Ja pierniczę, takiego
ładnego apartamentowca to ja dawno z bliska nie widziałam.
Czego się
spodziewałam? Szczerze mówiąc, to najbardziej tego, że Kurt
mieszka z rodzicami. Z wujkiem i ciocią w Poczdamie, w wielkim
starym domu, w którym miał dużo miejsca zarówno na życie, jak i
smocze ćwiczenia. No, przyznaję, że nie miałabym do niego
szczególnie wielkiego szacunku, gdyby to się potwierdziło. Jakoś
tak nigdy nie potrafiłam zdobyć się na patrzenie przychylniej na
dorosłych facetów, którzy grzali kącik w rodzinnym domu. Jak dla
mnie, to chłop powinien wyprowadzać się na swoje, gdy tylko może,
w momencie rozpoczęcia studiów na przykład, bo inaczej to
zwyczajnie nie chłop, no. Kurde, może i bym się nawet odkochała?
Nie. Oczywiście, że
musiał mieć swoje mieszkanie. Samochód i dobrze płatną pracę
przecież też miał. Zniechęcającą datę urodzenia również.
Miejsce było całkiem
ciekawe. Apartamentowiec wciśnięto między dość zabytkowe
kamienice. Wyglądałby właściwie jak jedna z nich, gdyby nie to,
że obłożono go eleganckim, błękitnym szkłem, a do wejścia
prowadziło kilka podświetlanych stopni. Jak w jakimś cholernym
Hiltonie. Wzdłuż niezbyt ruchliwej ulicy rosło kilka wysokich
drzew, było sporo małych sklepów i było jakoś tak... przyjemnie.
Sama chciałabym tu mieszkać. Prezentowało się to nieco lepiej niż
mój blok... ale kto wie, może tutaj też pozory mylą.
Drzwi wejściowe były
zamknięte. Wahałam się nad użyciem domofonu – nie chciałam
sobie psuć niespodzianki, za bardzo byłam ciekawa miny, jaką
będzie miał, gdy zobaczy mnie na progu, więc ucieszyłam się jak
głupia, gdy pojawiła się uczynna mieszkanka z kluczem. Wpuściła
mnie na klatkę schodową, życzyła miłego dnia głosem
pracowniczki z reklamy magicznych garnków i odeszła w swoją
stronę.
Wdrapałam się na
trzecie piętro, zadzwoniłam do eleganckich drzwi i czekałam,
ciesząc się w myślach jak głupia i próbując przybrać poważną
minę.
Długo czekałam. Aż
zaczęło mi się robić smutno, że nie ma go w domu i z
niespodzianki nici...
He he, jednak tam był.
Jak potrzyma się dzwonek wystarczająco długo, można przywołać
do mieszkania jakieś dziewięćdziesiąt procent mieszkańców,
których jeszcze przed momentem tam nie było.
Spał. Musiał spać,
bo miał na sobie niemożliwie wyciągnięty jasnoszary dres i za
dużą bokserkę. Był boso, nie zauważył, że jedno ramiączko mu
opadło, i ogólnie sprawiał wrażenie takiego, któremu potrzeba
było dłuższej chwili, by mnie rozpoznać.
– Kurde, skąd ty
wiesz, gdzie ja mieszkam? – jęknął wreszcie. Od razu zrobił
minę, po której poznałam, że nie chciał mówić tego głośno.
– Witam pana
nauczyciela. Nie za wcześnie? – Znacząco pomachałam telefonem z
włączonym zegarem. Było po szesnastej. – Mam kilka pytań.
– Podczas gdy ty
mogłaś sobie wczoraj iść grzecznie spać, ja miałem jeszcze
osiem baz danych do ogarnięcia. Tak, dla mnie to wcześnie –
warknął, przepuszczając mnie w progu.
– Czego do
ogarnięcia? – Obejrzałam się na niego jak kompletna idiotka.
– Jestem
informatykiem.
– Jakby to cokolwiek
tłumaczyło... – burknęłam. Dość cicho, mam nadzieję, że nie
usłyszał. Im mocniej chciałam zaimponować mu swoim kobiecym
wdziękiem, tym bardziej toporna się robiłam.
Mieszkanie wyglądało...
właściwie jak typowe męskie mieszkanie. Urządzone nowocześnie,
choć nieco niedbale, lekko zabałaganione. Nie brudne, ot
wyglądające na zamieszkałe. Na fotelu spoczywały dwie rozwieszone
koszule (na oko świeżo wyprasowane, co uznałam za dość
podejrzane), na szarej kanapie czekał porzucony zdezelowany laptop z
bliżej nieokreślonym zwitkiem kolorowych kabli, na białej ławie
stał kubek po kawie (fusów była tam z połowa zawartości, nawet
ja takiej siekiery nie piję). Otwarty aneks kuchenny – nowoczesny,
szary i za mało kolorowy jak dla mnie – również nie był jakoś
szczególnie zapuszczony. Zmywarka była uchylona, na blacie leżały
dwa nieumyte talerze, na desce do krojenia zebrała się miniaturowa
górka z okruchów. Drzwi do drugiego pokoju i łazienki były
zamknięte, trzeci zapraszał na podwoje, lecz nie zamierzałam się
tam pchać – już ze swojego miejsca widziałam wielki stół,
mocną lampę nad nim, stos kabli, kilka rozebranych komputerów,
lutownicę i trzy rolki z cyną.
Kurde, trzy? Ile on
tego zużywał...?
I co on w końcu robił?
Naprawiał komputery fizycznie, czy informatycznie, bo ja już się
całkiem pogubiłam...?
Wymięty i potargany,
zamknął za mną drzwi i wszedł do mieszkania. Od razu, nie
przejmując się mną szczególnie, skierował się w stronę
czajnika elektrycznego.
Zaraz, ja powiedziałam
„potargany”? On wyglądał, jakby walnął w niego piorun. Osiem
razy.
Rozejrzałam się
jeszcze raz, szukając wzrokiem kolejnych szczegółów, z których
mogłabym wybudować obraz jego codziennego życia. Nie było tego
wiele. Inaczej niż u prawdziwego samotnie mieszkającego mężczyzny,
nie widziałam nigdzie porzuconych skarpetek i majtek.
Coś w głębi mnie
szepnęło, że chciałoby właściwie, tak z czystej ludzkiej
ciekawości dowiedzieć się, jakie majtki nosił.
Oby nie stringi.
Błagam, żeby to nie były...
– Miałaś do mnie
jakieś pytania?
Czym prędzej wyrwałam
się z zamyślenia. Bo jeszcze bym o to właśnie spytała...
– Babcia mi wszystko
powiedziała – wypaliłam.
– Co znaczy
„wszystko”? – Nie czekając, aż się zaparzy, dolał do kawy
zimnej wody z kranu i od razu zaczął ją pić wielkimi łykami.
– Mam ci podać
definicję? – Wywróciłam oczami. – Opowiedziała mi, co się
dzieje. Wiem o Lodricku Drake'u i tym, że gromadzi armię. I że
prawdopodobnie wcielił do niej Volkera. I tym, że zabija
Egzekutorów, tylko ciebie jeszcze jakoś nie złapał. Właśnie, bo
się zastanawiałyśmy – unikałeś go, zamiast walczyć, czy mu
zwiałeś?
– Zwiałem. –
Skrzywił się, zajrzał do kubka z wyrzutem. Co mu ta kawa zrobiła,
że sobie na takie spojrzenie zasłużyła? Może... nie zaparzyła
się, kurde? – Szliśmy na niego dwójką. Ja uciekłem. Trzy lata
temu to było. Od tego czasu nie pozwalają mi się do niego zbliżać.
Dlaczego babcia ci o tym powiedziała? To tajemnica...
– Byłam bardzo
przekonująca. I teraz mam pytania, od których chyba się nie
wykręcisz. – Odsunęłam kilka kabli i rozsiadłam się na
kanapie. Natychmiast zerwałam się z powrotem.
Szlag, co to było...?!
Ach. Śrubokręt. Na
cholerę mu śrubokręt na kanapie?! Chyba zaczynam powoli rozumieć
część tych dowcipów o życiu z informatykami... Jak dobrze, że
mój tata nie jest taki.
– Dobra. Więc pytaj.
– Nie zwracając na mnie większej uwagi, zaczął robić sobie
kanapki.
– Co ty konkretnie
robisz w związku z tą akcją?
– Robię wiele
rzeczy. Zabijam sojuszników Drake'a. Tropię ich. Możliwe, że będę
potrzebny do przeszkolenia naszej armii, jeśli dojdzie do wojny.
Rada Smoków ciągle czegoś ode mnie chce, ale jak na złość
rzadko to jest coś konkretnego. Następne pytanie.
– Dlaczego nosisz
miecz Strażnika?
Chyba był zaskoczony,
że zdoławszy już zmusić go do odpowiadania na pytania, chciałam
wiedzieć coś tak mało istotnego.
– To nie jest miecz
Strażnika – powiedział wreszcie. – Wygląda tak samo, ale ma
inne właściwości. Pozwala kanalizować magię. Ułatwia jej
używanie. Smokoni magicznie nie są szczególnie utalentowani, z
czarownikami nie mają szans, o wyvernach już nie mówiąc. To taki
jakby... magiczny dopalacz. Zwiększa naturalną moc, magazynuje ją,
wzmacnia zaklęcia, usprawnia ich kształtowanie. Ty masz w sobie
wybitnie mało magii, pewnie być się poparzyła, gdybyś spróbowała
dotknąć ostrza.
Z jakiegoś powodu
poczułam się tym urażona. Zacisnęłam dłonie w pięści,
zachowując obojętny wyraz twarzy. Nie jestem pewna, na ile mi się
to udało.
– Będziesz uczył
mnie magii?
Zmarszczył brwi.
– Masz naprawdę mały
potencjał. Pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie.
– Mam poprosić?
– Ale po co? To
będzie kompletna strata czasu.
– Daj mi spróbować.
Kilka sekund toczyliśmy
walkę na spojrzenia.
– Niech ci będzie. –
Obejrzał się na zegarek. – Masz teraz czas? Masz – odpowiedział
sam sobie bez wahania. – Zbieraj się, jedziemy. – Odłożył
talerz, odszedł w kierunku sypialni.
Byłam zaskoczona. I to
delikatnie mówiąc. Kurde, on tak szybko na to poszedł? Ledwo
zauważyłam, gdy ponownie pojawił się w pokoju, tym razem
całkowicie ubrany. Czarne spodnie i gładka szara podkoszulka jak
zwykle leżały na nim... całkiem apetycznie. Tylko nadal był tak
samo potargany, jak przed chwilą.
– Zebrałaś się
już? – Zarzucił na ramię pochwę z mieczem. – Nie widzę cię
przy drzwiach.
– Prawdopodobnie
dlatego, że wciąż siedzę tutaj – burknęłam. – Jeszcze sobie
grzywki nie ułożyłeś, nie będę tyle stać po próżnicy.
– Po co mam...? –
Wyglądał po prostu arcyzabawnie z takim zaskoczeniem na twarzy.
– Grzywka. –
Wykonałam znaczący gest wokół swojej głowy. – Nie będziesz
kukuryku układał?
Bez słowa przeczesał
czerwono-czarne włosy palcami. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale
tyle zasadniczo wystarczyło, by wyglądał tak jak zwykle.
Tym razem to ja
musiałam wyglądać arcyzabawnie.
– No co? – spytał
bezradnie.
– Nie używasz... nie
wiem... żelu do włosów? – wydukałam. – Lakieru? Innych
pierdół...?
– A po co? Same tak
się układają.
– Nie wierzę. –
Byłam w połowie podnoszenia się, ale musiałam usiąść z
powrotem.
– Chcesz, to tam jest
łazienka. Jak znajdziesz tam żel do włosów, to cię stąd na
rękach wyniosę. – Wskazał kciukiem na zamknięte drzwi za
plecami.
O Boże. Mój wymarzony
facet wygląda jak wygląda, ale nie układa włosów. Ja pierdzielę,
jak mi ulżyło...
Co nie zmienia faktu,
że teraz to chętnie bym jakiś jeden żel znalazła. Kurde,
dlaczego nie noszę żadnego przy sobie?
Poczekałam cierpliwie,
aż zamknie drzwi, przepuściłam go na schodach. Dopiero kilka
stopni później zadałam kolejne pytanie:
– A jak właściwie
teraz rozwiążecie problem z tym deficytem Egzekutorów? Nie macie
jakichś kandydatów? A jak macie, to co z nimi zrobicie?
– Będę musiał ich
szkolić. – Podrzucił klucze jakimś dziwnie teatralnym gestem,
zanim schował je do kieszeni. – Jest w tej chwili jeden kandydat.
A właściwie kandydatka. Pierwszy raz w historii dziewczyna będzie
miała szansę zostać Egzekutorką.
– Co? Dziewczyna?! –
oburzyłam się nieco za mocno. – Jak to dziewczyna?! Przecież
mieliście nie przyjmować dziewczyn!
– Nikt tego nie
powiedział. Ostateczne testy zwykle okazują się zbyt ciężkie na
to, by przeszła je kobieta, ale do nich zostało jeszcze jej trochę
czasu.
Zazdrość. Kurde, to
chyba była zazdrość. No bo jakaś raszpla, pewnie o wiele
ładniejsza, starsza i fajniejsza ode mnie, pojawi się w bliskim
sąsiedztwie Kurta. I co ja wtedy zrobię? Nie, nie może tak być!
Już i tak mam małe szanse, a tak mogłabym skreślić się na
dobre...!
– Po co szkolić
jakąś babkę, skoro wiadomo, że nie przejdzie tych testów? –
piekliłam się. – Nie powinieneś skupić się na szkoleniu mnie,
skoro już się zgodziłeś? I co to w ogóle za laska?
– Nazywa się Sylwia.
Znam ją dość długo. Uważaj na próg.
– To co, może
jeszcze jest twoją dziewczyną?!
– Próg!
– Co?
Chlast!
– Mówiłem. –
Podał mi dłoń, gdy zbierałam się z tych cholernych
podświetlanych schodów. – A omawiać z tobą moich spraw
sercowych nie muszę.
Zabolało. Ale przede
wszystkim doprowadzało do szału. Bo dla mnie to brzmiało jak
potwierdzenie.
– Super. A więc
Sylwia. Wspaniała Sylwia, która we wszystkim będzie lepsza ode
mnie – mruknęłam pod nosem. – Ale czy to takie trudne? Przecież
każdy jest lepszy ode mnie.
– Co? – Obejrzał
się na mnie przez ramię.
– Nic.
Łzy piekły pod
powiekami. Nie, nie możesz się teraz rozryczeć. Nie teraz...!
– Spokojnie,
Czarnołuska. Spokojnie... – Nawet Dagon brzmiał dziwnie...
Inaczej. Na zatroskanego, zmartwionego, jakbym była tak krucha, że
każde ostrzejsze słowo mnie rozsypie. W sumie tak właśnie się
czułam.
– To boli, wiesz,
smoku?
– Wiem. Wszystko
wiem. Przecież ja też czuję. Spokojnie. Przecież nie powiedział
tego...
– Nie powiedział.
Ale nie musiał. Nie zawsze trzeba mówić wprost. Chyba tego nie
rozumiesz.
– Nie rozumiem.
Smoczek z cienkiego
drutu. Mój amulet. Mój skarb... Zacisnęłam go w palcach tak
mocno, że niemal się pokaleczyłam, wbijając ostrzejsze krawędzie
w delikatną skórę.
Chciałam umrzeć. Nie
mogłam oddychać.
– Hej, wszystko w
porządku? – Kurt spojrzał na mnie, zatrzymując się koło
swojego samochodu. Zawahał się nad wciśnięciem guzika na
kluczyku.
– Tak. A co miałoby
się stać? – Spróbowałam się uśmiechnąć. Wyszedł mi z tego
jakiś groteskowy grymas.
Chciał coś
powiedzieć. Zrezygnował w ostatniej chwili. Otworzył samochód,
wsiadł do środka. Poszłam w jego ślady, choć czułam się tak,
jakbym miała zemdleć. Mięśnie mi zadrżały, gdy lekko zgięłam
nogi.
– Jak nie czujesz się
na siłach, to mogę odwieźć cię do domu.
– Proszę, jaka
troska... – parsknęłam. Miało być sarkastycznie, wyszło
żałośnie. – Nic mi nie jest przecież. Przypomniałam coś
sobie.
Nie powiedział nic
więcej.
Mały smoczek wydawał
się parzyć. Dlaczego ja nie powiedziałam, że chcę do domu?
Mogłabym... mogłabym opowiedzieć o wszystkim babci, poprosić,
żeby mnie przytuliła, spróbować zasnąć. Mogłabym tyle
rzeczy...
Nie mogłam tylko
oddychać. Dlaczego to boli fizycznie? Tak powinno być? Miłość
jest do dupy. Ja chyba też jestem do dupy. Myślałam, że mam
jakiekolwiek szanse? Ja? Ja jestem dla niego dzieckiem. To normalne,
że gdzieś obok mojego szkolenia ma też własne życie. Dlaczego
nie brałam wcześniej tego pod uwagę? Mogłabym lepiej się
przygotować...
A czy na to dało się
przygotować?
Cały dobry humor szlag
trafił. A gdy tu szłam, czułam się stuprocentowo dobrze, pierwszy
raz od dłuższego czasu. Widocznie świat chciał mi coś
uświadomić.
– Hej, smoku. Nie
ratuj mnie, jeśli magia będzie mnie chciała dzisiaj zjeść.
Dobra?
– Przestań.
Nadzieja. Takie
idiotyczne coś, w co możesz równie dobrze nie wierzyć i uważać,
że jest pożywką dla głupich, ale gdy jej zabraknie... Ja nigdy
nie myślałam, że to się spełni. To było niemożliwe, żebym
mogła kiedykolwiek być z Kurtem. Jestem dla niego za młoda. Mam
siedemnaście lat, wyglądam na jeszcze mniej. Jestem słaba, choć
próbuję zakryć to złośliwością. Jestem... jestem dla niego
nikim. Ale tak, gdy nie wiem niczego na pewno, jestem w stanie karmić
się marzeniami. Mogę sobie gdybać, bo przecież nie wiem, jak to
wygląda. Jakiś tam słaby okruch wiary mogę w sobie mieć.
Chyba żyłam do tej
pory jedynie dzięki temu okruchowi. Gdy go zabrakło, poczułam się
tak, jakby ktoś wyrwał mi kawałek serca. Bolało, krwawiło... a
ja stopniowo umierałam tam w środku. Chciałam umrzeć. Dlaczego to
nie może stać się szybciej?
Kochałam go. Kochałam
go do szaleństwa, a bez niego nie było mnie.
Droga do Poczdamu
minęła w ciszy i zupełnie niepostrzeżenie. Gapiłam się tylko
bezwolnie przez okno, w myślach licząc mijane budynki i modląc
się, żeby Kurt nie drążył więcej. Swoim zachowaniem pewnie
tylko sprawiałam, że drążyłby chętniej, ale po prostu nie
mogłam się przemóc. Na szczęście nie patrzył na mnie. Traktował
mnie jak powietrze...
Na szczęście? Sama
nie wiedziałam, czy powinnam się z tego cieszyć. Nie wiedziałam,
co powinnam myśleć, co czuć...
Ja wiedziałam tylko,
że chciałabym, żeby mnie przytulił mocno, pocałował i
powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Wiedziałam też, że
nic już nie będzie dobrze. Może kiedyś. Ale czy jestem na tyle
silna, by na to kiedyś zaczekać? Wątpię. Oddałabym wszystko,
byleby tylko moje marzenia...
Nie, po co o tym
myśleć? Tak chyba jeszcze pogarszam.
Zatrzymał się pod
wielkim domem, otworzył starą bramę pilotem owiniętym taśmą
klejącą. Gdy samochód wtoczył się na wysypany żwirem niewielki
podjazd, bez słowa wysiadłam i trzasnęłam drzwiami. Może nieco
za mocno, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Kurt wygramolił
się chwilę po mnie, wyjął z bagażnika miecz i krótko skinął
głową, bym ruszyła za nim. Poruszałam się jak automat.
– Użyłaś
kiedykolwiek magii? – spytał, siadając na powalonej jabłoni.
– Nie –
odpowiedziałam bez wahania. Nie zajęłam miejsca obok –
skrzyżowałam ramiona na piersi i podeszłam do jednego ze wciąż
żywych drzew, udając, że zauważyłam na jego korze coś
interesującego. Przejechałam po niej delikatnie palcami, podrapałam
paznokciem. Gdy go nie widziałam, było mi łatwiej się skupić.
– Nigdy? Nawet
nieświadomie?
– Nawet. Volker, jak
był w wieku przedszkolnym, podobno straszył rodziców w nocy kulami
światła. Wychodziło mu to bez trudu i babcia opowiadała, że
bardzo ciężko było mu wytłumaczyć, by tego nie robił. Ja takich
przygód nie miałam. Wcześnie zaczęłam się przemieniać, a zanim
cokolwiek mi opowiedziała, wpadałam w panikę i demolowałam
mieszkanie. Zero magii. Tylko smocza skóra.
– O bogowie... –
Musiał ukryć twarz w dłoniach, bo doszło mnie stłumione
westchnięcie. – Będzie gorzej, niż myślałem.
– Przemienianie się
w smoka to już nie magia? – spytałam niemal obojętnie.
– To inny rodzaj
magii.
– Więc co, panie
nauczycielu? – Zdołałam zebrać się w sobie: obróciłam się i
spojrzałam na niego, uśmiechając się cynicznie. Podejrzewam, że
nie objęło to oczu. – Od czego zaczniemy?
– Próbowałaś
używać magii? Rzucać zaklęcia, kształtować ją umysłem?
Cokolwiek? – Masował czoło z zamkniętymi oczami i zbolałym
wyrazem twarzy.
– Kiedyś próbowałam,
jak jeszcze miałam nadzieję, że coś mi z tego wyjdzie. Nie
wyszło.
– Nihal... –
Poruszył się, bezradnie rozłożył ramiona i spojrzał na mnie z
uniesioną jedną brwią. – Prosisz mnie, żebym zrobił coś z
niczego. Nie nauczę cię używania magii, skoro z jakiegoś powodu
nie masz jej w sobie. To tak, jakbyś prosiła mnie, żebym pokazał
ci, jak się lata w ludzkiej skórze. To niemożliwe.
– Przecież wszyscy
smokoni używają magii! – zaprotestowałam ostro. – Nie mogę
być jakimś cholernym wyjątkiem!
– Już i bez tego
jesteś wyjątkiem. Jesteś dziedziczką pół-wyverna. Dagon nie był
do końca smokiem. Może to właśnie jest powód.
– Przecież wyverny
mają w sobie więcej magii niż smoki.
– Nie te prawdziwe.
To znaczy... – Coraz mocniej wyglądał, jakby bolała go głowa. –
Prawdziwe wyverny korzystały z potężniejszej magii. Potrafiły
użyć jej więcej niż smoki, lepiej nad nią panowały... ale
potrafiły wykorzystywać do dość ograniczonej ilości spraw. Miały
więcej granic, niż możliwości. Smoki były nieco słabsze, ale
magią otaczały się wszędzie. I może o to właśnie tu chodzi.
Nie ma w tobie magii. Mówiłem już.
– Wyczuwam ją.
– Co? –
Zdezorientowany, uniósł na mnie wzrok, choć miałam już wrażenie,
że stracił zainteresowanie.
– Wyczuwam magię.
Wiem, kiedy ktoś jej używa. Czuję ją od miecza, który dała mi
Rada. Więc jak to możliwe, że nie mogę z niej korzystać? Podobno
magię czerpie się z zewnątrz, więc na co mi ona gdzieś w środku?
– To nie tak. Owszem,
samą energię, którą kształtujesz, bierzesz z zewnątrz. Ale nie
będziesz w stanie zmusić jej do posłuszeństwa, jeśli nie ma
jakiegoś jej ułamka w tobie. Możesz ją wyczuwać. Prawdopodobnie
każdy ją wyczuwa, nawet ludzie, chociaż nie każdy umie to nazwać.
– Chcę spróbować.
– Głos nieco mi zadrżał.
– To strata czasu...
– Proszę, daj mi
chociaż spróbować! – krzyknęłam. – Tak, wiem, jestem
beznadziejna. Nie ma we mnie magii, jestem wyrzutkiem, nie wychodzą
mi najprostsze rzeczy i nie nadaję się do niczego, ale przecież
nic cię to nie kosztuje!
– Nihal... – Urwał,
pokręcił głową. – Niech ci będzie. Byleby potem nie było
histerii.
– Ja i histeria? W
życiu – prychnęłam, choć prawda była taka, że łzy
praktycznie wylewały mi się spod powiek, a w gardle narastała
dławiąca gula.
– Usiądź.
Nie chciałam siadać
obok niego. Choć patrzył na mnie podejrzliwie, znalazłam sobie
jakiś pniak i przyturlałam na naszą ćwiczebną polankę. Usiadłam
wygodnie, zamknęłam oczy, by móc lepiej się skupić.
– Magię musisz w
sobie poczuć. To nie jest coś, co możesz pominąć. Magia, choć
teoretycznie nie robi w ciele nic złego, jest jak pasożyt.
Wyczujesz, że coś jest nie tak. Wyczujesz coś obcego, coś jak
silną energię, która zacznie cię przyciągać i fascynować. Skup
się na niej. Postaraj wyciągnąć na zewnątrz, wyobraź sobie, że
otaczasz się nią jak bańką.
Jak na tak złośliwego
chama, tłumaczył całkiem nieźle. Tylko że...
Tylko że we mnie nic
nie było.
Szukałam. Przeglądałam
swoje ciało, wsłuchiwałam się w nie, sprawdzałam komórka po
komórce, mając nadzieję natrafić na cokolwiek, co będzie nieco
inne od całej reszty. Nie znalazłam niczego takiego.
– Jaka jest szansa,
że nie umiem tego rozpoznać? – spytałam po dłuższej chwili.
– Żadna. Nie
miałabyś wątpliwości, gdybyś ją znalazła.
Zacisnęłam dłonie w
pięści, ponownie przymknęłam oczy, by powstrzymać łzy. Chciałam
krzyczeć.
Dlaczego ty nie możesz
teraz wstać i po prostu do mnie podejść? Czy naprawdę jestem aż
tak beznadziejna, że nie jesteś w stanie mnie pokochać...?
– Czarnołuska!
– warknął Dagon. Zignorowałam go.
– Spróbujmy czegoś
innego – powiedziałam na głos. Brzmiałam na złą. Chciałam
brzmieć na złą, lecz głos mi drżał. Niebezpiecznie. Już nie
lekko, jak wcześniej, lecz na całego, tak że nikt nie mógłby
mieć żadnych wątpliwości co do tego, dlaczego tak się dzieje.
– Czego niby? Jeśli
nie znajdziesz w sobie magii, nie użyjesz tej, która cię otacza.
Nie ma innego sposobu. Chociaż... – zawahał się wyraźnie w
ostatniej chwili.
– Chociaż? –
pogoniłam.
– Mówiłaś, że
wyczuwasz magię. W jaki sposób?
– Czuję, że na mój
miecz Strażnika są nałożone jakieś zaklęcia. Nie potrafię ich
dokładnie określić, ale... to aż śmierdzi, tak jest intensywne.
Czasem boję się tego miecza dotknąć. Mam wrażenie, że powinny
mi pomagać, ale... nie wiem. Nie umiem tego opisać.
– Dobra, zaryzykujmy.
Najwyżej będę z tobą jechać na ostry dyżur z poparzeniami.
Świsnęła klinga
wyciąganego z pochwy miecza. Otworzyłam oczy, wzdrygnęłam się,
odsunęłam szybko, gdy wyciągnął w moją stronę broń.
– Zwariowałeś? Na
szpital jakoś nie mam ochoty – warknęłam. – Tylko tego mi do
szczęścia brakowało...! W czym to ma niby pomóc?
– Tak sobie
pomyślałem, że może spróbować z tobą jak z wyvernem. Może
podchodzę do ciebie od złej strony. Nie wiem, do czego w końcu ci
bliżej.
– To znaczy? –
Poczułam się nieco jak przedmiot.
– To będzie dość
skomplikowane. – Chyba zupełnie mimowolnie zakręcił mieczem
ósemkę. Samymi palcami. – Jak mówiłem, prawdziwe wyverny
potrafiły używać magii w większych ilościach niż smoki, ale w
bardzo ograniczonej formie. W przypadku nowych wyvernów – ludzi,
którzy przemieniają się w wyverny – jest nieco inaczej. Wiesz,
jak te wyverny działają?
– Wiem, że mam się
do nich nie zbliżać, bo bawi je podpalanie wrogów – prychnęłam.
– Co mam wiedzieć? Pewnie spotkałam ich całkiem sporo, a nie
miałam pojęcia, że są wyvernami. Babcia mi trochę opowiadała.
Podobno trzęsą Drugim Światem i w magii mogą się wręcz kąpać.
Smokoni im do pięt nie dorastają. Nikt im do pięt nie dorasta.
– No właśnie. Ale
tu pojawia się problem. Bo zwyczajny wyvern jest potężniejszy od
wszystkich istot magicznych, ale jeszcze nie na tyle, by uznawać go
za władcę Drugiego Świata. Prawdziwy problem stanowią tu Łowcy.
A przynajmniej stanowili, bo o tej mocy zapomniano na setki lat i
dopiero od jakichś stu ponownie wchodzi w użycie. A przynajmniej
wchodziłaby, gdyby nie to, że wszyscy boją się jej używać.
Słyszałaś o vurdzie?
– Słyszałam. Ale ty
nie chcesz tego na mnie próbować? – przestraszyłam się.
– Nie, nie. Ale do
czego dążę. Vurd to potęga sama w sobie, ale żeby jej
użyć, trzeba mieć przekaźnik.
– Vurd
sam w sobie nie był przekaźnikiem? – przerwałam.
– W
uproszczeniu nazywa się tak zarówno samą moc, jak i przekaźnik.
Teraz mówiłem o mocy. – Spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem.
– Ale dobrze, że wiesz trochę więcej. Magia vurda
to nawet nie do końca magia jako taka, ale jest cholernie potężna.
Na tyle potężna, że do jej używania potrzeba właśnie tego
vurda-przekaźnika. I
tak sobie pomyślałem... że może tobie też potrzebny jest
przekaźnik?
– Nie
zamierzam korzystać z vurda,
ja pierdzielę! – zerwałam się z miejsca. – Skoro tyle wiesz,
to nie kojarzysz może, że od tego się umiera? W męczarniach?!
Dziękuję, postoję, wolę już być niemagiczna jak worek kartofli!
– Uspokój
się, bo nic ci więcej nie powiem!
Zaskoczona
tym, że może krzyknąć tak głośno, usiadłam ponownie. Bez
udziału woli.
– Kontynuując.
Miałem na myśli przekaźnik dla zwyczajnej magii. Vurda
nie zamierzam cię uczyć. Bo nie umiem i sam nie zamierzam z niego
korzystać. Skoro wyverny się boją, to my chyba tym bardziej
powinniśmy. – Jeszcze raz wyciągnął w moją stronę czerwony
miecz Egzekutora. – To jest przekaźnik Egzekutorów, byśmy mogli
używać więcej magii. Mówiłem ci już o tym. Próbujesz? To może
być jakieś rozwiązanie.
– Ale
mogę równie dobrze poparzyć sobie dłonie?
– I
to jak marzenie.
Bałam
się. Cholernie bałam się sięgnąć po ten pieprzony miecz... ale
jeszcze mocniej bałam się tego, co by sobie o mnie pomyślał,
gdybym tego nie zrobiła.
A
poza tym i tak było mi już wszystko jedno.
Wyciągnęłam
dłonie i pozwoliłam, by położył mi na nich miecz, jakby wręczał
mi dar.
Czekałam.
Trzęsłam się nieco. Nic się nie działo.
– I
co teraz? – spytałam wreszcie po krótkiej chwili.
– Jeszcze
raz poszukaj magii.
A
więc jeszcze raz poszukałam magii.
Była
tam. Rany, ona naprawdę tam była! Dziwna, nienaturalna, jak
skupisko ostrego światła w idealnej, pustej ciemności. Ale pomimo
tego, że była tak zaskakująca, nie przestraszyłam się... bo to
światło było ciepłe i przyjemne. Nie wiedziałam, co miałam z
nią zrobić. Ale skoro już tam siedziała...
Poczułam
się kompletna. Smutna, rozdarta, ale kompletna. Nie umiałam
powiedzieć, na czym dokładnie to polegało.
– Widzisz
teraz magię mojego miecza – odezwał się Kurt. Jego głos zdawał
się dobiegać ze sporej odległości. Przestraszyłam się go w
pierwszym odruchu. – Spróbuj jej użyć. Zbierz ją. To trochę
tak, jakbyś nabierała w dłonie wody. Zaczerpnij jej i spróbuj
ukształtować w coś konkretnego.
Spróbowałam.
Sięgnęłam głębiej, moje niematerialne palce wyciągnęły się
ochoczo w stronę ogromnego światła, zanurzyły w nim – jakie to
było przyjemne! – ale... nic więcej się nie stało. Światło
nie było cieczą, której mogłabym nabrać. Światło było
nieuchwytnym gazem.
– Nie
mogę – wydukałam. – Po prostu nie mogę... – Spod powieki
wypłynęła mi pojedyncza łza.
– Spróbuj
teraz.
Wzdrygnęłam
się, gdy poczułam ciepłą męską dłoń na swojej. Serce zabiło
mi szybciej, gdzieś w piersi załaskotało, zabolało z tęsknoty,
nadzieja uniosła zmasakrowany łeb i czujnie otworzyła zakrwawione
oczy... Nie, Nihal, jemu nie o to chodzi. Przecież nie o to mu
chodzi! Przełknęłam ból, odetchnęłam głęboko i jeszcze raz
sięgnęłam ku światłu.
Gdy
Kurt dotknął moich dłoni – a właściwie rękojeści swojego
miecza, przez co musiał musnąć moje dłonie – wszystko się
zmieniło. Tym razem poczułam opór, tym razem zdołałam oderwać
kawałek światła. Okazał się cięższy, ruchliwy i zdecydowanie
trudniejszy do utrzymania, niż się tego spodziewałam, ręce
zaczęły mnie parzyć. Uformowałam go szybko w pierwsze, co
przyszło mi na myśl, bojąc się, że jeszcze chwila, a nie zdołam
go utrzymać, i puściłam.
Otworzyłam
oczy.
Kula
światła była niewielka i zniknęła prawie natychmiast, ale
zdążyłam ją zauważyć. Była tam. Ona tam była...!
– Powinnaś
mieć miecz Egzekutora, nie Strażnika. – Kurt wyjął mi czerwone
ostrze z dłoni i odsunął się kilka kroków. Zabolało. Nie wiem
dlaczego, ale zabolało.
– Już
widzę, jak Rada Smoków się na to zgodzi – westchnęłam.
– Nie
zgodzi się. Oni się ciebie boją.
– Też
mi nowość! – Wywróciłam oczami. – Nie ma żadnego sposobu,
żeby ich przekonać?
– Nie
licz na to.
Zamilkłam.
Patrzcie.
Oto Nihal. Nihal jest beznadziejna we wszystkim, za co się weźmie.
I nawet, jeśli coś miałoby szansę jej wychodzić, i tak tego nie
dostanie. Z czystego „bo nie”. Bo sobie nie zasłużyła. Bo ktoś
przecież musi być tym beznadziejnym, któremu nic nie wychodzi. A
jak nie ona, to kto?
Jedyne,
na co się nadaję, to mój nocny prześladowca. Obserwowanie z
ukrycia, pilnowanie... złudne uczucie, że cokolwiek ode mnie
zależy. I wieczna samotność pod bezmiarem czarnego nieba. I tyle.
Wzdrygnęłam
się, gdy niedaleko rozległ się dźwięk, którego w jakiejś
głęboko ukrytej części podświadomości się spodziewałam.
Uchyliłam powoli oczy, kolejna łza wyrwała się spod powieki i
spłynęła po policzku, zanim zdążyłam ją powstrzymać.
Spojrzenie miałam jednak twarde, zdecydowane i silne. A przynajmniej
miałam taką nadzieję.
Kurt
na mnie patrzył w nieodgadniony sposób. Milczeliśmy. Czekaliśmy.
Łopot smoczych skrzydeł się przybliżał.
– Nie
przeszkadzam?
Smoczyca
była dość duża, smukła i niebieska. Wylądowała z gracją, nie
łamiąc nawet jednej gałęzi, otrzepała się lekko, złożyła
skrzydła i przyjrzała mi ciekawie, przechylając łeb.
– A ty to...?
– warknęła po krótkiej chwili.
– Nihal
– przedstawił mnie Kurt. Wskazał na smoczycę. – Sylwia.
Sylwia.
Oczywiście, że Sylwia. Oczywiście.
W
porządku.
– Nie
będę wam w takim razie przeszkadzać – powiedziałam w miarę
normalnym głosem. Wstałam, przeciągnęłam się lekko. – Miło
cię poznać, Egzekutorko. – Uśmiechnęłam się do niebieskiej
sympatycznie. Bo to przecież nie jej wina.
Nie
jej wina...
A
tak cholernie chciałam rozszarpać ją na strzępy.
– Nihal...
Nie
obejrzałam się na niego. Nie mogłam. Przemieniłam się w smoka,
lekko potrząsnęłam skrzydłami, by je rozgrzać.
– Miłego dnia
– rzuciłam i wzbiłam się w powietrze.
Niebo
było wielkie, niezmierzone jak mój ból i zasnute ołowianymi
chmurami.
A
smocze łzy duże jak kurze jajka i mieniące się perłowo jak
najwspanialsze diamenty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz