– Żarcie
przyniosłem! – Postawny mężczyzna otworzył ciężkie drzwi, z
trudem lawirując zastawioną metalową tacą. Stęknął, zaklął,
zawadziwszy ramieniem o futrynę...
Trach! Niemal wyrąbał
się na plecy, gdy identyczna taca pierdzielnęła we framugę tuż
obok jego głowy. Schował się szybko za masywnym skrzydłem,
bluzgając w dziwnie śpiewnym języku, którego nie potrafiłam
skojarzyć z żadnym ze słyszanych.
– Cholera, nie
trafiłam – jęknęłam z autentycznym żalem w głosie. – Obiad
postaw na podłodze i wyjdź.
– Ty mała... –
Ponownie wparował do środka, czerwony z gniewu. Zapowietrzył się,
szukając odpowiedniego epitetu.
– Postaw tacę i
opuść pomieszczenie – powtórzyłam uprzejmie.
– Już ja cię
utemperuję, pieprzona...
– Mam jeszcze miskę.
– Pozwoliłam, by oczy błysnęły smokońskimi czerwienią i
bielą, i uniosłam naczynie, by lepiej je widział.
Facet poprzeklinał
jeszcze chwilę, walnął tacę na podłogę, aż zabrzęczało, i
wyszedł, z całej siły trzaskając drzwiami. Musiał się wrócić
i je poprawić, gdy zamek w pierwszej chwili odskoczył. Szczęknęła
zakładana od zewnętrznej strony kłódka.
Wstałam spod ściany,
wzięłam tacę i wróciłam na swoje miejsce. Jedzenie może i nie
było szczególnie podobne do tego, jakie serwowano w Hiltonie, gdy
byłam tam na konferencji z rodzicami, ale miało jedną zaletę:
dało się je zjeść. Nieskończona pojemność smoczego żołądka
już dawała mi o sobie znać z pełną mocą, więc nawet kanapki z
chudym serem, pozbawiony smaku krupnik i najbardziej sucha surówka z
marchewki, jaką kiedykolwiek jadłam, stawały się dla mnie aż do
przesady cenne. Byłam cholernie głodna.
I tak wściekła, że
aż mnie skręcało.
Po tym, jak przeżyłam
dość nieprzyjemne lądowanie i w walkę w lesie wtrącił się
szczelnie opakowany w czarną zbroję wielki smok, nie miałam
szczególnie wiele do gadania w kwestii swojej wolności. Można
wręcz powiedzieć, że nie miałam nic do gadania. Jeden z
wnerwiających gostków umiał posługiwać się dość skomplikowaną
magią, bo skutecznie uśpił mnie na kilka minut, podczas których
zdołał związać mnie jak baleron i zawinąć czymś ślepia, bym
nie widziała, gdzie tak naprawdę mnie prowadzą. Ich pupilek był
na tyle duży i silny, że przeniesienie mnie w powietrzu na znaczną
odległość nie sprawiło mu żadnego problemu. Nawet się nie
zasapał, skubany. Choć klęłam, szarpałam się ile wlezie i mimo
zawiązanego pyska próbowałam ziać ogniem, cedząc go przez zęby,
nikt nie sprawiał wrażenia szczególnie przejętego. Gdy dotarliśmy
na miejsce (chociaż oczywiście nie miałam pojęcia, gdzie to całe
miejsce się znajduje, choćby i w przybliżeniu), zamknęli mnie w
celi, rozwiązali i zwiali czym prędzej, zanim ochłonęłam na
tyle, by przypiec parę tyłków, tak dla czystej satysfakcji.
No i siedziałam tu do
teraz.
Nie miałam pojęcia,
ile mogło minąć czasu. W wielkiej komnacie z czarnego kamienia, w
której bez trudu mieściłam się również jako smok, nie było
okien. Mój żołądek nie był za to najlepszym czasomierzem, skoro
głodna byłam nieustannie. Jeśli dobrze się orientowałam, pięć
posiłków przynieśli w różnych odstępach. Może zależało im na
tym, bym straciła poczucie upływającego czasu.
Nie zabrali mi niczego,
co miałam w kieszeniach, mogłam więc bawić się telefonem do
woli. Szkoda tylko, że nie było zasięgu, więc na żaden
przysłowiowy telefon do przyjaciela nie miałam co liczyć.
Chociaż... czy ja
wiem, czy miałabym do kogo zadzwonić, nawet gdybym mogła? Jakoś
wątpiłam, by zajęty pieprzoną Sylwią Kurt zechciał ruszyć swój
szanowny, wnerwiający, wredny, doprawdy bezczelny i niestety całkiem
apetyczny tyłek, żeby ratować mi skórę. Znowu. Złapali mnie
jacyś kolesie, którzy prawdopodobnie współpracują z naszym
największym wrogiem? E, co tam, przecież ta głupia Nihal i tak się
tylko pod nogami plątała. Żadnego pożytku z niej nie było, a tak
przynajmniej jeden problem mniej.
No ale babcia to by się
mogła pofatygować, nie obraziłabym się.
Cholernie mi się tutaj
nie podobało. Pomieszczenie, jak wspominałam, było ogromne –
mogłam w nim swobodnie rozłożyć skrzydła, a nawet przelecieć
parę metrów z jednego końca na drugi. Ściany z czarnego kamienia
wyglądały tak, jakby ktoś swego czasu próbował rzeźbić je na
kształt smukłych, gotyckich kolumn, lecz zrezygnował z
przedsięwzięcia, gdy tylko zaczęło nabierać odpowiednich
kształtów. Być może było to wtedy, gdy postanowili przerobić
komnatę na więzienie. Światło dawało kilka przymocowanych do
ścian pochodni, które sama pozapalałam, gdy zostawili mnie w
spokoju. Miałam jakieś takie wrażenie, że nikomu tu nie
przeszkadzałoby, gdybym kisiła się w całkowitej ciemności.
Sklepienie i tak niknęło w mroku, przez co nie byłam do końca
pewna, jak wysoko się znajduje. Odkąd przemieniłam się w
człowieka, trwałam w tym ciele uparcie, jakby od tego miało
zależeć moje życie. W sumie nie wiem, skąd miałam takie
wrażenie.
Tak, przez jakiś czas
chciałam zgrywać przed nimi wściekłego prawdziwego smoka, którego
musieli z kimś pomylić. Warczałam, ryczałam, gdy próbowali do
mnie podchodzić, plułam ogniem i płonącym jadem, machałam
szponami i ogonem, łopotałam skrzydłami, ale zasadniczo zbyt dużo
tym nie osiągnęłam, wolałam więc przemienić się w człowieka,
bo jednak w tej skórze głód wydawał się mniej dotkliwy. Żołądek
w końcu był mniejszy, bardziej dostosowany do przynoszonych
porcji... I tak nie wiedziałam, do czego niby im jestem potrzebna.
Oprócz tego, że jakąś godzinę po tym, jak mnie tu wsadzili,
przyszedł gostek z aparatem i spróbował zrobić mi parę zdjęć,
nie interesowali się mną w żaden sposób. Przynosili tylko żarcie
– za każdym razem ten sam wnerwiający strażnik – i tyle.
Ta bezczynność i
niewiedza były może frustrujące, ale przede wszystkim... przez nie
coraz bardziej bałam się momentu, w którym sobie o mnie przypomną,
bo miałam naprawdę dużo czasu, by nad nim pomyśleć i zbudować w
głowie milion przerażających scenariuszy. Nie miałam nawet
najmniejszych podejrzeń, co takiego mogą mi szykować. Pranie
mózgu, jakie zrobili pewnie również mojemu bratu, by do nich bez
problemu dołączył? Tortury? A może miałam robić za jakiegoś
królika doświadczalnego? W końcu takiej jaszczurki jeszcze w
swoich szeregach na pewno nie mieli, nie? Pewnie mogą się
zainteresować tym, co można ze mnie wydusić i do czego
wykorzystać.
Kurde, z każdą
godziną problem wydawał mi się coraz większy.
Ciekawe, jakiego
pierdzielca dostaną rodzice na tę moją nieobecność. Być może
już wychodzą z siebie. Dopiero co zaginął im syn, więc
kontrolowali mnie dość mocno – każde nieodebranie telefonu
wytykali mi bezlitośnie, złościli się, gdy się spóźniałam i
znikałam bez zapowiedzi. Nie, nie dziwiłam się im – dlaczego bym
miała, skoro sama jestem przez to wszystko przewrażliwiona?
Martwiłam się o nich. Martwiłam się, bo wiedziałam, że choć
pewnie jak zwykle próbują maskować się wściekłością, tak
naprawdę przeżywają piekło. Ale czy już się dowiedzieli?
A babcia? Chyba powinna
zacząć mnie szukać, prawda? Tylko niby jakie ma szanse mnie
znaleźć, skoro mój trop urywał się bez śladu wszędzie tam,
gdzie wzbijałam się w powietrze? Smokoni przecież nadludźmi nie
są, swoje ograniczenia też mamy. Nie da się wytropić smoka, który
leciał, bo w powietrzu zapach utrzymuje się zbyt krótko. Musiałaby
lecieć tuż za nami, w co wątpiłam.
Chyba żeby Kurt...?
Nie, nie ma opcji.
Nawet nie próbuj się oszukiwać. Przecież dobrze widziałaś, że
jesteś dla niego tylko w gruncie rzeczy niechcianym obowiązkiem.
Widziałaś...
Nie mam bladego
pojęcia, dlaczego zechciał mnie uczyć, skoro aż tak go
denerwowałam, ale przecież widziałam gołym okiem, jak patrzył na
Sylwię. Tak, jak nigdy nie spojrzałby na mnie... Jak mówił o niej
z dumą w głosie, gdy wspominał, że jest kandydatką na
Egzekutorkę...
A może by dołączyć
do tych cholernych buntowników Lodricka Drake'a? Przynajmniej
miałabym okazję skopać lasce tyłek...
Ale to nie jest jej
wina, do cholery.
Szkoda, że właściwie
nie miałam nawet co się zastanawiać, którą ze stron obrać,
skoro nikt nie raczył mi nigdy zdradzić, o co właściwie ci cali
buntownicy walczą. Wiem, że tworzą armię ze smokonów po praniu
mózgu i atakują resztę, której nie udało im się
podporządkować... ale po co? Chyba nie dla szacunku na dzielnicy i
ogólnoświatowej popularności?
Kij ich tam wie. Może
właśnie po to to robili. Żeby pstrykać sobie selfiaczki na tle
krwawej smoczej bitki i wstawiać na portale społecznościowe...
Pomimo beznadziejnego
położenia, dosłownie ryknęłam śmiechem, gdy sobie to
wyobraziłam.
– Śmiejesz się w
takiej sytuacji? – Dagon prychnął z niedowierzaniem. Od
samego początku kręcił się niespokojnie w mojej głowie, warcząc
głęboko, pobudzony jak nigdy dotąd. Gdyby był istotą materialną,
pewnie chodziłby w kółko po komnacie, powoli wydeptując w
kamiennej podłodze ścieżkę.
– Wiesz, smoku,
gdybym nie umiała śmiać się ze wszystkiego, to pozostawałoby mi
tylko kulić się w kąciku i płakać nad niegodziwością świata.
Nie odbieraj mi tej wątpliwej przyjemności – mruknęłam,
nieco już skwaszona.
– Powinnaś
zastanawiać się, jak się stąd wydostać...
– Zastanawiałam
się. Stąd nie da się wydostać. Sam przecież widziałeś.
– A gdybyś
rzuciła się na nich, gdy otworzą drzwi? Na przykład wtedy, gdy
przyniosą ci następną porcję jedzenia?
– Ale wtedy
jedzenie mi się zmarnuje.
Przez chwilę panowała
nieprzenikniona cisza. Wreszcie smok wykrztusił z tępym
niedowierzaniem:
– Że co?! Ty
właśnie...
– Dobra, dobra, bo
ci żyłka pęknie. – Wywróciłam oczami, choć nikt nie mógł
mnie widzieć. – Mogę spróbować. Ale naprawdę w to wątpię
i naprawdę przepadnie mi przez to posiłek, jeśli się nie uda. A
pewnie się nie uda.
Warknął coś bliżej
niezrozumiałego, obrażając się jak różowa panienka, i zaczął
myśleć o czymś innym.
No okej. W sumie mogłam
spróbować. Raczej bardziej mi to już nie zaszkodzi, co nie?
Trochę martwi mnie to,
że musiałam dodać do tego stwierdzenia słowo „raczej”...
Czekałam. Siedziałam
cierpliwie w swoim ciepłym miejscu pod ścianą, obserwując
dogasające pochodnie, i bawiłam się jednorazową plastikową
łyżką, jaką dołączali do krupniku. Była tak beznadziejna, że
ledwo dało się nią nabierać większe porcje zupy, więc na
narzędzie do czegokolwiek bardziej ambitnego się nie nadawała.
Mogłam co najwyżej połamać ją w palcach i próbować się nią
pociąć, a i o to byłoby trudno. Co innego taca – jeśli wzięło
się porządny zamach, można nią było pięknie pierdyknąć w łeb
strażnika. Oczywiście jeśli przy okazji miało się nieco lepszego
cela, niż ja. Udało mi się raz, co i tak mogłam uznać za pewien
sukces, ale zaraz za nieszczęśnikiem pojawiło się sześciu
następnych, więc i tak średnio na tym skorzystałam. Choć
satysfakcję miałam ogromną, gdy we trzech wyciągali ogłuszonego
kolegę na korytarz...
Dosłownie zerwałam
się z ziemi w panice, gdy w kłódce po drugiej stronie drzwi
zachrzęścił klucz. Zatoczyłam się, podparłam dłonią o ścianę,
gdy zakręciło mi się w głowie. Słyszałam jakieś stłumione
głosy. Ktoś ewidentnie wybrał się do mnie w odwiedziny. I to
więcej niż jeden ktoś.
Gdy tylko drzwi
uchyliły się na ułamek centymetra, rzuciłam się w ich stronę.
Ryknęłam wściekle,
zionęłam ogniem. Uniosłam szponiastą łapę, machnęłam nią,
wyrywając jedno z metalowych skrzydeł z zawiasów – okazało się,
że otwarte są wręcz śmiesznie delikatne. Drugim machnięciem
wywróciłam jak domino idącą na czele moich gości uzbrojoną
czwórkę i rzuciłam się w stronę otwierającego przede mną
korytarza, szybko jak mgnienie. Skok wykonałam naprawdę
nieprawdopodobnie długi, wylądowałam w znacznej odległości za
ludźmi i, nie mogąc rozłożyć skrzydeł na ograniczonej
przestrzeni, puściłam się galopem.
Pierwszy promień
zielonkawego światła rozbłysnął centymetry od mojego łba. Nie
zastanawiając się wiele, wbiegłam na ścianę korytarza, mocno
wbijając ostre pazury między stare cegły. Okręciłam się do góry
nogami, przebiegłam po suficie, wylądowałam na drugiej ścianie,
jak szczur biegnący wąską rurą...
Kurde, strzelec był
całkiem dobry.
Następny promień
trafił mnie z czymś, co można było określić mianem fajerwerków.
Rozbłysło, posypały się iskry, poczułam swąd palonego mięsa –
swojego, przez co z miejsca zrobiło mi się niedobrze; potworny ból
rozszedł się wzdłuż kręgosłupa, niemal całkiem mnie
paraliżując. Upadłam na wyłożoną nierównymi cegłami podłogę,
zaskowyczałam, gdy zobaczyłam zbliżających się żołnierzy.
Szarpnęłam się ostatni raz, zionęłam w ich stronę ogniem, nie
przejmując się, że poczułam, jak coś zaciska mi się na
rogach...
A powinnam.
Nie, nie wiem, jak
możliwe jest skuteczne złapanie na lasso szarpiącego się
zdesperowanego smoka. To znaczy wiem, że to niemożliwe. Ale
biegnącemu za mną gostkowi jakimś cudem się udało. W końcu
pieprzyć fizykę, co nie?
Aż trzasnęło mi w
karku, gdy zdołał zatrzymać mnie podczas następnego skoku. Przez
mocne szarpnięcie obróciłam się w powietrzu, uderzyłam bokiem o
ścianę, straciwszy równowagę. Dostałam czymś ostrym w nos,
trysnęła krew, zalewając mi ślepia. Przez chwilę zupełnie nic
nie widziałam.
Ranna i obolała,
całkowicie straciłam wolę walki, gdy dostałam kolejnym zielonym
promieniem. Co to było, do cholery?
Skuli mnie. Jak słowo
daję – błyskawicznie skombinowali skądś metalową obrożę,
którą zapieli mi wysoko na długiej szyi, tuż za miejscem, w
którym kończą się kości czaszki, a łapy spętali grubymi
łańcuchami. Poprowadzili mnie jak potulnego szczeniaczka z powrotem
do celi, gdzie zrobili użytek z przykutych do jednej ze ścian
metalowych pierścieni, wiążąc mnie do nich. A ja dopiero co
zastanawiałam się, do czego też mogą służyć...
Praktycznie
unieruchomiona, straciłam ochotę na cokolwiek. Nawet przemienić
się w człowieka z niewiadomych przyczyn nie mogłam.
– I jednak szlag
trafił mój posiłek, chamie prosty – warknęłam do Dagona,
ale miał na tyle godności, by nie skomentować zarzutu.
Kilku strażników od
razu rzuciło się naprawiać wyważone drzwi. Jeden z ubranych po
cywilnemu wziął się do robienia mi zdjęć, inny zbliżył się
bardziej, jakby chciało mu się porozmawiać. Nie patrzyłam na
niego. Miałam go gdzieś.
– I po co to
zrobiłaś? – odezwał się do mnie tonem, jakim zwykle karci się
nieposłuszne dzieci. – Chciałem zapewnić ci tutaj dobre
traktowanie, ale nie dajesz mi wyboru.
– Idź się paść,
koleś – burknęłam, nie wytrzymawszy już dłużej. Oczu
jednak nie otworzyłam. Jeszcze by sobie pomyślał, że jakkolwiek
mnie interesuje.
– Chętnie, ale
niestety nie mogę. – Przez wąską szparę między powiekami
mignęło mi, że rozłożył bezradnie ręce w przepraszającym
geście. – Widzisz, muszę jeszcze z tobą porozmawiać.
– A co, jeśli
powiem, że nie jestem zbyt rozmowna? – prychnęłam. Z nosa
uniosły mi się dwa symetryczne kłębki dymu.
– Ach, czyli naprawdę
jesteś kobietą?
Teraz na niego
spojrzałam, oniemiała. Telepatyczny głos przecież miałam
identyczny jak w swoim ludzkim wcieleniu – kobiecy. Koleś miał
coś ze słuchem, czy...?
– Wybacz, ale ciężko
mi było uwierzyć, że Dagon naprawdę wybrał na swojego Dziedzica
dziewczynkę – powiedział zaskakująco uprzejmie. Faktycznie
brzmiał, jakby mu było przykro przez taką pomyłkę.
Patrzyłam na niego
chwilę, oddychając ciężko. Wreszcie machnęłam lewym skrzydłem
– skrzydeł w końcu mi nie związali.
Wystarczyło, żeby
zrobił jeden krok w tył, a bez trudu znalazł się centymetry poza
maksymalnym zasięgiem machnięcia do przodu. Kurde, gość wiedział,
jak się obchodzić ze smokami, musiałam mu to przyznać. Napluć mu
ogniem w twarz również nie mogłam. Stał w czymś w rodzaju mojej
martwej strefy.
Mężczyzna odetchnął,
rozluźnił się, widząc, że zupełnie nie mam jak go skrzywdzić.
Spuścił wzrok, rozłożył trzymany do tej pory pod pachą zeszyt,
przerzucił w nim kilka stron, nie wydając się szukać czegoś
konkretnego. Kliknął kilka razy długopisem, zastanawiając się,
co powinien napisać. Niestety nie dojrzałam, co ostatecznie
nabazgrał, bo charakter pisma miał typowo lekarski.
– Dobrze, posłuchaj
mnie – westchnął wreszcie z nutą zrezygnowania w głosie. –
Sprawa jest dość poważna i skomplikowana, a ty pewnie zdążyłaś
się już w tym zorientować. Prawda jest taka, że muszę z tobą
porozmawiać. Muszę zadać ci kilka pytań, a ty musisz mi na nie
odpowiedzieć. Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej zarówno
dla mnie, jak i dla ciebie. Uwierz, że ten układ mi też się nie
podoba.
– No co ty nie
powiesz – sarknęłam i wywróciłam oczami. – Nie
zamierzam odpowiadać na żadne cholerne pytania. Nie, dopóki nie
będę przynajmniej wiedzieć, po jaką cholerę mnie porwaliście.
Do czego niby jestem wam potrzebna?
– Obawiam się, że
nie wolno mi udzielać takich informacji.
Jeszcze zanim na dobre
skończył mówić to jedno zdanie, ja już obnażyłam zębiska i
pozwoliłam, by spomiędzy nich wypłynęło trochę różnobarwnych
płomieni. Nie eleganckich, pomarańczowych, znanych i ugłaskanych,
jakie można było zobaczyć u każdego smoka. Te płomienie były
lekko fioletowe, czerwonawe, niebieskie na krańcach. Niemal
niemożliwe do ugaszenia, jeśli padłyby na coś konkretnego. Takimi
płomieniami pluły wyverny.
– Kim ty tak
właściwie jesteś, koleś? – syknęłam.
Przypatrywał mi się
dłuższą chwilę, zamyślony. Stukał końcówką długopisu w
zeszyt, co zaczynało mnie poważnie denerwować.
– Niestety nikim
ważnym – wyznał wreszcie, co oczywiście cholernie dużo mi
powiedziało. – Ciekawe. Nie wiedziałem, że tak umiesz. –
Krótkim gestem wskazał w stronę mojego pyska.
– To dużo rzeczy
jeszcze o mnie nie wiesz. – Parsknęłam trochę jak
zdenerwowany koń. – I – ach, jaka szkoda! – raczej się nie
dowiesz.
– Wiesz, że taką
postawą tylko sobie szkodzisz?
– O, to już
koniec z miłym wujaszkiem? – zaśmiałam się złośliwie. –
Pokazuje się prawdziwa twarz? Grozisz mi, człowieku?
Dopiero po chwili
zorientowałam się, jak to musiało głupio zabrzmieć. No, nie ma
to jak zgrywać dumną i niepokonaną, gdy dopiero co przykuli cię
do ściany i zasadniczo ledwo możesz ruszyć głową tak, by
spojrzeć na rozmówcę. Spokojnie mógł mi grozić. I to nawet bez
pokrycia, żeby po prostu mnie wnerwić. Bo jedyne, co mogłam mu
zrobić, to napluć pogardliwie mniej więcej w kierunku, w którym
by się znajdował. Kurde...
No i gdzie ta babcia? Z
jednej strony to wcale nie dziwiło mnie to, że mogło wydarzyć się
coś, co pochłonie ją na tyle, że zapomni o Bożym świecie – w
końcu jakby się trafił jakiś maraton „Wspaniałego stulecia”
lub jednej z meksykańskich telenoweli, jakie oglądała całymi
dniami, naprawdę ciężko byłoby ją zachęcić do oderwania się
od telewizora – ale jakoś wątpiłam, by takie głupoty pochłonęły
ją na tyle, by mogła nie zauważyć, że jej wnuczkę gdzieś
wcięło. To, że Kurt nie przejmie się jakoś szczególnie, jeszcze
mogłam zrozumieć.
Szlag, strasznie
chciałam, żeby się przejął. I strasznie chciałam pozbyć się
tej idiotycznej nadziei, która wykańczała mnie powoli od środka,
sprawiając, że cała sytuacja z koszmarnej zamieniała się w
piekielną...
– Uspokój się,
Czarnołuska – zamruczał Dagon. – Na pewno już cię
szukają. To twoja rodzina...
– A ty znasz w
ogóle pojęcie rodziny? – jęknęłam, przerywając mu wpół
słowa.
– Znam je na tyle,
na ile znasz je ty. Czyli wystarczająco. – Głęboki warkot
odbił się zwielokrotnionym echem od ścian mojego umysłu. –
Więzy rodzinne są u was niezwykle silne.
– Co i tak nic nie
znaczy – westchnęłam. – Co z tego, że mogą zacząć
mnie szukać, skoro i tak nie mają jak się zorientować, gdzie w
ogóle jestem?
– Bądź dobrej
myśli.
– Ta –
roześmiałam się nieco histerycznie. – Ty zdajesz sobie sprawę
z tego, komu to powiedziałeś?
– Smokonko?
Wewnętrzny dialog
przerwał nam gostek od zeszytu. Spojrzałam na niego ze złością,
warcząc głęboko, ale nie wyglądał, jakby szczególnie się tym
przejął.
– Proszę,
porozmawiajmy – powiedział łagodnie. – Tylko w ten sposób będę
w stanie ci pomóc.
– Ciekawe w czym?
– zachichotałam jak pomylona. Kurde, jeszcze tego brakowało, by z
tego wszystkiego złapała mnie czarna głupawka z prawdziwego
zdarzenia. Niestety moje ciało ma to do siebie, że lubi się w nią
wpędzać w najmniej sprzyjających momentach. – Wypuścisz
mnie, jeśli zechcę jednak z tobą porozmawiać?
– Tego nie mogę
zrobić...
– Więc z czym do
ludzi? Nie masz mi nic do zaoferowania.
– Tego akurat nie
powiedziałem.
Ciekawie przechyliłam
łeb na tyle, na ile pozwalały mi obroża i doczepiony do niej
napięty łańcuch.
– Zamieniam się w
słuch.
– Najpierw pytania.
– Kpisz sobie ze
mnie? – Obnażyłam kły i zawarczałam potwornie. – Nie
przyjmę propozycji, dopóki nie dowiem się, jak na niej wyjdę.
Cisza po moich słowach
trwała irytująco długo. Znowu przymknęłam oczy, nie widziałam
więc dokładnie, co działo się dookoła. Wiedziałam, że
strażnicy skończyli naprawiać drzwi i wyszli z pomieszczenia co do
jednego, jakby wcale nie przejmując się bezpieczeństwem mężczyzny
z zeszytem. A być może wiedzieli doskonale, że w razie czego
świetnie mógł sobie ze mną poradzić, gdyby zaczęło się coś
dziać... Nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Z jednej strony
taka ewentualność była całkiem ciekawa, bo nie czułam od
człowieka ani strzępka magicznej mocy, ale z drugiej przywodziła
mi do głowy miliony nowych przerażających scenariuszy. Bo może
nie był mocy pozbawiony, tylko na tyle potężny, by być w stanie
ją przede mną ukryć...
Mężczyzna po dłuższej
chwili westchnął ze zrezygnowaniem. Poruszył się, niecierpliwie
przestępując z nogi na nogę, wreszcie zdecydował się usiąść
po turecku na kamiennej posadzce. Wciąż poza moim zasięgiem.
– No dobrze, smokonko
– odezwał się cichym głosem. – Widzę, że inaczej niczego nie
osiągnę. Zrobimy tak: ja zadaję ci jedno pytanie, a ty, jeśli mi
odpowiesz, możesz zadać jedno pytanie mi. Nie obiecuję, że na
wszystkie odpowiem, bo musiałem złożyć przysięgę milczenia w
niektórych kwestiach, ale może akurat trafisz na coś, czego jesteś
ciekawa... Próbujemy?
Cóż. To już była
całkiem ciekawa opcja. Nie mogłam powstrzymać się od szerszego
otwarcia oczu i czujnego postawienia uszu.
– Mogę... wziąć
to pod uwagę – skapitulowałam dość niechętnie. W środku
aż mnie skręcało z ciekawości, ale przecież nie pokażę mu, jak
cholernie mi na tym zależało...
– Uważaj,
Czarnołuska – syknął Dagon.
– Oczywiście, że
będę uważać. Za kogo ty mnie masz?
– To świetnie! –
Człowiek zauważalnie się ucieszył i odetchnął z ulgą. Ponownie
otworzył zeszyt i znalazł zapisaną kartkę z nową energią. –
Tylko nie kłam. Zorientuję się, gdy będziesz to robić.
– Ciekawe jak? –
prychnęłam.
– Naprawdę chcesz
zmarnować na to swoje pierwsze pytanie?
– No... niezbyt.
– Przymknęłam się.
– Dobrze, więc
przejdźmy do rzeczy. – Człowiek kliknął długopisem i przytknął
go do kartki, przygotowując się do szybkiego notowania. Miałam
jakieś takie głupie wrażenie, że jeszcze się rozczaruje
kwiecistością moich wypowiedzi. – Naprawdę jesteś Dziedziczką
Dagona? Masz z nim kontakt, jak zwyczajny smokon ze swoim smokiem?
– To więcej niż
jedno pytanie – zaznaczyłam całkiem uprzejmie.
– Wiem, ale nie
oszukujmy się. Inaczej odpowiadałabyś mi tylko „tak” lub „nie.
A ja naprawdę muszę się czegoś dowiedzieć.
Powarczałam chwilę na
niego, żałując, że w obecnym położeniu nie zdołam choćby
wytrącić mu zeszytu z rąk, tak dla samej złośliwej satysfakcji.
W sytuacjach, gdy nie mogłam nic zrobić, nachodziły mnie same
dziecinne pomysły.
– No to masz: tak
i tak – wycedziłam wreszcie. Nie zamierzałam się
rozdrabniać. – To teraz ja?
– Chyba muszę
zupełnie inaczej formułować te pytania. – Tym razem to on
przewrócił oczami. Dopiero podczas tego gestu, gdy na chwilę zdjął
maskę uprzejmego, profesjonalnego wujaszka, uderzyło mnie, że był
bardzo młody. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. –
Teraz twoja kolej.
– Po co ci to
wszystko?
Spojrzał na mnie
dziwnie.
– Nie wszystko mogę
ci powiedzieć, ale... zbieram wywiady od nowych smokonów. Badam ich
przydatność na podstawie szeregu pytań, żeby „góra” mogła
ocenić, do czego ich wykorzystać. Jestem jakby... hm...
psychologiem. I niczym więcej. Więc możesz być pewna, że akurat
z mojej strony nie spotka cię żadna krzywda, bo nie od tego tutaj
jestem. Ja chcę tylko pogadać.
– Jasne, w
porządeczku – rzuciłam przesłodzonym tonem. – Nie
podoba mi się, w jakim kontekście użyłeś słowa „akurat”.
Czyli co, reszta może już nie być taka wujciowata, jak ty, panie
psychologu?
– To już następne
pytanie – zaznaczył spokojnie. Nie widać po nim było żadnych
negatywnych emocji. Chyba wnerwiało mnie to jeszcze bardziej –
jeszcze nie spotkałam nikogo, kogo prędzej czy później nie
wyprowadziłabym z równowagi. – Co daje ci bycie pół-wyvernem?
Masz jakieś dodatkowe moce, może ograniczenia?
Ja pierdzielę, na to
nie dało się odpowiedzieć „tak” lub „nie”.
– Smokoni mnie nie
lubią. Zwłaszcza ci z samego szczytu – wyznałam, całkiem
niedyskretnie zgrzytając zębami. – Umiem ziać kolorowym
ogniem, jak sam widziałeś. Mam proporcjonalnie większe skrzydła,
anatomicznie takie jak wyvern. Więc mogę dłużej szybować, latać
szybciej i ciszej, ale za to ciężej mi się przez nie porusza na
lądzie. Możliwe, że jako smok jestem ognioodporna, ale wolałam
tego nie sprawdzać. – Za późno dziabnęłam się ostrym kłem
w język. Jak na złość, trafiłam jeszcze tym jadowym –
zaszczypało jak marzenie, aż jęknęłam boleśnie.
Pięknie żeś się
zdradziła, dziewczyno. Ciekawe, co zrobisz, jak zechcą przetestować
tą twoją wytrzymałość na płomienie...
– Coś jeszcze? –
Po smoczym psychologu nie widać było, żeby ta informacja zrobiła
wielkie wrażenie.
– Mam matowe łuski
i prążkowane rogi, jak wyvern...
– A coś, czego nie
widać na pierwszy rzut oka?
Nie podobały mi się
te spytki.
– Mogłabym
najpierw dowiedzieć się, po co tej waszej „górze” to wiedzieć?
Do czego ja wam jestem potrzebna?
Na sekundę uniósł
wzrok znad kartki.
– Słyszałaś o
Lodricku Drake'u?
– Trudno nie
słyszeć...
– No to masz
odpowiedź.
Zajebiście. To się
dowiedziałam...
– I ty chcesz dla
takiego drania pracować? – mruknęłam.
– Nie jesteśmy
tutaj, żeby rozmawiać o mnie – zgasił mnie bez wahania. –
Przeszłaś smokońskie szkolenie?
– Nie. – W
jednej sekundzie zamieniam się w naburmuszony kłębek. To od zawsze
dość drażliwy dla mnie temat...
– Ale i tak mianowali
cię Strażniczką Berlina? – Znowu na mnie spojrzał, tym razem z
błyskającym w oczach szczerym zainteresowaniem. – A to ciekawe...
Już miałam palnąć
coś o brakach kadrowych, ale znowu się ugryzłam.
– Umiesz posługiwać
się wyższą magią? – kontynuował.
– Ej, ej, a moja
kolej? – zaprotestowałam szybko, jednak opanowało go takie
podekscytowanie, że aż zerwał się z miejsca, nie przejmując
niczym.
– Czyli nie umiesz? A
i tak zrobili cię Strażniczką? To musi być... – urwał,
uśmiechnął się szeroko sam do siebie. – Przepraszam na moment.
Odmaszerował szybko do
drzwi. Spróbowałam jeszcze splunąć za nim ogniem, ale wiąż
pilnował się, by nie wejść w mój zasięg. Niezły był, musiałam
mu to przyznać.
Tylko co go tak
ucieszyło...?
Czekałam więc dalej.
Było cicho, smutno, całkiem zimno. Nudno. Powoli drętwiałam, nie
mogąc zmienić niewygodnej pozycji. Poruszałam się na tyle, na ile
pozwalały krótkie łańcuchy, ale i tak wiele to nie dawało.
Mogłam tylko leżeć na brzuchu z podkurczonymi łapami, jak kot w
legendarnej pozycji bochenka, lub stać, mocno zgarbiona. Coś tak
czułam, że to wykończy mnie szybciej niż każde tortury...
Nie wiem, ile minęło
czasu. Przysypiałam, chwilami odpływałam całkowicie, by budzić
się, gdy któryś z więzów zbyt mocno się wrzynał lub gdy
przestawałam na dobre czuć jedną z kończyn. Męczyłam się.
Całkowicie straciłam poczucie upływających chwil. Równie dobrze
mogło minąć parę godzin, jak i dni. Tym razem nie przynosili mi
jedzenia. Upewniałam się w przekonaniu, że to „przepraszam na
moment” w ustach psychologa mogło być formą pożegnania, bo
wszystko jak na razie wskazywało na to, że przestałam go
interesować...
Albo czekał, aż będę
na tyle zmęczona, by łatwiej dało się mnie wciągnąć w dialog.
Trochę się
rozbudziłam, gdy usłyszałam poruszenie za drzwiami. Nieprzyjemne
uczucie deja vu sprawiło, że już całkowicie odechciało mi
się żyć, jednak gdy tylko usłyszałam coś, czego zdecydowanie
nie powinnam tutaj usłyszeć, zerwałam się na równe nogi na tyle,
na ile pozwalały przykrótkie łańcuchy. Wrota do jakiegoś stopnia
były dźwiękoszczelne, więc zamarłam, strzygąc uszami. Już
zaczynałam myśleć, że mi się przesłyszało, gdy...
Tak, były tam. Za
drzwiami, oprócz strażników, musiały znajdować się przynajmniej
trzy smoki.
Mimowolnie zadrżałam
ze strachu, gdy drzwi zaczęły się uchylać, a w coraz szerszej
szparze dojrzałam świecące przez szczeliny w czarnych zbrojach
kolorowe ślepia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz