Nie powiem –
przestraszyłam się. I to tak na całego – przeszedł mnie
lodowaty dreszcz, napięłam wszystkie mięśnie, zawarczałam
odruchowo pod nosem, a w gardle zapiekła formująca się kula ognia.
Zastrzygłam uszami, mając nadzieję, że jeśli ustawię się w
odpowiedni sposób, dźwięki okażą się jedynie złudzeniem, choć
sama przed sobą musiałam przyznać, że życzenie to jest cokolwiek
dziecinne i nieco idiotyczne. Za ciężkimi, metalowymi drzwiami,
które dopiero co wprawiono po tym, jak zachciało mi się je
niegrzecznie potraktować, kotłowało się coś wielkiego. Słyszałam
nawołujące się ludzkie głosy, stukot ostrych szponów na gołym
kamieniu i szczęk ciężkich zbroi układających się na smoczych
ciałach. Nie potrafiłam dokładnie określić, ile ich było –
dwa? Trzy? Pal licho, w obecnym położeniu nawet jeden stanowiłby
dla mnie dość istotny problem.
Szarpnęłam się nieco
rozpaczliwie, jeszcze raz próbując zerwać łańcuchy. Zaparłam
się pazurami o podłogę, pociągnęłam mocno, z frustracji
splunęłam ogniem i wydałam jakiś dziwnie płaczliwy dźwięk.
– Czarnołuska,
uspokój się – syczał Dagon. – Oszczędzaj siły...
– Niby na co?
Jeśli mnie stąd nie odepną, to chyba żadne siły szczególnie mi
się nie przydadzą! – prychnęłam ze złością. – Coś
jeszcze, wujciu Dobra Rado?
Nie odpowiedział,
warcząc jedynie głęboko.
Bałam się. I to jak
jasna cholera. No bo co niby miały oznaczać dwa smoki na korytarzu?
I to w zbrojach? W jakimś celu musieli je tu sprowadzić, a cel ten
najprawdopodobniej miał związek ze mną, skoro korytarzem dało się
dojść tylko tutaj. Ten cholerny smoczy psycholog też wyszedł stąd
jakoś tak podejrzanie szybko i z dziwnym podnieceniem. Ta głupia
informacja, że nie przeszłam szkolenia, ale i tak mianowali mnie
Strażnikiem, wprawiła go w jakieś dziwne podekscytowanie.
Więc co on zrobił?
Doniósł na mnie, jakkolwiek to nie brzmi? I teraz chcą mnie albo
przetestować, albo zabić w wyjątkowo spektakularny sposób i ku
uciesze gawiedzi?
Raczej przetestować,
bo po co zabijać taki nowy nabytek? Smokoni są im potrzebni – nie
zadawaliby sobie tyle trudu, żeby mnie złapać, gdyby chcieli się
mnie pozbyć po dowiedzeniu się, że właściwie to niewiele umiem.
Do walki w zahipnotyzowanym szeregu pewnie i tak nadaję się jak
każdy inny, bo wtedy nie chodzi raczej o moje umiejętności, a o
to, co uroiło się w głowie kierującego mną...
No, chyba że jestem im
potrzebna jako pokarm. Lub jako worek treningowy, bo w kwestii
ewentualnych sprawdzianów zbyt wiele do powiedzenia nie miałam,
skoro przykuli mnie do cholernej ściany. Kurde, to mogło być
całkiem prawdopodobne. Już oczyma wyobraźni widziałam wszystkie
ewentualności – jak to Lodrick Drake zmusza swoją smokońską
armię do kanibalizmu i zabijania swoich braci dla rozrywki. By
wzmocnić, by wyzwolić okrucieństwo... Nie takie rzeczy się w
historii zdarzały. Smoki to jednak zwierzęta, a my, jeśli tylko
dać nam zapomnieć o tej ludzkiej cząstce, łatwo się im
poddajemy.
Ja pierdzielę, nie
chciałam służyć za obiad!
Coś szczęknęło,
metalowe wrota zaczęły się powoli rozchylać. Zamarłam w
oczekiwaniu, wstrzymałam oddech, wbijając wzrok w powiększającą
się stopniowo szczelinę. Nie minęła krótka chwila, jak
zobaczyłam błyskające w niej ogniście kolorowe ślepia: zielone
i... fioletowe.
Potężne wrota
szczęknęły, zamierając. Całkowicie otwarte były na tyle
ogromne, że oba smoki zmieściły się w nich bez problemu obok
siebie. Ruszyły niemal synchronicznie, niespiesznie wsunęły się
do pomieszczenia, łapa w łapę postąpiły kilka kroków, niemal
stykając się bokami i poszczękując ciężkimi zbrojami, tak
szczelnymi, że nie widać było spod nich nawet przebłysku łusek.
Wyglądały jak maszyny – steampunkowe potwory napędzane parą i
niezrozumiałą mroczną energią, szkielety, skorupy pozbawione
duszy i ludzkich uczuć. Rozdzieliły się jednocześnie, każdy z
nich ruszył wzdłuż ściany identycznym krokiem, nie spuszczając
ze mnie wzroku świecących w półmroku ślepiów. Dopiero teraz
zwróciłam uwagę na to, że część zbroi, jaka tworzy maskę z
otworami na oczy, jest zdobiona – krawędź wyszczególniono płynną
wypukłością, a każdy bardziej kanciasty róg zwieńczono
niewielkim, dość prostym kwiatem z wprawionym kamieniem szlachetnym
w sam środek. Ciekawa byłam, co to właściwie miało znaczyć. I
to byłam ciekawa tak bardzo, że aż na chwilę zdołałam oderwać
się od wyobrażeń własnej śmierci i poświęcić temu całą
uwagę, czujnie mrużąc ślepia. Co to niby było? Ozdoba? Czy może
jednak coś w rodzaju magicznej pieczęci...?
Niestety (albo na
szczęście) oba smoki były za daleko, bym mogła symbolowi lepiej
się przyjrzeć.
Dopiero po dłuższej
chwili zauważyłam, że tuż za smokami – a właściwie to
pomiędzy nimi do momentu, w którym się rozdzieliły – szedł
ktoś jeszcze. A konkretniej mój ulubiony smoczy psycholog.
Cholerny smoczy
psycholog, który prawdopodobnie doniósł na mnie wyższym władzom.
No bo nie ukrywajmy – gdy tylko dowiedział się, jak to było z
moim szkoleniem (tudzież jego brakiem), wybiegł z sali z takim
ogniem w oczach, że ciężko było spodziewać się po nim
czegokolwiek innego. Na pewno w tym czasie, gdy go tu nie było,
musiał komuś nakablować. Być może samemu Lodrickowi Drake'owi.
I teraz...
Co? Będą mnie
testować? Moje luźne przypuszczenia będą szczerą prawdą?
Na widok znajomego
człowieka dosłownie pękła mi żyłka. Szarpnęłam się jeszcze
raz, obnażyłam zęby i pozwoliłam, by wraz z potężnym
warknięciem wypłynęło spomiędzy nich parę różnobarwnych
płomieni. Jako w połowie wyvernowi udawało mi się to czasem, a
wrażenie wywoływało w końcu odpowiednie, skoro nie powinno być
możliwe.
– Nie podchodź
– wycedziłam. – Nie lubię cię, chamie prosty.
Tak, wiem, szczególnie
dojrzałe to nie było, ale weź bądź dojrzały i zdyscyplinowany,
gdy przykuli cię do ściany i prawdopodobnie chcą zamienić w
wysokobiałkową paszę...
– Spokojnie. –
Uśmiechnął się jakoś dziwnie. Już nie słodko i uprzejmie, jak
poprzednio – w jego oczach dopatrzyłam się czegoś nieznośnie
złośliwego, od czego aż się we mnie zagotowało. – Chciałbym
kontynuować naszą rozmowę. Czy możemy...?
– A ci kolesie to
po co? – Na tyle, na ile pozwalał krótki łańcuch, skinęłam
łbem w stronę jednego ze smokonów. – Loża szyderców?
– Chciałbym po
prostu coś sprawdzić – wyjaśnił, jakby to była najbardziej
oczywista rzecz na świecie.
– Moją
kaloryczność? – Wywróciłam oczami. – Streszczaj się,
drażnisz mnie.
– Chciałbym
sprawdzić kilka rzeczy. – Zacmokał, spojrzał na mnie z
politowaniem, przekartkował ten swój głupi notes, choć zaczynało
mnie to już poważnie wnerwiać. – Mówisz, że nie przeszłaś
szkolenia, a i tak mianowali cię Strażniczką? – No i znowu się
tak dziwnie uśmiechnął. Stopniowo coraz mniej mnie to denerwowało,
a bardziej przerażało. Nie miałby takiej miny, gdyby nie zacierał
sobie właśnie rączek na jakąś krwawą jatkę. Nie ma szans, że
cieszyłby się, gdyby następne wypadki mogły okazać się dla mnie
słodziutkie i przyjemne. Jak by nie patrzeć – obojętnie, jak
niesympatyczna byłam i jak kąśliwym dowcipem rzucałam na prawo i
lewo, to ja trwałam tutaj na straconej pozycji. Mogłam mu co
najwyżej napluć. A raczej napluć mniej więcej w jego kierunku, bo
znowu ustawił się idealnie tak, bym nie mogła mu w żaden sposób
zagrozić. Umiał obchodzić się ze smokami, trzeba było mu to
przyznać.
Kurde, poważnie już
się go bałam. Mógł kazać zrobić ze mną dosłownie wszystko.
– Mówiłam już o
tym, jak zresztą sam zauważyłeś – burknęłam, kuląc się
w sobie mimo tego, że miałam zgrywać chojraka. – Strażniczką
jestem tylko tymczasowo. Głównie dlatego, że sprzątnęliście
wszystkich innych, którzy się do tego nadawali.
– Jeszcze nie jesteś
jedynym smokonem w Berlinie. Znalazłoby się dużo osób bardziej
odpowiednich do tego zadania niż ktoś, kto nie przeszedł
podstawowego szkolenia. Nawet dzieci powinny móc łatwo z tobą
wygrać.
Zgrzytnęłam na to
zębami, choć nie przypuszczałam, że w tym wcieleniu to będzie
możliwe.
– Nie ma co się
złościć. – Tym razem roześmiał się sucho, ignorując, że jad
kapał mi z pyska ze złości i parował w zetknięciu z kamienną
posadzką, żłobiąc w niej jasne plamy. – Taka jest prawda. Więc
chyba nic dziwnego, że nas to odrobinę... intryguje. Dlaczego
wybrali akurat ciebie, skoro się nie nadajesz? Moi zwierzchnicy po
krótkiej naradzie uznali, że należałoby to sprawdzić.
Dobra, wściekłość
przeszła mi jak ręką odjął. Spróbowałam rzucić się w tył w
próżnej nadziei, że zdołam przed nim uciec, nie przejmując się,
że nie było przecież gdzie. Wydałam dźwięk przypominający
szloch, do którego chyba nie powinnam być zdolna. Rany, oni
naprawdę zamierzali zrobić ze mnie mielone! I to prawdopodobnie z
pomocą...
Smok o fioletowych
oczach drgnął ledwo zauważalnie.
...z pomocą mojego
rodzonego brata.
– Wybacz, ale to jest
konieczne. – Pieprzony smoczy psycholog rozłożył ręce w
bezradnym geście, jakby naprawdę było mu z tego powodu przykro. –
Nie martw się, znają instrukcje. Jeśli faktycznie jesteś tak
dobra, jak nam się wydaje, nie powinni niczego ci zrobić.
Ależ zajebiście mnie
pocieszył.
– Mówił ci już
ktoś, że psycholog jest z ciebie do dupy? – wycedziłam.
– Jestem znacznie
skuteczniejszy, niż może ci się wydawać. – Puścił mi oczko,
wycofał się powoli. Uniósł dłoń. Oba smoki stanęły po
przeciwnych stronach sali, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. W
przerażających zbrojach sprawiały wrażenie zupełnie
nieruchomych.
Chciałam powiedzieć
coś jeszcze, lecz potężne drzwi zdążyły zamknąć się za
samotnym człowiekiem z notatnikiem pod pachą.
Zapadła idealna cisza.
Popatrzyłam po obu smokonach, lecz żaden z nich nie drgnął choćby
o milimetr. Jasne oczy płonęły, szmeru oddechów nie słyszałam.
Nie słyszałam niczego prócz nieco zbyt szybkiego bicia własnego
serca.
Czekałam. Starałam
się nie ruszać. Dłuższy czas wbijałam wzrok w fioletowe ślepia
pod jedną z masek i bałam się coraz mocniej, napotykając w nich
jedynie pustkę.
Nagle poczułam wyraźne
szarpnięcie. Jęknęłam z zaskoczeniem, spróbowałam wyrwać jedną
z łap, gdy poczułam, że po drugiej stronie ściany ktoś majstruje
przy moich łańcuchach. Nie przypuszczałam, że to możliwe –
wydawało mi się, że wystarczająco przyjrzałam się ścianie, by
móc zauważyć, gdyby część łańcuchów w niej niknęła – ale
nie mogłam okręcić się wystarczająco, by to sprawdzić. Fakt, że
w pewnym momencie poczułam ulgę, gdy łańcuch znacznie się
poluzował, wprawił mnie w taką euforię, że zamiast się
zastanawiać, jak to możliwe, wolałam zająć się
rozprostowywaniem zastałych kości. Obręcz obejmująca mnie w pasie
zniknęła całkowicie, z metalicznym grzechotem opadając na ziemię,
na ogonie podobnie, pozostałe zaś ktoś musiał poluzować na tyle,
bym zyskała w pewnym sensie swobodę ruchów. Natychmiast zerwałam
się na równe łapy, niespokojnie przespacerowałam z miejsca na
miejsce, testując nowe możliwości, zaklęłam w myślach,
zorientowawszy się, że z obręczą zamykającą się na pysku nic
już nie zrobili.
Cholera, oni chcieli,
żebym walczyła w takim stanie? Przecież nawet gdybym zamieniła
się z tamtymi smokami rolami, miałabym marne szanse. Oba były ode
mnie przynajmniej dwa razy większe. Poza tym...
Jednym z nich chyba był
Volker. Mój kochany starszy braciszek, o którego się martwiłam i
za którym tęskniłam tak bardzo, że aż mnie skręcało.
Niemal podskoczyłam i
wyszłam z siebie, gdy ktoś zastukał jakimś ciężkim przedmiotem
w drzwi. Oba skrzydła były wprawdzie grube i potężne, lecz
metalowe, dźwięk więc całkiem ładnie rozniósł się po mojej
wielkiej celi, doskonale słyszalny dla wszystkich. I chyba był
właśnie umówionym sygnałem do rozpoczęcia robienia ze mnie
mielonki...
Było zupełnie tak,
jakby ktoś wcisnął przycisk „play” na pilocie. Smokoni zerwali
się z miejsc jednocześnie, zaryczeli potwornie, załopotali
okrytymi metalem skórzastymi skrzydłami i rzucili się w moją
stronę z gracją urodzonych morderców.
Ech, szkoda, że mi
takiej zabrakło, gdy z wrażenia cofnęłam się gwałtownie,
potknęłam o jeden z łańcuchów i wywaliłam na bok, nie zdoławszy
skontrować skrzydłami. Cholera, a zawsze powtarzałam, że jeśli
już umierać, to tylko z godnością.
Jeden ze smoków okazał
się znacznie szybszy od drugiego, a przede wszystkim znajdował się
o wiele bliżej – jeszcze nie zdążyłam pozbierać się z ziemi,
a już znalazł się nade mną, wyciągając kły i pazury. Nie
mogłam uderzyć go łapą – w łańcuch definitywnie się
zaplątałam, więc znowu całkiem skrępował mi ruchy – więc
zrobiłam coś, czego przynajmniej się nie spodziewał:
przypierdzieliłam mu ogonem z szerokiego zamachu. Nie mam pojęcia,
kogo mocniej zabolało – prawdopodobnie mnie, bo metalowa zbroja
okazała się jeszcze twardsza, niż wyglądała z daleka – ale
grunt, że gościa dosłownie ze mnie zmiotło. Wywalił się kilka
metrów dalej z brzękiem metalu, przekoziołkowawszy w powietrzu;
tak mu się zakręciło w głowie, że nie mógł przez chwilę
wstać. Niemal od razu zerwał się na łapy, lecz przechyliło go na
lewą stronę, zaplątał się w siebie samego i szeroko pojętą
grawitację i tak wyrąbał, że aż niemal wylądował brzuchem do
góry.
Ogon napierniczał jak
stąd do Monachium, ale i tak zmusiłam się do wstania i rozplątania
z łańcucha, zanim dopadł mnie drugi. On już się spodziewał –
uniknął uderzenia, naparł na mnie bokiem, złapał za długą
szyję, mocno zaciskając kły. Zaryczałam z bólu i złości,
spróbowałam uderzyć pazurami, ale jedynym, co osiągnęłam, było
skrzesanie fali iskier po tym, gdy zbyt mocno drapnęłam zbroję.
Okazało się, że
ściana za mną znajdowała się znacznie bliżej, niż się
spodziewałam. Wpadłam na nią, gdy spróbowałam się od smokona
odsunąć, zatrzymałam, gniotąc boleśnie skrzydło. Chyba niewiele
brakowało, a bym je połamała. Wyjątkowo zdesperowana, wypuściłam
spomiędzy zaciśniętych więzami zębów wiązkę ognia i
podgrzewałam metalową zbroję, dopóki przeciwnik nie zaczął się
w niej lekko podpiekać. Zakwiczał z bólu, rozluźnił nagle
szczęki, rzucił się w drugi koniec pomieszczenia, zaczął drapać
się w panice, lecz smocze szpony nie nadawały się do precyzyjnego
zdejmowania z siebie rozgrzanego niemal do czerwoności metalu.
Drugiemu już przestało
się kręcić w głowie, zaczął więc mnie okrążać, znacznie
ostrożniejszy. Gdy spróbował się zbliżyć, stanęłam na tylnych
łapach na tyle, na ile pozwalały mi łańcuchy, i załopotałam
skrzydłami, warcząc wściekle. Możliwe, że bym zaryczała, gdybym
mogła otworzyć pysk nieco szerzej. Skrzydła mam proporcjonalnie
znacznie większe niż normalne smoki, wrażenie więc wywarłam
pewnie takie, jakbym urosła kilka metrów. Ciężko było
kogokolwiek na to nabrać, jeśli widział mnie już wcześniej, ale
grunt, że sama poczułam się nieco lepiej, gdy tak zrobiłam.
Znowu zrobił krok w
moją stronę. Splunęłam ogniem i jadem jednocześnie – żrący,
płonący płyn rozlał się pod łapami smoka, ale nie wcelowałam
na tyle dobrze, by zrobić mu krzywdę. Nie sprawiał wrażenia,
jakby się przynajmniej przestraszył. Nie drgnął. Nic, zero.
Naprawdę jakaś niedoceniona się poczułam.
Zagrzechotała ciężka
zbroja. Drugi smok pojawił się po mojej lewej stronie, zanim
zdążyłam choćby mrugnąć. Z miejsc, z których zdołał zerwać
rozgrzany metal, wystawały paskudnie poparzone białe łuski...
Poczułam się tak,
jakby to mnie samą bolało. Obejrzałam się na niego, tuląc do
siebie uszy, na chwilę nawiązałam kontakt wzrokowy, pragnąc w tym
jednym geście zawrzeć to, jak cholernie przykro mi było. Wtulałam
się w ścianę, drżałam...
– Volker... Volki,
ty naprawdę mnie nie poznajesz? – jęknęłam w ostatnim akcje
desperacji. Miałam jakąś głupią nadzieję, że jeśli użyję
przezwiska, jakim obdarzyłam go jeszcze jako małe dziecko, gdy nie
potrafiłam wymówić pełnego imienia, to coś do niego dotrze. Może
chociaż na chwilę, może na marne parę sekund, ale obudzi się.
Przynajmniej na tyle, by ocalić mi życie...
Tak, może też tlił
się we mnie jakiś naiwny ogieniek pragnienia, by to przemówiło mu
do rozumu całkowicie. By ocknął się na dobre, zdołał się
uwolnić, by uwolnił też mnie i byśmy stąd uciekli... gdzieś,
gdzie będziemy bezpieczni. Choć nie byłam pewna, czy w ogóle
takie miejsce istnieje.
W bajki w sumie też
nie wierzyłam. Skoro nawet coś takiego, jak życie w związku z
mężczyzną, którego kocham, nie jest mi dane, to co dopiero takie
cuda...
Drugi smokon był już
tak blisko, że niemal stykaliśmy się nosami. Z wyszczerzonych
potwornie kłów ściekał jad i kapał na moją głowę, szczypiąc
nieprzyjemnie w przerwy między łuskami. Zacisnęłam z całych sił
oczy, jak dziecko, które myśli, że dzięki temu stanie się
niewidzialne. Niżej opuścić nosa już nie mogłam. Nie mogłam już
bardziej się schować, a oddech na karku tak parzył...
– Volker, proszę,
nie pozwól im...! – krzyknęłam rozpaczliwie. – Volker,
braciszku!
Rany, ja naprawdę
myślałam, że tam umrę. Tylko że śmierć nie była już tym
pięknym ukojeniem, jakie wyobrażałam sobie jakiś czas temu na
pustej polanie w strugach deszczu. Oj nie... Ta śmierć była
przerażającą, lepką czarną pustką, wypełnioną cierpieniem i
strachem. Była bólem ciągnącym się w nieskończoność... Znowu
ciekły mi łzy, ale myślę, że można mi to spokojnie wybaczyć.
Zakotłowało się.
Volker nagle wyrwał się naprzód, odsunął brutalnie mniejszego
smokona, nie przejmując się tym, że tamten kłapnął na niego
zębami. Fioletowe ślepia i śnieżnobiałe zębiska błysnęły
nagle tak blisko, że pewnie gdybym była człowiekiem, zaczęłabym
się drzeć wniebogłosy.
Szlag, on chce mnie
zabić osobiście, czy co?!
Zaskowyczałam z bólu,
gdy potężna łapa uderzyła mnie w pysk. Tym razem to mnie zmiotło
z miejsca – jak szmaciana lalka poleciałam bezwładnie na bok,
przejechałam kawałek po kamiennej podłodze i zastygłam łapami do
góry. Krew zalewała mi ślepia, łzy szczypały, w sercu coś
bolało niemal nie do wytrzymania...
Nie, po czymś takim
wręcz chciałam się poddać. Proszę, zrobię wszystko, tylko żeby
oni wreszcie...
Drugi smok dopadł do
mnie i otworzył paszczę, chcąc złapać mnie za kark i ostatecznie
skruszyć go w zębach. W ostatnim przebłysku instynktu
samozachowawczego spróbowałam mu się wyrwać, złapałam go zębami
za szyję w bliźniaczym chwycie, zacisnęłam z całych sił
szczęki, tak, że zaczął się dusić i...
Zaraz, co?
Łańcuch na pysku. Nie
było go! Szpony Volkera oprócz tego, że dosłownie przefasonowały
mi połowę smoczej twarzy, zerwały też żelazną obręcz...
W jednej chwili
ponownie zachciało mi się żyć. Zaczęłam zachowywać się jak
szczur zapędzony do kąta... bo i tak nie miałam przecież nic do
stracenia.
Nie pozwoliłam, żeby
duszący się smok mógł się wyrwać i odejść. Wgryzłam się
jeszcze mocniej, poruszałam szczękami, chcąc wpasować kły w
przerwy zbroi, zawarczałam z ekscytacji, gdy do pyska trysnęła mi
szeroką strugą obca krew. Szarpnęłam łbem, rzuciłam się
gwałtownie na ziemię, dzięki czemu poleciał zaraz za mną.
Wczepiłam się w niego wszystkimi czterema łapami, przylgnęłam mu
płasko do brzucha, tak, że za nic nie mógł mnie dosięgnąć.
Gryzłam coraz głębiej, trzymałam, mrużyłam różnobarwne ślepia
przed kroplami gorącej smoczej krwi, potężne cielsko zaczynało
powoli wiotczeć...
Nie zauważyłam, kiedy
strażnicy wpadli do mojej celi, ale grunt, że to poczułam.
Zapiekło, gdy trafiła mnie znajoma już wiązka zielonkawego
światła, na moment cała zdrętwiałam, odpuszczając chwyt. Ktoś
– nie jestem pewna kto, ale pewnie kolejny smok – wyciągnął
spode mnie nieruchomego poszkodowanego. Na widok, w jakim jest
stanie, miałam przez moment dziecinną ochotę, by parsknąć
śmiechem i zawołać „ale to on zaczął!”. Strażnicy
obskoczyli śpieszący się z powrotem do drzwi pochód, czujnie
oglądając się na mnie; smoczy psycholog stał z boku i wrzeszczał
na Volkera:
– Dlaczego, do kurwy
nędzy, nie reagowałeś?! Mogła go zabić!
Volker zaryczał w
odpowiedzi potwornie i zamachnął się łapą, jakby zamierzał
natrętnego człowieka potraktować jak mnie wcześniej. Natrętny
człowiek uskoczył w ostatnim momencie, przewrócił się na goły
kamień, pozbierał zaskakująco szybko i zerwał na równe nogi w
bezpieczniejszej odległości, wyklinając na czym świat stoi.
Volker ostatni raz na niego prychnął i odszedł do drzwi, utykając
nieco przez rozległe poparzenia na piersi i wnętrzu lewej łapy.
– Nie wyglądałeś
mi tu na szczególnie skutecznego – syknęłam, gdy potargany
mężczyzna obejrzał się w moją stronę. Nadal nie mogłam się
ruszyć, ale myśleć zaczynałam już przytomniej... albo i nie,
zważywszy na to, że pierwszym, za co się wzięłam, było dalsze
prowokowanie. Adrenalina wciąż krążyła mi w żyłach, dodatkowo
zaogniona dziwnym zwycięstwem.
Nic nie odpowiedział,
choć po jego minie łatwo było się domyślić, co takiego chodzi
mu po głowie.
– No co? Chyba
dość słabe macie to swoje wojsko – zaszydziłam. – Dwóch
na mnie wysłaliście. Na mnie – słabe byle co, które nie
przeszło szkolenia i które podobno nawet dziecko byłoby w stanie
pokonać. Szczególnych sukcesów w wojnie wam nie wróżę.
– Co o tym sądzisz?
– spytał jakiś obcy głos. Chciałam przesunąć się tak, żeby
móc go dojrzeć, ale mięśnie nadal mnie nie słuchały, fuknęłam
więc tylko ze złością.
Psycholog obejrzał się
na rozmówcę. Chwilę oddychał głęboko, próbując się uspokoić.
– Przyznam, że się
tego nie spodziewałem – powiedział wreszcie.
– I tyle? – Drugi
mężczyzna prychnął i zaśmiał się bez cienia wesołości. –
Oszalałeś?! Ona go prawie zabiła! Widziałeś, jak on wygląda?
Ciekaw w ogóle jestem, czy doniosą go żywego do szpitala!
– Nic by się nie
stało, gdyby Volker nie zawiódł! – zaprotestował. – Mówiłem,
że to błąd, gdy zrobiliście go kapitanem! Od początku przecież
był niestabilny!
– Nie zrzucaj
wszystkiego na Volkera. Miał wszystko pod kontrolą. – Człowiek
ukląkł obok mojej głowy. Szlag, okropnie mnie denerwowało, że go
nie widzę.
– Możecie
przestać rozmawiać tak, jakby mnie tu nie było? – wycedziłam
mało sympatycznie. Zmusiłam zdrętwiałe wargi do tego, by uniosły
się w morderczym grymasie. – Rozumiem, że test oblałam, skoro
tacy zadowoleni jesteście, panowie?
– Jest nawet lepiej,
niż mógłbym sądzić – zaprotestował psycholog, choć byłam
pewna, że mnie zignoruje. – Pomijając już to wszystko, to co ty
o tym sądzisz? – na powrót zwrócił się do drugiego człowieka.
– Nie mam bladego
pojęcia, co ty w tym widzisz takiego intrygującego – skwitował
tamten. Skrzywiłam się i zawarczałam, gdy zaświecił mi mocną
latarką w oczy. Wreszcie mogłam go częściowo zobaczyć –
brodaty i znacznie starszy, w niczym nie przypominał smoczego
psychologa. Wyglądał na poważniejszego, jeszcze pewniejszego
siebie... On nie wiedział, jak stanąć, by smok mu nie zagrażał.
On wiedział, że smok mu nie zagraża. Kto to był, Lodrick Drake we
własnej osobie?
– Kim jesteś?
– zasyczałam. Drgnęłam w niekontrolowanym skurczu, gdy czucie
zaczęło wracać do mięśni, ale nie zdążyłam czegokolwiek
zrobić, bo wystarczyło, że położył mi dłoń na karku, i
sparaliżowało mnie od nowa. I zakneblowało.
– No jak to? –
Niedorobiony smoczy psycholog skojarzył mi się z zawiedzionym
trzylatkiem. – Czy ty słyszałeś, co do ciebie mówiłem? Ona
nie przeszła szkolenia. Jest młoda, kompletnie niedoświadczona,
mała i słaba. Do tego lekkomyślna. I wygrała z Volkerem i
Rickiem!
– Spodziewałem się
tego – przerwał brodacz. – Nie umiesz kojarzyć faktów? Więc
proszę bardzo. Zaskoczyła ich. Bo jest półwyvernem. Bo
najwyraźniej umysł ma bardziej podobny do wyverna niż smoka.
Zaskoczyła ich, bo zaczęła walczyć jak wyvern, nie smok.
– Dagon, wiesz
może coś o tym? – Jak się okazało, tego wewnętrznego głosu
mi nie zamknęli, mogłam więc z wyrzutem zgłosić się do mojego
drugiego ja.
– Zupełnie nic
– odburknął smok. – Nie kontrolowałem cię. To instynkt.
Możesz być z siebie zadowolona.
– Tylko dlaczego
Volker nie zareagował?
– Daj już spokój
Volkerowi! – Brodaty wreszcie się zdenerwował. – Możemy chyba
przejść do następnego etapu.
Przełknęłam głośno,
jak w taniej kreskówce.
– Volker miał być
następnym etapem – przypomniał psycholog z sarkastycznym
uśmieszkiem. – Jest poparzony. W parę minut go z tego nie
wyleczą.
– Myślałem o tym
Egzekutorze.
Zapadła chwila ciszy,
podczas której przed oczami przeleciało mi dosłownie całe życie.
Oni mają jakiegoś
Egzekutora? Kurt chyba coś wspominał o tym, że jednego z nich
porwali, prawda? O rany, Egzekutor to mnie zje na śniadanie, ja
pierniczę... Znowu miałam ochotę się rozpłakać. Dlaczego oni
nie mogą dać mi spokoju? Co jeszcze chcą wiedzieć?
Rany bolały. Całe
ciało mnie bolało, i to tak, że pewnie zaczęłabym skamleć,
gdybym tylko mogła. Serce również kłuło – i to zarówno na
myśl o Sylwii i Kurcie, jak i Volkerze.
Nikt mnie nie kochał.
Rany, byłam po prostu sama jak palec. Jedyny facet, który
gwarantował mi szczęśliwą przyszłość, ma mnie gdzieś i
zamiast tego woli zająć się tysiąc razy ładniejszą i
zdolniejszą czarnulką. Wcale mu się nie dziwię. Szkoda tylko, że
to niczego nie zmienia... Mój ukochany starszy braciszek, jedyna
osoba na całym świecie, która tak dobrze mnie rozumiała i którą
z czystym sumieniem mogłam nazwać swoim jedynym przyjacielem,
chciał mnie zabić. Mój ukochany braciszek dosłownie dał mi w
twarz, i to z taką siłą, że wciąż to czułam. No dobrze, nie
wiedział, że to ja, ale...
To tak cholernie
bolało, że nie wiedziałam nawet, jakie powinnam znaleźć słowa,
by móc to opisać.
– Egzekutor nie jest
jeszcze gotowy – zawahał się psycholog. – Jest nowy. I do tego
poważnie ranny. Jego nawet jeszcze nie testowaliśmy, a co dopiero
zaklęcie...
– Trochę z nim
eksperymentowałem, gdy byłeś zajęty tą drobinką. – Brodacz
poklepał mnie lekceważąco po nosie. – Jest stabilny. I to
zaskakująco stabilny. Myślę, że jeśli będziemy uważać, nic
takiego nie powinno się stać. Nawet jeśli zaklęcie puści, i tak
stąd przecież nie ucieknie.
– No nie wiem...
– Ale ja wiem. To
może być ciekawe. – Wstał szybko, zatarł ręce. – Macie
zbroje dla nich?
– Powinny być
gotowe. – Psycholog skłonił się lekko i bez dalszych protestów
zwiał na korytarz.
Brodaty przyjrzał mi
się jeszcze przez chwilę z zamyśleniem.
– Wiesz, czarna, w
tobie jest coś takiego... – zaczął powoli, lecz zanim skończył
myśl, stropił się i potrząsnął głową. Już bez dalszego
zwlekania poszedł za psychologiem.
Co właściwie miało
oznaczać to, że mieli dla nas zbroje? Na myśl, o tym, że wbiją
mnie w coś takiego, ogarnęła mnie po prostu dzika panika. Szkoda
tylko, że nadal nie mogłam się ruszyć...
Nie mogłam również
wtedy, gdy drzwi sali otworzyły się ponownie na całą swoją
szerokość, a do wnętrza wtoczyły się metalowe wózki prowadzone
przez strażników. Brodacz rzucił im kilka poleceń, mężczyźni
szybko zajęli się układaniem na mnie metalu i zawiązywania
skomplikowanych sznurków. Wyglądało to na tak misterną robotę,
że nie byłam pewna, czy zdołałabym to wszystko zdjąć, nawet
jeśli miałabym na to całą wieczność...
Przy niektórych
fragmentach sporo się namęczyli – na przykład przy wachlarzowej
konstrukcji na skrzydła czy ozdobionej drobnymi kamieniami
szlachetnymi masce, którą musieli dźwignąć we czterech. Gdy już
wszystkie sprzączki zostały napięte, czym prędzej zawinęli się
na korytarz. Brodacz – byłam coraz pewniejsza, że to musi być
Lodrick Drake – wykonał nade mną jakiś skomplikowany gest i
również zniknął. Zostałam na chwilę zupełnie sama.
Paraliż odpuścił.
Zerwałam się natychmiast z ziemi, nerwowo przespacerowałam się w
lewo i prawo. Zbroja szczękała nieprzyjemnie i była okropnie
ciężka, nie wiedziałam, jak w czymś takim walczyć. A skrzydła?
Płaty blachy układały się na niej idealnie, precyzyjnie zachodząc
na siebie w taki sposób, że mogłam je spokojnie rozłożyć i
układać we wszystkich możliwych pozycjach, ale kompletnie nie
umiałam wyobrazić sobie, jak w tym lecieć. Tutaj nie miałam tego
jak spróbować. Próbowałam wybadać, o co mogło chodzić z
kamieniami w masce, lecz im mocniej się na nich skupiałam, tym
bardziej niemagiczne mi się wydawały. Więc co? To tylko
ekstrawagancka ozdoba?
Przemyślenia przerwał
hałas zza metalowych wrót. Choć w zbroi powinnam poczuć się choć
odrobinę pewniej, obleciał mnie zimny strach. Za nic nie miałam
ochoty na powtórkę z rozrywki... Obolała, głodna i zmęczona,
ledwo trzymałam się na łapach, a tu jeszcze wyglądało na to, że
będę musiała ratować się przed... Egzekutorem...?
Drzwi rozwarły się
powoli. Do sali wkroczył mój następny przeciwnik. Ślepia w
kolorze lodu błysnęły w szparach maski, za ogromnym łbem pojawiła
się cała reszta wielkiego smoka. Rany, był prawie dwa razy taki,
jak Volker. Choć zakuty w ciężką zbroję podobnie jak ja,
poruszał się z zaskakującą gracją, przyczajony nisko, by
zmieścić się w otworze.
Skuliłam się.
Przygotowałam na najgorsze.
Świecie, dlaczego tak
mnie nienawidzisz? Dlaczego? Co ja ci takiego zrobiłam? Jedyne,
czego chcę, to po prostu być szczęśliwą. Chcę móc przytulić
się do Kurta – do mojego przeznaczonego. Chcę czegoś zwyczajnego
– chcę po prostu móc usiąść z nim na kanapie, włączyć jakiś
film, potrzymać się za ręce, poprzytulać przy bardziej łzawych
scenach. Chcę móc opowiedzieć mu, jak minął mi dzień. Chcę po
prostu, żeby mógł mnie zamknąć w ramionach, ochronić przed
całym światem i...
Świecie, dlaczego ja
według ciebie na to nie zasługuję?
Smok zawarczał
potwornie, otworzył paszczę. Pomiędzy ostrymi jak brzytwy kłami
błysnął ogień. Metalowe drzwi trzasnęły, długi ogon ze świstem
przeciął powietrze. Metalowa zbroja zazgrzytała przeraźliwie, gdy
rozłożył ogromne skrzydła...
Sparaliżowało mnie.
Bo skrzydła były
cztery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz