej tak. Lepiej myśleć w ten sposób, bo druga opcja to ta, że zdołał się sprzeciwić i... nie żyje. Nie wiemy, po co ten człowiek tworzy armię. Może chce objąć władzę? Może chce się nas pozbyć? Nie wiemy. Ale wiemy, że jeśli ją na nas wypuści... To będzie koniec, Nihal, rozumiesz?
Rozumiałam. Aż zbyt dobrze rozumiałam.
I było jeszcze tyle rzeczy, które chciałam wiedzieć...
I impuls. Krótki, może dość głupi, ale...
Babciu... A ty nie wiesz przypadkiem, gdzie Kurt mieszka?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz