czwartek, 3 października 2019

18. Jailbreak


Wiedziałam o istnieniu tylko jednego smoka z dwoma parami skrzydeł, więc odpowiedź była oczywista.
Kurt. To był cholerny Kurt. Tylko niby jak...?
Nie, nie ucieszyłam się. Wiem, może i na pierwszy rzut oka powinnam zacząć skakać z radości i tańczyć w kółko, lecz jakoś tak nie mogłam się do tego przekonać. Nie mogłam, bo przed oczami natychmiast stanęła mi inna kwestia... Mianowicie to, jakim cudem udało im się go złapać i zahipnotyzować? Kurde, skoro byli aż tak potężni, by bez żadnego wysiłku okiełznać takiego smoka, chyba mogłam się z wizją ewentualnej ucieczki pożegnać. Z ratunkiem w sumie też, skoro mój organ ratujący wylądował tu ze mną. W dodatku miał zaserwowane pranie mózgu i właśnie prawdopodobnie szykował się do tego, żeby mnie zeżreć.
Skuliłam się, wycofałam w najodleglejszy kąt, depcząc po łańcuchach i plamach smoczej krwi. Rany na pysku wciąż szczypały, moja własna posoka wciąż zalewała ślepia, ale nie potrafiłam się na tym należycie skupić, gdy z drugiej strony miałam perspektywę rychłego zakończenia swej marnej egzystencji. W trumnie przecież szczególnie nie będę interesować się tym, że makijaż niedokładnie zakrywa paskudne blizny, prawda? Zbroja ciążyła mi coraz bardziej i nie dawała żadnego poczucia bezpieczeństwa. Może przy wcześniejszej walce mogłabym uznać, że jako tako mnie ochroni – uziemiona, wiele dałabym za to, by trudniej było mnie zranić – ale teraz? Traciłam przez nią na szybkości, a szybkość i zwinność były jedynym, co mogłoby pozwolić mi utrzymać się przy życiu. Chociaż w sumie i w to wątpiłam. Przecież bycia Egzekutorem nie wygrywa się w chipsach.
No, to żegnaj, świecie. Chyba i tak nikomu nie będzie mnie brakowało. Na co ja im byłam wszystkim potrzebna?
Na co ja komukolwiek byłam potrzebna?
Spójrzmy na to z boku. Rodzicom sprawiam kłopoty. Tak, wiem, to moi rodzice – na pewno mnie kochają, ale... utrudniałam im dosłownie wszystko. Nie słuchałam ich, zawsze wiedziałam lepiej, wymagałam swobody, gdy oni zwyczajnie nie byli w stanie mi jej dać, bo wciąż żyli zaginięciem syna. Czasem po prostu widziałam, że im przeszkadzam. Nie mam też nikogo, kogo byłabym w stanie nazwać przyjacielem, chyba żeby liczyć odzywający się w głowie głos prehistorycznego smoka, co do którego i tak nie mogłam właściwie mieć pewności, czy aby go sobie nie uroiłam. Jestem sama, nikt mnie nie rozumie, wszyscy mają mnie gdzieś. Wszystkie moje marzenia prędzej czy później legną w gruzach, tracę wszystko, na czym mi zależy, jakby moim życiem sterował ktoś inny. Jakbym żyła w ogromnych Simsach, a grający był kompletnym sukinsynem.
Nie liczyłam się przecież nawet dla niego, choć to właśnie jego obecności potrzebowałam jak oddechu. Dla Kurta byłam niczym. Wnerwiającą małolatą z niespokrewnionej części rodziny, złośliwą, wiecznie niezadowoloną dziewczynką, której się wydaje, że coś od niej zależy i którą wypadałoby uczyć z czystej litości, bo jeśli będzie w tym swoim odpowiedzialnym zadaniu taką idiotką, jaką była do tej pory, to przyniesie więcej złego, niż jakiegokolwiek pożytku. I tyle. Dlaczego miałby kiedykolwiek zwrócić na mnie uwagę, skoro byłam dużo młodsza i jakaś taka... niewystarczająco dobra? Nie umywałam się do Sylwii. Do pięt jej nie dorastałam. Prawdopodobnie w niczym. Już widzę, jakby to mnie mieli zrobić Egzekutorką...
I teraz byłam tutaj. Ranna, wykończona zarówno fizycznie, jak i psychicznie, przerażona do granic możliwości, zagubiona, jak małe dziecko płacząca łzami wielkości kurzych jajek, choć zgrywałam taką odważną, i... i po prostu żałosna.
A jedynym, czego kiedykolwiek pragnęłam – jedynym, czego potrzebowałam do tego, by móc oddychać bez bólu – było to, żebyś mnie pokochał...
Żałosne. Słabe. A jednak nadal tam byłam, kuląc się w kącie i patrząc w złociste ślepia ogromnego smoka o dwóch parach skrzydeł. I nadal nie pragnęłam niczego więcej prócz tego, by po prostu... By powiedział, że mnie kocha. Wtedy mogłabym tu nawet zostać na zawsze. Poważnie. Nawet wieczność w oddziale Lodricka Drake'a nie byłaby tak przerażająca, jeśli mogłabym spędzić ją u boku Kurta. U boku kogoś, kogo kochałam najbardziej na świecie, tak, że aż brakowało mi tchu, gdy patrzyłam w jego stronę, tak, że to aż fizycznie bolało, gdy nie pozwalałam się temu wydostać na zewnątrz.
Kochałam go całego. Kochałam jego kretyńskie włosy. Kochałam jego paskudny charakter, minę bezlitosnego mordercy, złośliwości, na które nawet mi brakowało języka w gębie. Kochałam go z tym paleniem papierosów jeden za drugim, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Całego, w stu procentach, bezwarunkowo.
Rany, jeśli to nie była ta słynna więź pomiędzy Przeznaczonymi, to ja już niczego w życiu nie wiem. Dlaczego musiało paść akurat na mnie? Podobno to rzadkość. Podobno jestem na to za młoda. Dlaczego? Mało mi już tej wyjątkowości? Jak na razie wszystko to, co czyni mnie oryginalną, błyskawicznie zamienia się w moje przekleństwo. Jak ja czasem chciałabym być kimś normalnym, zwyczajnym, przeciętnym tak, że to aż boli... Pewnie byłabym o wiele szczęśliwsza i spokojniejsza.
Wielki smok obszedł mnie z obu stron, jakby zastanawiał się, gdzie mnie najlepiej napocząć. Kuliłam się coraz mocniej, aż zbroja zaczęła boleśnie wbijać się w miejscach łączeń w ciało. Kuliłam się tak bardzo, że aż myślałam, że bardziej się nie da. Drgnęłam niespokojnie, gdy parsknął wiązką dymu. Przesunął łbem w pobliżu mojego, szukając przerw w puszce konserwy, jaką się stałam. Mniam, mieloneczka ze smoka. Ciekawe, jak to musi smakować...
Na dłuższą chwilę zatrzymał się w okolicy skrywanej przez zbroję rany, ciągnącej się od miękkiej tkanki pod lewym rogiem, poprzez oko, aż do samego czubka nosa. Wyczuł świeżą krew, pionowe źrenice rozszerzyły mu się na moment. Zawarczał z głębi piersi, jakby zdegustowany odkryciem, przestąpił z łapy na łapę, grzechocząc ciężkim metalem. Złociste ślepia w pewnym momencie zajęły niemal całe moje pole widzenia. Jedno z nich zamknęło się powoli...
Dokładnie w tym samym momencie rozległo się stukanie w drzwi – sygnał do rozpoczęcia walki. Odskoczył na kilka kroków i błysnął ostrymi jak brzytwy zębami.
Powinnam zrobić to samo. Powinnam ustawić się w pozycji do ataku – lub obrony, żeby mniej zabolało, gdy będzie przerabiał mnie na kotlety – ale kompletnie mnie zamurowało.
No bo czy on właśnie puścił mi oczko?!
Ruszyłam się dopiero wtedy, gdy zaczął mnie okrążać. Odsunęłam się na bezpieczniejszą odległość, otarłam się bokiem o ścianę, krzesząc serię oślepiająco jasnych iskier. Od obrzydliwego zgrzytu metalu uszy niemalże skręciły mi się w trąbki.
Skup się, Czarnołuska! – ochrzanił mnie Dagon. – Nie możesz dać mu się zabić tylko dlatego, że coś ci się przywidziało!
Potrząsnęłam łbem w marnej próbie przywołania spokoju.
Tak... Masz rację, musiało mi się przywidzieć – burknęłam zaskakująco pokornie. – Widzę to, co chciałabym zobaczyć. Tylko że jak ja mam choćby spróbować zrobić mu krzywdę?
Czułam, że nie jestem do tego zdolna. Z jednej strony wiedziałam, że po prostu nie dałabym mu rady – byłam słaba, nie umiałam kompletnie walczyć – ale z drugiej... nawet jeśli bym umiała, to chyba bym po prostu nie potrafiła. Jak miałabym to zrobić? Kochałam go. Chciałam go chronić. Chciałam dla niego wszystkiego, co najlepsze.
Sylwia, Czarnołuska. Nigdy nie będziesz miała go dla siebie, bo zawsze będzie między wami Sylwia.
Tak, to było ze strony Dagona zwyczajnie okrutne. Tylko że chyba jedynie to mogło mnie otrzeźwić. W każdym razie – podziałało.
Spięłam się, obniżyłam łeb, zawarczałam głęboko. Odżywająca gdzieś wewnątrz mnie wściekłość zaczęła szukać ujścia na zewnątrz. Kły nie zgodziły się na to, by nadal trwać w szczelnie zamkniętym pysku i rozbłysły bielą w półmroku celi, jad zaczął szczypać w język.
Sylwia całująca Kurta. Sylwia siedząca mu na kolanach. On obejmuje ją, gładzi czule po plecach...
Zbliżał się do mnie niespiesznie, zupełnie jakby rozkoszował się każdą chwilą. Nabierał już powietrza, by zionąć w moją stronę ogniem – to mogło okazać się cokolwiek problematyczne, bo o ile płomienie nie były w stanie mi zaszkodzić, o tyle rozgrzany do czerwoności metal zbroi już owszem. Machnęłam kolczastym ogonem jak zdenerwowany kot, zatrzęsłam samą jego końcówką na znak, że naprawdę nie polecam teraz się do mnie zbliżać. Tylko że...
Kurt i Sylwia całujący się namiętnie. Ona zdejmuje mu koszulkę, on bierze ją na ręce, idą w stronę łóżka.
Leżą razem w skotłowanej pościeli, zmęczeni, szczęśliwi...
Zaryczałam potwornie i rzuciłam się wielkiemu smokowi do gardła.
Nie przypuszczałam, że zdołam latać w tym cholerstwie – błonę na skrzydłach również miałam obłożoną metalem. Wprawdzie dość cienkim i rozkładającym się jak wachlarz, lecz nadal. Okazało się jednak, że nie mam żadnego problemu z tym, by odbić się od ziemi, machnąć skrzydłami dla utrzymania równowagi w powietrzu i nabrania impetu, a następnie wpaść na Egzekutora i zahaczyć szponami przednich łap o szczeliny, w których błyszczały jego oczy. Kwiknął z zaskoczenia, zachwiał się porządnie, wpadł na ścianę za plecami, dłuższą chwilę nie mógł sobie ze mną poradzić – nie sięgałam samych oczu, lecz trzymałam mocno, pilnując, by siła i ciężar całego mojego smoczego ciała przyginała mu łeb jak najmocniej do posadzki.
Dlaczego nie splunął na mnie ogniem – nie wiem. Chwilę mu zajęło, zanim zdołał sięgnąć mnie łapą i odepchnąć, niemal zrywając sobie przy tym stalową maskę. Straciłam równowagę, z grzechotem zbroi potoczyłam się po ziemi, lecz zerwałam się do pionu zaraz po tym. Tym razem to ja zaczęłam go obchodzić, testując, czy da się na to nabrać. Czy zdołam zapędzić go bardziej w róg sali, gdzie by się zaklinował, a ja mogłabym wtedy rzucić mu się na grzbiet...
Kurt i Sylwia trzymają się za ręce. Idą gdzieś, rozmawiają, śmieją się...
A, chrzanić to.
Jeszcze raz skoczyłam. Uderzył łbem w róg celi, dzięki czemu nie był tak szybki, by mnie powstrzymać – wskoczyłam mu na grzbiet, zaparłam się pazurami o sterczące spomiędzy szczelin w metalowych płytach kolce, zatopiłam zęby w długiej szyi. Szczególnie proste to nie było – szczęki jednak nie otwierały mi się wystarczająco szeroko, a i chwycić powinnam o wiele wyżej – lecz efekt wywołało odpowiedni, gdy długimi kłami zdołałam „dogrzebać” się do żywego mięsa. Nie zdołałam zranić go poważnie, ale wrażenie z pewnością wywołałam odpowiednie.
Dobrze! – rozbrzmiało w mojej głowie.
Kurt okręcił się, uderzył grzbietem w ścianę, niemal miażdżąc mnie w ten sposób. Chcąc nie chcąc puściłam go i wylądowałam na ziemi, lecz nie zamierzałam się poddawać. Wściekłość rozpierała mnie od środka, ból w sercu był wprost niewyobrażalny, a jedyne jego ujście odnajdowałam w walce. A skoro nawet Dagon uważał, że dobrze mi idzie...
Przedwieczny gad w mojej głowie parsknął z lekkim oburzeniem na znak, że to bynajmniej nie on zabrał głos. Zatrzymałam się, dysząc ciężko, przekrzywiając ciekawie łeb. W złotych ślepiach Kurta błysnęło coś dziwnego...
Zaraz, ty nie miałeś być po praniu mózgu?! – jęknęłam, oniemiała.
Warknął potwornie, pomiędzy ostrymi zębami błysnęło kilka płomieni jasnego ognia. Nie wyglądał na świadomego. Wyglądał na takiego, który zamierza zabić mnie z zimną krwią. Tylko że...
Potraktuj to jako nadprogramowy trening.
Odsunęłam się właściwie w ostatniej chwili, gdy na mnie skoczył, potknęłam się o samą siebie, cudem uniknęłam lecącego w moją stronę najeżonego kolcami ogona. W panice potruchtałam pod przeciwległą ścianę.
Jaki znowu nadprogramowy trening? Co ty tutaj robisz, do cholery?! Co tutaj się dzieje?! – krzyczałam w myślach.
Ratuję ci tyłek, jakbyś nie zauważyła. Dobrze by było, gdybyś przynajmniej stwarzała pozory, że ze mną walczysz – dodał ze złością, gdy umknęłam przed strumieniem ognia.
Nie zawahałam się ani sekundy dłużej – odwdzięczyłam mu się tym samym. Mój ogień dla odmiany był lekko fioletowy i jak najbardziej celny. Zasyczał ze złością i zaklął w myślach, gdy poparzyłam mu prawy bok i usunęłam się poza jego zasięg.
Ty debilu skończony! – wydarłam się, plując jadem. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! Myślałeś że co, domyślę się?! Bardzo, kurna, zabawne! Po co ty się tu pchałeś?! Jak niby nas stąd teraz wydostaniesz?! Nienawidzę cię, kretynie!
Słowa mocno przeczyły gigantycznej uldze, jaka rozlała mi się po wszystkich kościach. Boże, on naprawdę tu był. Przyszedł tu dla mnie. Cokolwiek nim kierowało – naraził się tak bardzo, żeby mnie ratować! Nie wiedziałam, czy bardziej chciałam go zamordować przez to, jak ryzykował, czy zacząć się śmiać i tańczyć dookoła niego w kółko z radości.
Ożesz...! – W ostatniej chwili powstrzymał się od przekleństwa, gdy nagrzana niemal do czerwoności zbroja dotknęła go do boku. Ustawił się w jakiejś absurdalnie odchylonej pozycji, usiłując... uciec od siebie samego? Mało brakło, a zakrztusiłabym się ze śmiechu.
Co, ciepło ci, idioto? – syknęłam i pacnęłam go w łeb łapą – tak, jak kot potraktowałby swoją ulubioną zabawkę. W zamach włożyłam całą swoją siłę i nagromadzoną przez cały ten czas wściekłość, więc niemal się przewrócił. W karku coś chrupnęło mu donośnie. – Jak brzmi dalszy ciąg tego twojego cudownego planu? Pomyślałeś chociaż nad tym, co teraz?!
Znowu spróbowałam na niego wskoczyć, dzięki czemu dość boleśnie przekonałam się, że wcześniej jednak musiał dawać mi lekkie fory – drgnął, zerwał się na tylne łapy i dosłownie wbił mnie w posadzkę, aż zadzwoniło. Gdy docisnął całym swoim ciężarem, mogłam tylko absurdalnie przebierać bezradnie łapkami, jak żółw przewrócony przez jakiegoś sadystycznego dzieciaka do góry brzuchem.
Kurwa mać, dobrze by było, gdybyś tak przy okazji pomyślała nad tym, w jakim stanie musimy być, żeby dokądkolwiek uciec! – ochrzanił mnie przykładnie. Puścił dopiero gdy się upewnił, że dotarło. Znowu odskoczyliśmy na większą odległość, zaczęliśmy krążyć po ciasnej celi, warcząc, jakbyśmy oceniali swoje dalsze szanse.
To może odpowiesz na moje pytania? – przypomniałam w miarę uprzejmie. – Co ty tu...?
To skomplikowane – przerwał mi bez cienia skruchy. – Plan wygląda w ten sposób: stwarzamy pozory, dopóki dziewczyny nie zrobią na zewnątrz takiej zadymy, by strażnicy przestali zwracać na nas większą uwagę. Jeśli się uda, mają próbować zawalić tę część twierdzy, jeśli nie – my będziemy musieli im pomóc. Trzymaj się blisko mnie, próbuj nadążać i zechciej nie zabić się po drodze.
Wierzysz we mnie niesamowicie. – Nie zdołałam powstrzymać się od wywrócenia oczami. Adrenalina zaczęła rozsadzać mnie od środka, aż na chwilę zmyliłam krok. Mało brakło, a zapomniałabym o reakcji, gdy Egzekutor zamarkował atak. – Po czym mamy poznać, że nie zwracają już na nas uwagi? I co za dziewczyny przede wszystkim?
Po pierwsze: twoja babcia. – Tym razem to on wywrócił oczami. Szlag, miałam nadzieję, że nie obserwują nas aż tak wnikliwie, by coś takiego dostrzec.
Moja babcia?! – Stanęłam jak wryta. – Moja babcia ma prawie osiemdziesiąt lat, do chuja pana! – wyrwało mi się mało elegancko.
Sama wiesz, że na smocze wcielenie się to nie przekłada.
No niech ci będzie. – Dziabnęłam powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się jego ogon. Aż mnie zęby zabolały. – To kim jest ta druga...?
Nie zdążyłam nawet na dobre dokończyć pytania, gdy podłoga dosłownie uciekła mi spod łap. Zatoczyłam się, zachwiałam, oparłam w panicznym geście o ścianę, mając wrażenie, że jeszcze moment, a zwyczajnie upadnę. Oberwałam? Ale kiedy zdążył mnie...?
Nie, cholera. To nie byłam ja. To cały budynek zadrżał w posadach. Z kamiennych ścian posypał się duszący pył, głęboki pomruk pękającego muru niemal zlał się w jedno z odgłosem głuchego uderzenia. Coś naprawdę wielkiego i silnego musiało uderzyć w jedną z zewnętrznych ścian – coś, co zdołało poruszyć swoim impetem nawet fundament...
Smok. Moja babunia? Tak, widziałam ją pod postacią smoczycy, ale jakoś zawsze ilekroć wyobrażałam sobie, jak walczy, nie mogłam powstrzymać się przed natrętnym wyświetlaniem w głowie jej wizerunku jako człowieka. Lekko przygarbionych pleców, siwych włosów, wełnianej spódnicy, pończoch przeciwko żylakom, moherowej czapeczki, sznura jaskrawo kolorowych korali...
Po drugiej stronie metalowych wrót zapanowało poruszenie. Ktoś krzyknął, szczęknęła broń, rozległ się tupot wielu stóp. Zmywali się? Może faktycznie atak na twierdzę był bardziej godny uwagi, niż jakaś tam walka testowa. Chociaż chyba powinni poświęcić nam przynajmniej odrobinę zainteresowania – byliśmy ich nowymi, dość cennymi nabytkami, więc...
Ech, albo znowu siebie przeceniałam. Może uznali, że skoro Kurt jest zahipnotyzowany, zdoła mnie upilnować? Jak w ogóle udało mu się grać przed nimi tak skutecznie, że...?
Wszystko znowu zadrżało. Ogromne pęknięcie rozcięło jedną ze ścian jak rozbłyskająca na niebie błyskawica, rozszerzając się w niewiarygodnym tempie. Pewnie długo jeszcze bym przyglądała się kształtom, w jakie się układało, gdyby Kurt nie pomógł mu porządnym uderzeniem z główki. Odsunęłam się w razie czego, szybko zajęłam miejsce tuż za nim, gotując się do... biegu? Lotu? Ech, czy w tym złomie dało się normalnie latać?
Ściana, choć cholernie gruba, bez wysiłku ukazała nam biegnący za nią korytarz. A właściwie to, co z korytarza pozostało, ponieważ w zewnętrznym murze ziała ogromna dziura, w której czerwony smok zmieścił się bez większych kłopotów. Skoczyłam za nim, rozwinęłam ciężkie skrzydła z pewnym wysiłkiem, zamachałam nimi dość niezdarnie, nie mogąc tak po prostu przyzwyczaić się do ciężaru zbroi. W jednej chwili poczułam się tak, jakbym od nowa uczyła się latać – okazało się, że aby utrzymać się w powietrzu, musiałam dokładnie ważyć każdy ruch. A i tak mało brakło, a wylądowałabym w kupie gruzu jakieś trzy kondygnacje niżej...
Babciu?! – krzyknęłam, rozglądając się wokół. W panującym chaosie ciężko było dostrzec cokolwiek konkretnego.
W powietrzu unosiło się mnóstwo duszącego dymu. Nie miałam pojęcia, co się paliło – jego kłęby okazały się tak gęste, że ciężko było przeniknąć je nawet świetnym smoczym wzrokiem. Gdzieś niedaleko rozległo się ryczenie i łopot skórzastych skrzydeł, coś się zawaliło z łoskotem. Ludzie krzyczeli, poganiając się nawzajem. Smocze pazury zastukały na kamieniu wysoko nade mną, jakiś odłamek odbił mi się od głowy z brzdękiem rodem z tandetnej kreskówki. Bojąc się, że zaraz zawali się cały budynek, poleciałam za ledwo majaczącym w żółtawym dymie kształtem z dwoma parami skrzydeł.
Jesteś, Nihal! – Niedaleko rozległ się głos mojej babci, lecz wciąż jej nie widziałam. – Na Boga, dziecko, nic ci się nie stało?!
Jestem cała – zapewniłam. – Gdzie...?
Za chwilę! – przerwał nam Kurt. – Sylwia?
Przed chwilą ją tu widziałam – warknęła babcia. – Nie może być daleko...
Jestem! – zawołał niedaleko znajomy sopran.
W takim razie spieprzamy stąd jak najdalej – zarządził Egzekutor.
Pomknęłam za nim, nie zadając więcej pytań. Babcia musiała być blisko – wciąż wyczuwałam ją gdzieś po prawej. Po dłuższej chwili dołączył do nas trzeci smok – on również niknął w dymie, lecz domyśliłam się, że to musiała być Sylwia. Śmignęła nad nami, zatrzymała się na chwilę, próbując zorientować, szybko jednak wypatrzyła Kurta i zawisła w powietrzu obok niego.
Oddaliłam się odrobinę. Nie zamierzałam pchać im się na oczy.
Zaskakujące, że kompletnie nikt nas nie ścigał – nie minęło wcale wiele czasu, jak chaos zaczął niknąć gdzieś za nami. Drzewa iglastego lasu widziałam z każdą chwilą coraz wyraźniej, dym ustępował miejsca powietrzu, którym dało się nareszcie oddychać, żadne z nas jednak nie zamierzało się zatrzymywać. Sama doskonale wiedziałam, że obojętnie, jak bardzo zmęczona byłam, i tak musiałam wytrzymać jeszcze trochę. Być może wcale nie istniała odległość, w jakiej mogliśmy poczuć się bezpiecznie?
Nie wiem, ile tak lecieliśmy w milczeniu. Odległości między nami zwiększały się i malały na przemian. Mało mnie to interesowało. Jedynym, o czym marzyłam, było moje ciepłe, bezpieczne łóżko. Potworne zmęczenie coraz mocniej przyćmiewało mi umysł. Aż nie mogłam należycie zdziwić się tym spokojem – no bo to przecież podejrzane, że tak kompletnie nikt za nami nie leci. Niemożliwe, żeby nie zauważyli naszej ucieczki, prawda?
Całkiem możliwe, że na moment zasnęłam w powietrzu, bo ocknęłam się, gdy Kurt podszedł do lądowania na sporej polanie wiele kilometrów dalej. Poranna mgła, snująca się gdzieś na wysokości smoczych kostek, okazała się lodowato zimna, a gałęzie starych modrzewi niknęły w niej niemal całkowicie. Gdzieś w pobliżu szumiał niewielki strumień.
Jak nie dym, to mgła...
Prawie bezwładnie padłam na ziemię. Zbroja niemal mnie do niej przygięła, skrzydeł nie zdołałam złożyć. Istniało ryzyko, że całkowicie zbłaźnię się jakimikolwiek nieudolnymi próbami, pozwoliłam więc im bezwładnie rozłożyć się na wilgotnej trawie, jakbym celowo dawała mięśniom odpocząć.
Dwie smoczyce pojawiły się chwilę po nas. Jedna z nich była zielona, pokryta długimi, ostrymi kolcami kościanego koloru – niebieskie ślepia błysnęły na mój widok, prędko podeszła bliżej, zaczęła oglądać mnie ze wszystkich stron, szukając obrażeń. Czuła krew, lecz nie mogła zlokalizować jej źródła, co doprowadzało moją babcię do szału. Obnażyła ostre zębiska i parsknęła, wypuszczając spomiędzy nich nieco dymu. Ze złością szarpnęła łbem, dźgając długimi, wykręconymi wokół własnej osi jak sztywne serpentyny rogami wyimaginowanego przeciwnika.
Niebieską, smukłą samicę o rogach idealnie prostych i grafitowych, niemal czarnych kolcach już znałam. Sylwia. Pieprzona Sylwia, której widok był ostatnim, czego potrzebowałam. Mało brakło, a palnęłabym, że mogliby mnie tam równie dobrze zostawić, byle bym tylko nie musiała jej oglądać...
Tak, pieprzona Sylwia, która pomimo tego, że właśnie uratowała mi życie, miała w ślepiach tyle pogardy, że niemal się nią zakrztusiłam. Pokazała mi zęby w niesympatycznym wyrazie i podeszła do Kurta, zatrzymując się o wiele bliżej, niż wypadało.
Całkiem ci do twarzy w tej zbroi – uznała, oglądając go z jakimś dziwnym wyrazem pyska.
Prychnęłam. Natychmiast wlepiła ślepia we mnie i warknęła, zanim Egzekutor zdążył się odezwać:
A ty jeszcze czego tam burczysz, mała? Mało ci, że dla ciebie musiałam narażać własną skórę, jakby było po co? Co ty w niej niby widzisz, że tak chciałeś ryzykować? – Z ostatnim zwróciła się do Kurta.
Nie powiem, ale cholernie zabolało, gdy on tylko westchnął na to głęboko. Nic jej nie powiedział. Ona właśnie potraktowała mnie jak ostatniego śmiecia, a on nic...
Dziewczyno, ostatni raz cię ostrzegam, że jeśli nie powściągniesz języka... – Babcia w razie czego nie dokończyła, pozwalając, by miażdżąca groźba zawisła w powietrzu.
Mówię poważnie – zdenerwowała się młodsza smoczyca, odważnie spoglądając starszej prosto w oczy. – Ona jest słaba. Wiem, że jest pani wnuczką, ale moim zdaniem nie powinno się tak ryzykować dla jakiejś tam małej dziewczynki. Tam było o wiele więcej smoków, które naprawdę zasługiwały na ratunek, a my wyciągnęliśmy tylko ją? Na co nam ona? Dzięki takiemu pisklakowi wojny nie wygramy.
Babcia nabrała powietrza, zamierzając młodszą samicę zmieszać z błotem, lecz nie zdążyła wypowiedzieć choćby słowa – zwaliłam się na niebieską z całym ciężarem chrzęszczącej zbroi. Zamierzałam przefasonować jej trochę ten śliczny ryjek, lecz Kurt odciągnął mnie, zanim zdołałam jej dosięgnąć po tym, jak staranowana odleciała na kilka metrów.
Nie masz prawa nazywać mnie pisklakiem! – ryknęłam wściekle, usiłując się wyrwać. Skubany, złapał mnie zębami za szyję. – Twierdzisz, że nie zasługiwałam na ratunek, tak? Miałam tam według ciebie zdechnąć, czy jak?!
Fuknęła tylko z oburzeniem i odwróciła się na znak, że rozmowy ciągnąć nie będzie.
A ty co? – Nie mogąc się powstrzymać, zrobiłam zeza, by obejrzeć się na Kurta. – Mógłbyś tej swojej dziewczynie coś czasem powiedzieć, bo rodzice najwyraźniej zapomnieli!
Nie masz prawa mieszać do tego moich rodziców! – syknęła w moją stronę.
Uspokójcie się obie! – rozkazał. Puścił mnie, lecz w zamian tego stanął tak, byśmy przypadkiem znowu się na siebie nie rzuciły.
Uspokójcie się, tak? To jedyne, co chcesz powiedzieć...?
Tak, testowałam go. To było cholernie głupie, ale i tak miałam jakąś idiotyczną nadzieję, że zaprzeczy, gdy nazwę ją jego dziewczyną. A on? Nie dość, że nic jej nie powiedział – że pozwolił, by tak mnie traktowała – to jeszcze...
Srał was pies – skwitowałam, kręcąc łbem ze zrezygnowaniem. W spojrzenie, jakim poczęstowałam Kurta, postarałam się wpompować cały swój ból, choć i tak wiedziałam, że go nie zrozumie. Nie przejmie się. Bo po co? Przecież miał ją...
Odeszłam w stronę wściekłej babci, skuliłam się u jej boku, pozwalając, by zmęczenie dopadło mnie na dobre.
Nihal, co się dzieje? Co oni ci tam zrobili? – Troskliwie przytknęła łeb do mojego, nie przejmując się, że właśnie tuliła się do grubej warstwy metalu.
Nic takiego, naprawdę – zapewniłam. – Po prostu... Porozmawiamy o tym później, dobrze? Mam dość.
Milczałam i ignorowałam toczące się nade mną rozmowy do samego Berlina.

***

Gdy dotarliśmy wreszcie do Berlina, zaczynało na dobre zmierzchać. Byłam tak wykończona, że właściwie moment, gdy miasto ukazało się na horyzoncie, wybudził mnie z czegoś w rodzaju półsnu – zupełnie automatycznie poruszałam skrzydłami, słuchałam zdawkowych wypowiedzi towarzyszących mi smoków, lecz tak naprawdę nie rozumiałam niczego. Bezwolnie pozwalałam, by wiatr mnie niósł, myśląc jedynie o tym, jak cudownie czułabym się we własnym łóżku, zagrzebana w ciepłej pościeli razem z głową. O tak... Gdybym tak schowała się w prowizorycznym namiocie z kołdry i poduszek, gdybym zwinęła się pod nią w kłębek i poddała miękkiemu ciepłu, może przynajmniej przez chwilę mogłabym sobie wmówić, że wszystko jest w porządku...
Tylko że nic nie było w porządku. Gdy jaskrawa łuna różnobarwnych miejskich świateł rozbłysła na horyzoncie, rozpraszając przedwieczorną szarugę, zdałam sobie z tego sprawę z porażającą wręcz mocą.
Byłam sama. Ludzie otaczali mnie ze wszystkich stron, a ja wciąż czułam się sama. Tym najgorszym rodzajem samotności, jaki odczuwa się jedynie pośród tłumu...
Musiałam na nich patrzeć. Musiałam znosić obecność uważającej mnie za kupę łajna Sylwii, musiałam zmagać się z natrętnymi myślami, jakie nieustannie podsuwała mi wyobraźnia, musiałam odsuwać rozrywający wnętrzności ból na później, nie chcąc całkowicie rozkleić się przy nich wszystkich. A przede wszystkim musiałam walczyć z na nowo rozbudzoną tęsknotą za Volkerem...
Rany, przecież ja go tam zwyczajnie zostawiłam. Wiedziałam, że tam jest, do cholery – mogłam o tym powiedzieć, póki był na to czas. Mogłam go uratować. Mogłam sprawić, że wróciłby do domu... Nie wiem, jak poradzilibyśmy sobie z rzuconymi na niego czarami, w jaki sposób pozbyli się efektów hipnozy, ale rany, przecież na to znaleźlibyśmy jakiś sposób! Jak mogłam o nim zapomnieć? Jak mogłam zapomnieć o moim ukochanym, złośliwym, nadopiekuńczym starszym braciszku, którego to podobno kochałam nad życie?
Byłam beznadziejna. Bogowie, ja naprawdę byłam do niczego – tak mocno skupiłam się na swoim własnym cierpieniu, że porzuciłam nawet mojego Volkiego. Jak mogłam coś takiego...?
Chyba niczego nie pragnęłam tak mocno, jak tego, żeby wcale mnie nie ratowali. Powinnam zgnić w tej cholernej celi, powinnam wykrwawić się rozszarpana przez smoki, powinnam skończyć jako bezwolna maszyna w szeregach zahipnotyzowanych smoków... cokolwiek, tylko nie to. W niczym nie zasługiwałam sobie na to, co teraz się działo. To Volker powinien teraz lecieć do domu, nie ja...
Mięśnie piekły mnie niemiłosiernie. Wiedziałam, że jeszcze chwila, a braknie mi sił nawet na bezwolne szybowanie, lecz nie skarżyłam się. Nadal milczałam. Pamiętałam o słowach Sylwii i z każdą chwilą byłam bardziej pewna, że miała całkowite prawo tak się do mnie odezwać. Bo czy powiedziała cokolwiek nieprawdziwego? Obawiam się, że miała rację. Jestem tchórzem. Jestem zapatrzonym w siebie, słabym tchórzem. I tyle. Wielu tam było takich, którzy zasługiwali na wolność bardziej, niż ja. Gdyby mnie tam zostawili, mało kto by za mną płakał. Na co ja im jestem potrzebna? Świat nie ucierpiałby szczególnie, gdybym dostała reumatyzmu od chłodu kamiennej podłogi w pozbawionej mebli celi. Kim ja jestem, że chcą...?
Zraz. A co, jeśli chodzi o...?
Nie, niemożliwe. To zbyt przerażające i zwiastujące zbyt wielkie konsekwencje, żeby mogło być prawdą.
Chyba.
Szlag. Tego było dla mnie za dużo. Dlaczego raz na jakiś czas nie dało się po prostu wyłączyć tego natrętnego myślenia? Dlaczego nie mogłam jak każdy normalny na moment skupić się na czymś innym? Miałam przecież tego pod dostatkiem. Zimno, wiszący w powietrzu zapach deszczu, ciężar zbroi i palenie przeciążonych mięśni... To chyba już wystarczająco wiele zmartwień jak na jedną chwilę. Po kiego grzyba mi ten cholerny przywilej posiadania w głowie dodatkowego miejsca na fenomenalną smoczą pamięć, skoro i tak nie potrafiłam go sensownie spożytkować?
Właściwie nie zauważyłam, kiedy pozostali zaczęli podchodzić do lądowania na dachu bloku mojej babci. Kurt i Sylwia przemienili się w ludzi jeszcze kilka metrów nad pokrytą zszarzałą od miejskiego smogu papą płaską połacią i pomogli mojej babci bezpiecznie wylądować. Nie przejmując się tym, że wszyscy starali się jak mogli odciążyć dach – stąd w końcu te manewry, by nie zarwał się pod ciężarem przeobrażonego smoka – zniżyłam lot i popisując się oszałamiającą gracją, zwaliłam ciężko pomiędzy dwoma kominami z grzechotem zbroi, jak zestrzelona. Zamarłam w takiej pozycji, w jakiej się podczas tego zabiegu ułożyłam, dysząc ciężko.
Kurwa! – wyrwało się mało elegancko Kurtowi. – Dach cały?
Wydaje mi się, że tak – jęknęła Sylwia, gdy już upewniła się, że nie musi w panice zrywać się ponownie do lotu. – Co jej znowu strzeliło...?
Nihal, słonko, co się dzieje?
Drgnęłam lekko, gdy babcia z wysiłkiem uklękła tuż obok mnie. Nie zważając na to, że metalowe fragmenty z pewnością były dla niej zbyt ciężkie, zaczęła szukać klamer od poszczególnych fragmentów zbroi, zamierzając ją ze mnie zdjąć.
Nie, zaraz! – Kurt powstrzymał jej dłonie. I to zaskakująco delikatnie jak na niego. – Myślę, że to jeszcze może się przydać.
Pochowacie mnie w konserwie? – prychnęłam w wyjątkowo żałosnym przebłysku czarnego humoru.
Jest jej w tym zbyt ciężko – zdenerwowała się babcia. – Musimy to zdjąć, coś jest z nią nie tak. Sam przecież widzisz...
Nie jest ranna, jeśli o to chodzi. – Pomógł staruszce wstać, choć byłam pewna, że oberwie mu się za tak jawne pokazanie, że nie wierzy w jej siły. – Może się przemienić i w zbroi.
Pokazałabym mu środkowy palec, gdyby tylko tak się dało w tym wcieleniu. Zamiast tego parsknęłam jak rozzłoszczony koń i ponownie drgnęłam, próbując zmusić ciało przynajmniej do ułożenia się w pozycji półleżącej, lecz na nic się to nie zdało. Siły opuściły mnie całkowicie. I dość absurdalnie, musiałam to przyznać. Już olałam nawet to, że znowu rozmawiali tak, jakby mnie tu nie było.
Kurde, nic mnie nie obchodziło. Nic, oprócz mojego kochanego braciszka, zamkniętego w twierdzy z czarnego kamienia. Kto wie, co z nim teraz będzie? A jeśli będą chcieli zrobić mu krzywdę przez samo to, ile ja przysporzyłam im kłopotów? Pewnie wiedzieli, że jesteśmy spokrewnieni...
Nihal, wstań – zachęciła mnie babcia łagodnym tonem. – Przecież nie możemy tak cię tutaj zostawić...
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że nie powinnam długo tak leżeć – choćby i ze względu na ten głupi dach, skoro nie mogłam mieć pojęcia, na ile kilogramów go przewidziano – ale naprawdę ciężko było mi zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Minęło kilka dłużących się w nieskończoność chwil, nim wreszcie w chmarze subtelnych płomieni przyjęłam ludzką skórę. Znacznie lżejsza, jakoś zdołałam usiąść, lecz szybko tego pożałowałam, gdy zakręciło mi się w głowie.
Babcia dopadła do mnie jako pierwsza. Całkiem śmiesznie to musiało wyglądać z boku, gdy zdołała bez większego wysiłku złapać mnie pod ramię i postawić na równe nogi. Uwiesiłam się na niej całym swoim niezbyt powalającym ciężarem, ale choć z miejsca złapały mnie wyrzuty sumienia, nie zdołałam utrzymać się w pionie samodzielnie.
Musimy poważnie porozmawiać – odezwała się wciąż łagodnym, lecz mimo to stanowczym głosem. Nie zwracała się bynajmniej tylko do mnie.
Jasna sprawa – westchnęła Sylwia. – I to jak najszybciej. Tylko nie wiem, czy ona da teraz radę.
Kurde, nawet moje imię nie mogło jej przejść przez gardło? Paląca wściekłość z miejsca sprawiła, że się rozbudziłam. Odwróciłam się w jej stronę znacznie przytomniej, nie zdołałam powstrzymać warkotu z głębi piersi.
Ona wie, że niektóre sprawy należy omówić natychmiast – wycedziłam.
To był właściwie pierwszy raz, gdy spojrzałam na Sylwię jako człowieka. Wcześniej jakoś wyobrażałam ją sobie – w moich natrętnych myślach przybierała określoną formę, a za każdym razem była piękniejsza i doskonalsza ode mnie, lecz rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wysoka, idealnie zbudowana dziewczyna o sporym biuście, idealnie czarnych włosach i twardym spojrzeniu była tak piękna, że aż w pierwszej chwili ciężko było uwierzyć w to, że może być prawdziwa.
Tak, i ty śmiesz choćby w najskrytszych zakamarkach umysłu snuć marzenia, że Kurt zostawia ją dla ciebie? Żaden facet o zdrowych zmysłach by kogoś takiego nie zostawił. Wyglądała jak senne marzenie dziewięćdziesięciu procent męskiej populacji świata. A ja? Niska, chuda, słaba.
Ona nie zostawiłaby własnego brata...
Zacisnęłam dłonie w pięści i odpędziłam zmęczenie najdalej, jak tylko mogłam.
Chodźmy wreszcie – syknęłam i nie czekając na towarzystwo, ruszyłam w stronę odpowiedniej klapy w dachu. Otworzyłam ją bez najmniejszego trudu, szybko pokonałam drabinkę, pomogłam przy asekurowaniu babci i z dumnie uniesioną głową ruszyłam do jej mieszkania, nie odzywając się ani słowem więcej.
Już w środku Kurt i Sylwia zajęli miejsca na kanapie. Ja wybrałam fotel – nie chciałam zbliżać się do nich bardziej, niż to konieczne. Niby w żaden sposób nie okazywali tego, jakoby mieli ze sobą być – nie trzymali się za ręce, nie siedzieli zbyt blisko, nie stykali się nawet bokami – ale za nic wolałam nie pchać się pomiędzy nich.
Drgnęłam, gdy babcia wcisnęła mi coś chłodnego do ręki.
Wytrzyj twarz, masz ślady krwi na policzku – wyjaśniła, gdy posłałam jej zagubione spojrzenie. Dostosowałam się do polecenia, zaraz przyjmując też kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym.
Więc co tam się stało? – pogoniła Sylwia. – To była główna siedziba Lodricka Drake'a? Nie wyglądała aż tak imponująco.
Prawdopodobnie to nie była główna siedziba – odezwała się babcia. – Głównej siedziby z pewnością lepiej by strzegli. Dostaliśmy się tam przecież bez większych problemów.
Jak w ogóle mnie znaleźliście? – wcięłam się mało uprzejmie. – Zapach w powietrzu utrzymał się tak długo?
Natknąłem się na ślad przypadkiem. – Sprawozdanie Kurta okazało się aż przesadnie lakoniczne.
I nadal nie rozumiem, z jakiego tytułu rozpętałeś taką burzę – zdenerwowała się na niego Sylwia. – Dla niej? Rany, przecież mogliśmy wszyscy umrzeć! Mieliśmy niewiarygodne szczęście, to fakt, ale co, gdyby było inaczej? Pomyślałeś nad tym chociaż przez chwilę? I co, jeśli faktycznie by cię tam zahipnotyzowali? Nie wiedziałeś, jak działają te ich zaklęcia!
Nie wiedziałem. – Wzruszył ramionami, ze zniecierpliwieniem odrzucając łyżeczkę, którą do tej pory mieszał kawę. – Ale już od dawna potrzebowaliśmy dokładniejszych informacji. A kto niby miałby je zdobyć, skoro tylko ja zostałem?
Ta małolata nie była tego warta, do cholery!
Dziewczyno, ty się prosisz o stomatologa – wycedziłam. – Przysięgam, że jeszcze raz nazwiesz mnie małolatą, a pożałujesz!
Po moich słowach na dłuższą chwilę zapadła idealna cisza.
A co ty możesz mi niby zrobić? – wycedziła brunetka, gniewnie mrużąc oczy. – Przecież ty nic nie umiesz. Nie przeszkolili cię. Małe dzieci umieją więcej niż...
Zapominasz, kim jestem – warknęłam. – Jestem pół-wyvernem. Jestem wyrzutkiem. Być może Rada Smoków miała wystarczająco dobry argument, żeby mnie nie szkolić. Kto wie, może ich obawy są słuszne.
Jakie znowu...? – zapowietrzyła się, ale ja nie zamierzałam czekać, aż odzyska panowanie nad głosem. Ja musiałam dać ujście temu, co pojawiło się w mojej głowie jeszcze zanim załamałam się na dachu. Temu, co nadal napawało mnie takim samym strachem, jak wtedy, gdy pierwszy raz zaświtało mi w myślach, lecz tym razem brzmiało tak jasno, tak oczywiście...
A takie – odezwałam się, dokładnie akcentując każde słowo – że mogłabym nagle zapragnąć dokończyć dzieła Dagona. Mogłabym chcieć zniszczyć smoki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz