sobota, 24 sierpnia 2019

17. Spoilin' for a Fight


Nie powiem – przestraszyłam się. I to tak na całego – przeszedł mnie lodowaty dreszcz, napięłam wszystkie mięśnie, zawarczałam odruchowo pod nosem, a w gardle zapiekła formująca się kula ognia. Zastrzygłam uszami, mając nadzieję, że jeśli ustawię się w odpowiedni sposób, dźwięki okażą się jedynie złudzeniem, choć sama przed sobą musiałam przyznać, że życzenie to jest cokolwiek dziecinne i nieco idiotyczne. Za ciężkimi, metalowymi drzwiami, które dopiero co wprawiono po tym, jak zachciało mi się je niegrzecznie potraktować, kotłowało się coś wielkiego. Słyszałam nawołujące się ludzkie głosy, stukot ostrych szponów na gołym kamieniu i szczęk ciężkich zbroi układających się na smoczych ciałach. Nie potrafiłam dokładnie określić, ile ich było – dwa? Trzy? Pal licho, w obecnym położeniu nawet jeden stanowiłby dla mnie dość istotny problem.
Szarpnęłam się nieco rozpaczliwie, jeszcze raz próbując zerwać łańcuchy. Zaparłam się pazurami o podłogę, pociągnęłam mocno, z frustracji splunęłam ogniem i wydałam jakiś dziwnie płaczliwy dźwięk.
Czarnołuska, uspokój się – syczał Dagon. – Oszczędzaj siły...
Niby na co? Jeśli mnie stąd nie odepną, to chyba żadne siły szczególnie mi się nie przydadzą! – prychnęłam ze złością. – Coś jeszcze, wujciu Dobra Rado?
Nie odpowiedział, warcząc jedynie głęboko.
Bałam się. I to jak jasna cholera. No bo co niby miały oznaczać dwa smoki na korytarzu? I to w zbrojach? W jakimś celu musieli je tu sprowadzić, a cel ten najprawdopodobniej miał związek ze mną, skoro korytarzem dało się dojść tylko tutaj. Ten cholerny smoczy psycholog też wyszedł stąd jakoś tak podejrzanie szybko i z dziwnym podnieceniem. Ta głupia informacja, że nie przeszłam szkolenia, ale i tak mianowali mnie Strażnikiem, wprawiła go w jakieś dziwne podekscytowanie.
Więc co on zrobił? Doniósł na mnie, jakkolwiek to nie brzmi? I teraz chcą mnie albo przetestować, albo zabić w wyjątkowo spektakularny sposób i ku uciesze gawiedzi?
Raczej przetestować, bo po co zabijać taki nowy nabytek? Smokoni są im potrzebni – nie zadawaliby sobie tyle trudu, żeby mnie złapać, gdyby chcieli się mnie pozbyć po dowiedzeniu się, że właściwie to niewiele umiem. Do walki w zahipnotyzowanym szeregu pewnie i tak nadaję się jak każdy inny, bo wtedy nie chodzi raczej o moje umiejętności, a o to, co uroiło się w głowie kierującego mną...
No, chyba że jestem im potrzebna jako pokarm. Lub jako worek treningowy, bo w kwestii ewentualnych sprawdzianów zbyt wiele do powiedzenia nie miałam, skoro przykuli mnie do cholernej ściany. Kurde, to mogło być całkiem prawdopodobne. Już oczyma wyobraźni widziałam wszystkie ewentualności – jak to Lodrick Drake zmusza swoją smokońską armię do kanibalizmu i zabijania swoich braci dla rozrywki. By wzmocnić, by wyzwolić okrucieństwo... Nie takie rzeczy się w historii zdarzały. Smoki to jednak zwierzęta, a my, jeśli tylko dać nam zapomnieć o tej ludzkiej cząstce, łatwo się im poddajemy.
Ja pierdzielę, nie chciałam służyć za obiad!
Coś szczęknęło, metalowe wrota zaczęły się powoli rozchylać. Zamarłam w oczekiwaniu, wstrzymałam oddech, wbijając wzrok w powiększającą się stopniowo szczelinę. Nie minęła krótka chwila, jak zobaczyłam błyskające w niej ogniście kolorowe ślepia: zielone i... fioletowe.
Potężne wrota szczęknęły, zamierając. Całkowicie otwarte były na tyle ogromne, że oba smoki zmieściły się w nich bez problemu obok siebie. Ruszyły niemal synchronicznie, niespiesznie wsunęły się do pomieszczenia, łapa w łapę postąpiły kilka kroków, niemal stykając się bokami i poszczękując ciężkimi zbrojami, tak szczelnymi, że nie widać było spod nich nawet przebłysku łusek. Wyglądały jak maszyny – steampunkowe potwory napędzane parą i niezrozumiałą mroczną energią, szkielety, skorupy pozbawione duszy i ludzkich uczuć. Rozdzieliły się jednocześnie, każdy z nich ruszył wzdłuż ściany identycznym krokiem, nie spuszczając ze mnie wzroku świecących w półmroku ślepiów. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że część zbroi, jaka tworzy maskę z otworami na oczy, jest zdobiona – krawędź wyszczególniono płynną wypukłością, a każdy bardziej kanciasty róg zwieńczono niewielkim, dość prostym kwiatem z wprawionym kamieniem szlachetnym w sam środek. Ciekawa byłam, co to właściwie miało znaczyć. I to byłam ciekawa tak bardzo, że aż na chwilę zdołałam oderwać się od wyobrażeń własnej śmierci i poświęcić temu całą uwagę, czujnie mrużąc ślepia. Co to niby było? Ozdoba? Czy może jednak coś w rodzaju magicznej pieczęci...?
Niestety (albo na szczęście) oba smoki były za daleko, bym mogła symbolowi lepiej się przyjrzeć.
Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że tuż za smokami – a właściwie to pomiędzy nimi do momentu, w którym się rozdzieliły – szedł ktoś jeszcze. A konkretniej mój ulubiony smoczy psycholog.
Cholerny smoczy psycholog, który prawdopodobnie doniósł na mnie wyższym władzom. No bo nie ukrywajmy – gdy tylko dowiedział się, jak to było z moim szkoleniem (tudzież jego brakiem), wybiegł z sali z takim ogniem w oczach, że ciężko było spodziewać się po nim czegokolwiek innego. Na pewno w tym czasie, gdy go tu nie było, musiał komuś nakablować. Być może samemu Lodrickowi Drake'owi. I teraz...
Co? Będą mnie testować? Moje luźne przypuszczenia będą szczerą prawdą?
Na widok znajomego człowieka dosłownie pękła mi żyłka. Szarpnęłam się jeszcze raz, obnażyłam zęby i pozwoliłam, by wraz z potężnym warknięciem wypłynęło spomiędzy nich parę różnobarwnych płomieni. Jako w połowie wyvernowi udawało mi się to czasem, a wrażenie wywoływało w końcu odpowiednie, skoro nie powinno być możliwe.
Nie podchodź – wycedziłam. – Nie lubię cię, chamie prosty.
Tak, wiem, szczególnie dojrzałe to nie było, ale weź bądź dojrzały i zdyscyplinowany, gdy przykuli cię do ściany i prawdopodobnie chcą zamienić w wysokobiałkową paszę...
Spokojnie. – Uśmiechnął się jakoś dziwnie. Już nie słodko i uprzejmie, jak poprzednio – w jego oczach dopatrzyłam się czegoś nieznośnie złośliwego, od czego aż się we mnie zagotowało. – Chciałbym kontynuować naszą rozmowę. Czy możemy...?
A ci kolesie to po co? – Na tyle, na ile pozwalał krótki łańcuch, skinęłam łbem w stronę jednego ze smokonów. – Loża szyderców?
Chciałbym po prostu coś sprawdzić – wyjaśnił, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Moją kaloryczność? – Wywróciłam oczami. – Streszczaj się, drażnisz mnie.
Chciałbym sprawdzić kilka rzeczy. – Zacmokał, spojrzał na mnie z politowaniem, przekartkował ten swój głupi notes, choć zaczynało mnie to już poważnie wnerwiać. – Mówisz, że nie przeszłaś szkolenia, a i tak mianowali cię Strażniczką? – No i znowu się tak dziwnie uśmiechnął. Stopniowo coraz mniej mnie to denerwowało, a bardziej przerażało. Nie miałby takiej miny, gdyby nie zacierał sobie właśnie rączek na jakąś krwawą jatkę. Nie ma szans, że cieszyłby się, gdyby następne wypadki mogły okazać się dla mnie słodziutkie i przyjemne. Jak by nie patrzeć – obojętnie, jak niesympatyczna byłam i jak kąśliwym dowcipem rzucałam na prawo i lewo, to ja trwałam tutaj na straconej pozycji. Mogłam mu co najwyżej napluć. A raczej napluć mniej więcej w jego kierunku, bo znowu ustawił się idealnie tak, bym nie mogła mu w żaden sposób zagrozić. Umiał obchodzić się ze smokami, trzeba było mu to przyznać.
Kurde, poważnie już się go bałam. Mógł kazać zrobić ze mną dosłownie wszystko.
Mówiłam już o tym, jak zresztą sam zauważyłeś – burknęłam, kuląc się w sobie mimo tego, że miałam zgrywać chojraka. – Strażniczką jestem tylko tymczasowo. Głównie dlatego, że sprzątnęliście wszystkich innych, którzy się do tego nadawali.
Jeszcze nie jesteś jedynym smokonem w Berlinie. Znalazłoby się dużo osób bardziej odpowiednich do tego zadania niż ktoś, kto nie przeszedł podstawowego szkolenia. Nawet dzieci powinny móc łatwo z tobą wygrać.
Zgrzytnęłam na to zębami, choć nie przypuszczałam, że w tym wcieleniu to będzie możliwe.
Nie ma co się złościć. – Tym razem roześmiał się sucho, ignorując, że jad kapał mi z pyska ze złości i parował w zetknięciu z kamienną posadzką, żłobiąc w niej jasne plamy. – Taka jest prawda. Więc chyba nic dziwnego, że nas to odrobinę... intryguje. Dlaczego wybrali akurat ciebie, skoro się nie nadajesz? Moi zwierzchnicy po krótkiej naradzie uznali, że należałoby to sprawdzić.
Dobra, wściekłość przeszła mi jak ręką odjął. Spróbowałam rzucić się w tył w próżnej nadziei, że zdołam przed nim uciec, nie przejmując się, że nie było przecież gdzie. Wydałam dźwięk przypominający szloch, do którego chyba nie powinnam być zdolna. Rany, oni naprawdę zamierzali zrobić ze mnie mielone! I to prawdopodobnie z pomocą...
Smok o fioletowych oczach drgnął ledwo zauważalnie.
...z pomocą mojego rodzonego brata.
Wybacz, ale to jest konieczne. – Pieprzony smoczy psycholog rozłożył ręce w bezradnym geście, jakby naprawdę było mu z tego powodu przykro. – Nie martw się, znają instrukcje. Jeśli faktycznie jesteś tak dobra, jak nam się wydaje, nie powinni niczego ci zrobić.
Ależ zajebiście mnie pocieszył.
Mówił ci już ktoś, że psycholog jest z ciebie do dupy? – wycedziłam.
Jestem znacznie skuteczniejszy, niż może ci się wydawać. – Puścił mi oczko, wycofał się powoli. Uniósł dłoń. Oba smoki stanęły po przeciwnych stronach sali, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. W przerażających zbrojach sprawiały wrażenie zupełnie nieruchomych.
Chciałam powiedzieć coś jeszcze, lecz potężne drzwi zdążyły zamknąć się za samotnym człowiekiem z notatnikiem pod pachą.
Zapadła idealna cisza. Popatrzyłam po obu smokonach, lecz żaden z nich nie drgnął choćby o milimetr. Jasne oczy płonęły, szmeru oddechów nie słyszałam. Nie słyszałam niczego prócz nieco zbyt szybkiego bicia własnego serca.
Czekałam. Starałam się nie ruszać. Dłuższy czas wbijałam wzrok w fioletowe ślepia pod jedną z masek i bałam się coraz mocniej, napotykając w nich jedynie pustkę.
Nagle poczułam wyraźne szarpnięcie. Jęknęłam z zaskoczeniem, spróbowałam wyrwać jedną z łap, gdy poczułam, że po drugiej stronie ściany ktoś majstruje przy moich łańcuchach. Nie przypuszczałam, że to możliwe – wydawało mi się, że wystarczająco przyjrzałam się ścianie, by móc zauważyć, gdyby część łańcuchów w niej niknęła – ale nie mogłam okręcić się wystarczająco, by to sprawdzić. Fakt, że w pewnym momencie poczułam ulgę, gdy łańcuch znacznie się poluzował, wprawił mnie w taką euforię, że zamiast się zastanawiać, jak to możliwe, wolałam zająć się rozprostowywaniem zastałych kości. Obręcz obejmująca mnie w pasie zniknęła całkowicie, z metalicznym grzechotem opadając na ziemię, na ogonie podobnie, pozostałe zaś ktoś musiał poluzować na tyle, bym zyskała w pewnym sensie swobodę ruchów. Natychmiast zerwałam się na równe łapy, niespokojnie przespacerowałam z miejsca na miejsce, testując nowe możliwości, zaklęłam w myślach, zorientowawszy się, że z obręczą zamykającą się na pysku nic już nie zrobili.
Cholera, oni chcieli, żebym walczyła w takim stanie? Przecież nawet gdybym zamieniła się z tamtymi smokami rolami, miałabym marne szanse. Oba były ode mnie przynajmniej dwa razy większe. Poza tym...
Jednym z nich chyba był Volker. Mój kochany starszy braciszek, o którego się martwiłam i za którym tęskniłam tak bardzo, że aż mnie skręcało.
Niemal podskoczyłam i wyszłam z siebie, gdy ktoś zastukał jakimś ciężkim przedmiotem w drzwi. Oba skrzydła były wprawdzie grube i potężne, lecz metalowe, dźwięk więc całkiem ładnie rozniósł się po mojej wielkiej celi, doskonale słyszalny dla wszystkich. I chyba był właśnie umówionym sygnałem do rozpoczęcia robienia ze mnie mielonki...
Było zupełnie tak, jakby ktoś wcisnął przycisk „play” na pilocie. Smokoni zerwali się z miejsc jednocześnie, zaryczeli potwornie, załopotali okrytymi metalem skórzastymi skrzydłami i rzucili się w moją stronę z gracją urodzonych morderców.
Ech, szkoda, że mi takiej zabrakło, gdy z wrażenia cofnęłam się gwałtownie, potknęłam o jeden z łańcuchów i wywaliłam na bok, nie zdoławszy skontrować skrzydłami. Cholera, a zawsze powtarzałam, że jeśli już umierać, to tylko z godnością.
Jeden ze smoków okazał się znacznie szybszy od drugiego, a przede wszystkim znajdował się o wiele bliżej – jeszcze nie zdążyłam pozbierać się z ziemi, a już znalazł się nade mną, wyciągając kły i pazury. Nie mogłam uderzyć go łapą – w łańcuch definitywnie się zaplątałam, więc znowu całkiem skrępował mi ruchy – więc zrobiłam coś, czego przynajmniej się nie spodziewał: przypierdzieliłam mu ogonem z szerokiego zamachu. Nie mam pojęcia, kogo mocniej zabolało – prawdopodobnie mnie, bo metalowa zbroja okazała się jeszcze twardsza, niż wyglądała z daleka – ale grunt, że gościa dosłownie ze mnie zmiotło. Wywalił się kilka metrów dalej z brzękiem metalu, przekoziołkowawszy w powietrzu; tak mu się zakręciło w głowie, że nie mógł przez chwilę wstać. Niemal od razu zerwał się na łapy, lecz przechyliło go na lewą stronę, zaplątał się w siebie samego i szeroko pojętą grawitację i tak wyrąbał, że aż niemal wylądował brzuchem do góry.
Ogon napierniczał jak stąd do Monachium, ale i tak zmusiłam się do wstania i rozplątania z łańcucha, zanim dopadł mnie drugi. On już się spodziewał – uniknął uderzenia, naparł na mnie bokiem, złapał za długą szyję, mocno zaciskając kły. Zaryczałam z bólu i złości, spróbowałam uderzyć pazurami, ale jedynym, co osiągnęłam, było skrzesanie fali iskier po tym, gdy zbyt mocno drapnęłam zbroję.
Okazało się, że ściana za mną znajdowała się znacznie bliżej, niż się spodziewałam. Wpadłam na nią, gdy spróbowałam się od smokona odsunąć, zatrzymałam, gniotąc boleśnie skrzydło. Chyba niewiele brakowało, a bym je połamała. Wyjątkowo zdesperowana, wypuściłam spomiędzy zaciśniętych więzami zębów wiązkę ognia i podgrzewałam metalową zbroję, dopóki przeciwnik nie zaczął się w niej lekko podpiekać. Zakwiczał z bólu, rozluźnił nagle szczęki, rzucił się w drugi koniec pomieszczenia, zaczął drapać się w panice, lecz smocze szpony nie nadawały się do precyzyjnego zdejmowania z siebie rozgrzanego niemal do czerwoności metalu.
Drugiemu już przestało się kręcić w głowie, zaczął więc mnie okrążać, znacznie ostrożniejszy. Gdy spróbował się zbliżyć, stanęłam na tylnych łapach na tyle, na ile pozwalały mi łańcuchy, i załopotałam skrzydłami, warcząc wściekle. Możliwe, że bym zaryczała, gdybym mogła otworzyć pysk nieco szerzej. Skrzydła mam proporcjonalnie znacznie większe niż normalne smoki, wrażenie więc wywarłam pewnie takie, jakbym urosła kilka metrów. Ciężko było kogokolwiek na to nabrać, jeśli widział mnie już wcześniej, ale grunt, że sama poczułam się nieco lepiej, gdy tak zrobiłam.
Znowu zrobił krok w moją stronę. Splunęłam ogniem i jadem jednocześnie – żrący, płonący płyn rozlał się pod łapami smoka, ale nie wcelowałam na tyle dobrze, by zrobić mu krzywdę. Nie sprawiał wrażenia, jakby się przynajmniej przestraszył. Nie drgnął. Nic, zero. Naprawdę jakaś niedoceniona się poczułam.
Zagrzechotała ciężka zbroja. Drugi smok pojawił się po mojej lewej stronie, zanim zdążyłam choćby mrugnąć. Z miejsc, z których zdołał zerwać rozgrzany metal, wystawały paskudnie poparzone białe łuski...
Poczułam się tak, jakby to mnie samą bolało. Obejrzałam się na niego, tuląc do siebie uszy, na chwilę nawiązałam kontakt wzrokowy, pragnąc w tym jednym geście zawrzeć to, jak cholernie przykro mi było. Wtulałam się w ścianę, drżałam...
Volker... Volki, ty naprawdę mnie nie poznajesz? – jęknęłam w ostatnim akcje desperacji. Miałam jakąś głupią nadzieję, że jeśli użyję przezwiska, jakim obdarzyłam go jeszcze jako małe dziecko, gdy nie potrafiłam wymówić pełnego imienia, to coś do niego dotrze. Może chociaż na chwilę, może na marne parę sekund, ale obudzi się. Przynajmniej na tyle, by ocalić mi życie...
Tak, może też tlił się we mnie jakiś naiwny ogieniek pragnienia, by to przemówiło mu do rozumu całkowicie. By ocknął się na dobre, zdołał się uwolnić, by uwolnił też mnie i byśmy stąd uciekli... gdzieś, gdzie będziemy bezpieczni. Choć nie byłam pewna, czy w ogóle takie miejsce istnieje.
W bajki w sumie też nie wierzyłam. Skoro nawet coś takiego, jak życie w związku z mężczyzną, którego kocham, nie jest mi dane, to co dopiero takie cuda...
Drugi smokon był już tak blisko, że niemal stykaliśmy się nosami. Z wyszczerzonych potwornie kłów ściekał jad i kapał na moją głowę, szczypiąc nieprzyjemnie w przerwy między łuskami. Zacisnęłam z całych sił oczy, jak dziecko, które myśli, że dzięki temu stanie się niewidzialne. Niżej opuścić nosa już nie mogłam. Nie mogłam już bardziej się schować, a oddech na karku tak parzył...
Volker, proszę, nie pozwól im...! – krzyknęłam rozpaczliwie. – Volker, braciszku!
Rany, ja naprawdę myślałam, że tam umrę. Tylko że śmierć nie była już tym pięknym ukojeniem, jakie wyobrażałam sobie jakiś czas temu na pustej polanie w strugach deszczu. Oj nie... Ta śmierć była przerażającą, lepką czarną pustką, wypełnioną cierpieniem i strachem. Była bólem ciągnącym się w nieskończoność... Znowu ciekły mi łzy, ale myślę, że można mi to spokojnie wybaczyć.
Zakotłowało się. Volker nagle wyrwał się naprzód, odsunął brutalnie mniejszego smokona, nie przejmując się tym, że tamten kłapnął na niego zębami. Fioletowe ślepia i śnieżnobiałe zębiska błysnęły nagle tak blisko, że pewnie gdybym była człowiekiem, zaczęłabym się drzeć wniebogłosy.
Szlag, on chce mnie zabić osobiście, czy co?!
Zaskowyczałam z bólu, gdy potężna łapa uderzyła mnie w pysk. Tym razem to mnie zmiotło z miejsca – jak szmaciana lalka poleciałam bezwładnie na bok, przejechałam kawałek po kamiennej podłodze i zastygłam łapami do góry. Krew zalewała mi ślepia, łzy szczypały, w sercu coś bolało niemal nie do wytrzymania...
Nie, po czymś takim wręcz chciałam się poddać. Proszę, zrobię wszystko, tylko żeby oni wreszcie...
Drugi smok dopadł do mnie i otworzył paszczę, chcąc złapać mnie za kark i ostatecznie skruszyć go w zębach. W ostatnim przebłysku instynktu samozachowawczego spróbowałam mu się wyrwać, złapałam go zębami za szyję w bliźniaczym chwycie, zacisnęłam z całych sił szczęki, tak, że zaczął się dusić i...
Zaraz, co?
Łańcuch na pysku. Nie było go! Szpony Volkera oprócz tego, że dosłownie przefasonowały mi połowę smoczej twarzy, zerwały też żelazną obręcz...
W jednej chwili ponownie zachciało mi się żyć. Zaczęłam zachowywać się jak szczur zapędzony do kąta... bo i tak nie miałam przecież nic do stracenia.
Nie pozwoliłam, żeby duszący się smok mógł się wyrwać i odejść. Wgryzłam się jeszcze mocniej, poruszałam szczękami, chcąc wpasować kły w przerwy zbroi, zawarczałam z ekscytacji, gdy do pyska trysnęła mi szeroką strugą obca krew. Szarpnęłam łbem, rzuciłam się gwałtownie na ziemię, dzięki czemu poleciał zaraz za mną. Wczepiłam się w niego wszystkimi czterema łapami, przylgnęłam mu płasko do brzucha, tak, że za nic nie mógł mnie dosięgnąć. Gryzłam coraz głębiej, trzymałam, mrużyłam różnobarwne ślepia przed kroplami gorącej smoczej krwi, potężne cielsko zaczynało powoli wiotczeć...
Nie zauważyłam, kiedy strażnicy wpadli do mojej celi, ale grunt, że to poczułam. Zapiekło, gdy trafiła mnie znajoma już wiązka zielonkawego światła, na moment cała zdrętwiałam, odpuszczając chwyt. Ktoś – nie jestem pewna kto, ale pewnie kolejny smok – wyciągnął spode mnie nieruchomego poszkodowanego. Na widok, w jakim jest stanie, miałam przez moment dziecinną ochotę, by parsknąć śmiechem i zawołać „ale to on zaczął!”. Strażnicy obskoczyli śpieszący się z powrotem do drzwi pochód, czujnie oglądając się na mnie; smoczy psycholog stał z boku i wrzeszczał na Volkera:
Dlaczego, do kurwy nędzy, nie reagowałeś?! Mogła go zabić!
Volker zaryczał w odpowiedzi potwornie i zamachnął się łapą, jakby zamierzał natrętnego człowieka potraktować jak mnie wcześniej. Natrętny człowiek uskoczył w ostatnim momencie, przewrócił się na goły kamień, pozbierał zaskakująco szybko i zerwał na równe nogi w bezpieczniejszej odległości, wyklinając na czym świat stoi. Volker ostatni raz na niego prychnął i odszedł do drzwi, utykając nieco przez rozległe poparzenia na piersi i wnętrzu lewej łapy.
Nie wyglądałeś mi tu na szczególnie skutecznego – syknęłam, gdy potargany mężczyzna obejrzał się w moją stronę. Nadal nie mogłam się ruszyć, ale myśleć zaczynałam już przytomniej... albo i nie, zważywszy na to, że pierwszym, za co się wzięłam, było dalsze prowokowanie. Adrenalina wciąż krążyła mi w żyłach, dodatkowo zaogniona dziwnym zwycięstwem.
Nic nie odpowiedział, choć po jego minie łatwo było się domyślić, co takiego chodzi mu po głowie.
No co? Chyba dość słabe macie to swoje wojsko – zaszydziłam. – Dwóch na mnie wysłaliście. Na mnie – słabe byle co, które nie przeszło szkolenia i które podobno nawet dziecko byłoby w stanie pokonać. Szczególnych sukcesów w wojnie wam nie wróżę.
Co o tym sądzisz? – spytał jakiś obcy głos. Chciałam przesunąć się tak, żeby móc go dojrzeć, ale mięśnie nadal mnie nie słuchały, fuknęłam więc tylko ze złością.
Psycholog obejrzał się na rozmówcę. Chwilę oddychał głęboko, próbując się uspokoić.
Przyznam, że się tego nie spodziewałem – powiedział wreszcie.
I tyle? – Drugi mężczyzna prychnął i zaśmiał się bez cienia wesołości. – Oszalałeś?! Ona go prawie zabiła! Widziałeś, jak on wygląda? Ciekaw w ogóle jestem, czy doniosą go żywego do szpitala!
Nic by się nie stało, gdyby Volker nie zawiódł! – zaprotestował. – Mówiłem, że to błąd, gdy zrobiliście go kapitanem! Od początku przecież był niestabilny!
Nie zrzucaj wszystkiego na Volkera. Miał wszystko pod kontrolą. – Człowiek ukląkł obok mojej głowy. Szlag, okropnie mnie denerwowało, że go nie widzę.
Możecie przestać rozmawiać tak, jakby mnie tu nie było? – wycedziłam mało sympatycznie. Zmusiłam zdrętwiałe wargi do tego, by uniosły się w morderczym grymasie. – Rozumiem, że test oblałam, skoro tacy zadowoleni jesteście, panowie?
Jest nawet lepiej, niż mógłbym sądzić – zaprotestował psycholog, choć byłam pewna, że mnie zignoruje. – Pomijając już to wszystko, to co ty o tym sądzisz? – na powrót zwrócił się do drugiego człowieka.
Nie mam bladego pojęcia, co ty w tym widzisz takiego intrygującego – skwitował tamten. Skrzywiłam się i zawarczałam, gdy zaświecił mi mocną latarką w oczy. Wreszcie mogłam go częściowo zobaczyć – brodaty i znacznie starszy, w niczym nie przypominał smoczego psychologa. Wyglądał na poważniejszego, jeszcze pewniejszego siebie... On nie wiedział, jak stanąć, by smok mu nie zagrażał. On wiedział, że smok mu nie zagraża. Kto to był, Lodrick Drake we własnej osobie?
Kim jesteś? – zasyczałam. Drgnęłam w niekontrolowanym skurczu, gdy czucie zaczęło wracać do mięśni, ale nie zdążyłam czegokolwiek zrobić, bo wystarczyło, że położył mi dłoń na karku, i sparaliżowało mnie od nowa. I zakneblowało.
No jak to? – Niedorobiony smoczy psycholog skojarzył mi się z zawiedzionym trzylatkiem. – Czy ty słyszałeś, co do ciebie mówiłem? Ona nie przeszła szkolenia. Jest młoda, kompletnie niedoświadczona, mała i słaba. Do tego lekkomyślna. I wygrała z Volkerem i Rickiem!
Spodziewałem się tego – przerwał brodacz. – Nie umiesz kojarzyć faktów? Więc proszę bardzo. Zaskoczyła ich. Bo jest półwyvernem. Bo najwyraźniej umysł ma bardziej podobny do wyverna niż smoka. Zaskoczyła ich, bo zaczęła walczyć jak wyvern, nie smok.
Dagon, wiesz może coś o tym? – Jak się okazało, tego wewnętrznego głosu mi nie zamknęli, mogłam więc z wyrzutem zgłosić się do mojego drugiego ja.
Zupełnie nic – odburknął smok. – Nie kontrolowałem cię. To instynkt. Możesz być z siebie zadowolona.
Tylko dlaczego Volker nie zareagował?
Daj już spokój Volkerowi! – Brodaty wreszcie się zdenerwował. – Możemy chyba przejść do następnego etapu.
Przełknęłam głośno, jak w taniej kreskówce.
Volker miał być następnym etapem – przypomniał psycholog z sarkastycznym uśmieszkiem. – Jest poparzony. W parę minut go z tego nie wyleczą.
Myślałem o tym Egzekutorze.
Zapadła chwila ciszy, podczas której przed oczami przeleciało mi dosłownie całe życie.
Oni mają jakiegoś Egzekutora? Kurt chyba coś wspominał o tym, że jednego z nich porwali, prawda? O rany, Egzekutor to mnie zje na śniadanie, ja pierniczę... Znowu miałam ochotę się rozpłakać. Dlaczego oni nie mogą dać mi spokoju? Co jeszcze chcą wiedzieć?
Rany bolały. Całe ciało mnie bolało, i to tak, że pewnie zaczęłabym skamleć, gdybym tylko mogła. Serce również kłuło – i to zarówno na myśl o Sylwii i Kurcie, jak i Volkerze.
Nikt mnie nie kochał. Rany, byłam po prostu sama jak palec. Jedyny facet, który gwarantował mi szczęśliwą przyszłość, ma mnie gdzieś i zamiast tego woli zająć się tysiąc razy ładniejszą i zdolniejszą czarnulką. Wcale mu się nie dziwię. Szkoda tylko, że to niczego nie zmienia... Mój ukochany starszy braciszek, jedyna osoba na całym świecie, która tak dobrze mnie rozumiała i którą z czystym sumieniem mogłam nazwać swoim jedynym przyjacielem, chciał mnie zabić. Mój ukochany braciszek dosłownie dał mi w twarz, i to z taką siłą, że wciąż to czułam. No dobrze, nie wiedział, że to ja, ale...
To tak cholernie bolało, że nie wiedziałam nawet, jakie powinnam znaleźć słowa, by móc to opisać.
Egzekutor nie jest jeszcze gotowy – zawahał się psycholog. – Jest nowy. I do tego poważnie ranny. Jego nawet jeszcze nie testowaliśmy, a co dopiero zaklęcie...
Trochę z nim eksperymentowałem, gdy byłeś zajęty tą drobinką. – Brodacz poklepał mnie lekceważąco po nosie. – Jest stabilny. I to zaskakująco stabilny. Myślę, że jeśli będziemy uważać, nic takiego nie powinno się stać. Nawet jeśli zaklęcie puści, i tak stąd przecież nie ucieknie.
No nie wiem...
Ale ja wiem. To może być ciekawe. – Wstał szybko, zatarł ręce. – Macie zbroje dla nich?
Powinny być gotowe. – Psycholog skłonił się lekko i bez dalszych protestów zwiał na korytarz.
Brodaty przyjrzał mi się jeszcze przez chwilę z zamyśleniem.
Wiesz, czarna, w tobie jest coś takiego... – zaczął powoli, lecz zanim skończył myśl, stropił się i potrząsnął głową. Już bez dalszego zwlekania poszedł za psychologiem.
Co właściwie miało oznaczać to, że mieli dla nas zbroje? Na myśl, o tym, że wbiją mnie w coś takiego, ogarnęła mnie po prostu dzika panika. Szkoda tylko, że nadal nie mogłam się ruszyć...
Nie mogłam również wtedy, gdy drzwi sali otworzyły się ponownie na całą swoją szerokość, a do wnętrza wtoczyły się metalowe wózki prowadzone przez strażników. Brodacz rzucił im kilka poleceń, mężczyźni szybko zajęli się układaniem na mnie metalu i zawiązywania skomplikowanych sznurków. Wyglądało to na tak misterną robotę, że nie byłam pewna, czy zdołałabym to wszystko zdjąć, nawet jeśli miałabym na to całą wieczność...
Przy niektórych fragmentach sporo się namęczyli – na przykład przy wachlarzowej konstrukcji na skrzydła czy ozdobionej drobnymi kamieniami szlachetnymi masce, którą musieli dźwignąć we czterech. Gdy już wszystkie sprzączki zostały napięte, czym prędzej zawinęli się na korytarz. Brodacz – byłam coraz pewniejsza, że to musi być Lodrick Drake – wykonał nade mną jakiś skomplikowany gest i również zniknął. Zostałam na chwilę zupełnie sama.
Paraliż odpuścił. Zerwałam się natychmiast z ziemi, nerwowo przespacerowałam się w lewo i prawo. Zbroja szczękała nieprzyjemnie i była okropnie ciężka, nie wiedziałam, jak w czymś takim walczyć. A skrzydła? Płaty blachy układały się na niej idealnie, precyzyjnie zachodząc na siebie w taki sposób, że mogłam je spokojnie rozłożyć i układać we wszystkich możliwych pozycjach, ale kompletnie nie umiałam wyobrazić sobie, jak w tym lecieć. Tutaj nie miałam tego jak spróbować. Próbowałam wybadać, o co mogło chodzić z kamieniami w masce, lecz im mocniej się na nich skupiałam, tym bardziej niemagiczne mi się wydawały. Więc co? To tylko ekstrawagancka ozdoba?
Przemyślenia przerwał hałas zza metalowych wrót. Choć w zbroi powinnam poczuć się choć odrobinę pewniej, obleciał mnie zimny strach. Za nic nie miałam ochoty na powtórkę z rozrywki... Obolała, głodna i zmęczona, ledwo trzymałam się na łapach, a tu jeszcze wyglądało na to, że będę musiała ratować się przed... Egzekutorem...?
Drzwi rozwarły się powoli. Do sali wkroczył mój następny przeciwnik. Ślepia w kolorze lodu błysnęły w szparach maski, za ogromnym łbem pojawiła się cała reszta wielkiego smoka. Rany, był prawie dwa razy taki, jak Volker. Choć zakuty w ciężką zbroję podobnie jak ja, poruszał się z zaskakującą gracją, przyczajony nisko, by zmieścić się w otworze.
Skuliłam się. Przygotowałam na najgorsze.
Świecie, dlaczego tak mnie nienawidzisz? Dlaczego? Co ja ci takiego zrobiłam? Jedyne, czego chcę, to po prostu być szczęśliwą. Chcę móc przytulić się do Kurta – do mojego przeznaczonego. Chcę czegoś zwyczajnego – chcę po prostu móc usiąść z nim na kanapie, włączyć jakiś film, potrzymać się za ręce, poprzytulać przy bardziej łzawych scenach. Chcę móc opowiedzieć mu, jak minął mi dzień. Chcę po prostu, żeby mógł mnie zamknąć w ramionach, ochronić przed całym światem i...
Świecie, dlaczego ja według ciebie na to nie zasługuję?
Smok zawarczał potwornie, otworzył paszczę. Pomiędzy ostrymi jak brzytwy kłami błysnął ogień. Metalowe drzwi trzasnęły, długi ogon ze świstem przeciął powietrze. Metalowa zbroja zazgrzytała przeraźliwie, gdy rozłożył ogromne skrzydła...
Sparaliżowało mnie.
Bo skrzydła były cztery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz