wtorek, 22 września 2020

21. She's got balls

 

To niemożliwe. – W głosie Dagona pobrzmiewała ta charakterystyczna, zastosowana z lekkim opóźnieniem twarda stanowczość, która jasno wskazywała na to, że mocniej próbował przekonać samego siebie, niż wytłumaczyć mi cokolwiek. Nie zamierzał nawet kończyć myśli na znak, że temat jest wręcz niewyobrażalnie głupi i powinniśmy go jak najszybciej zmienić, bym przestała robić z siebie idiotkę.

Tylko że mi było już w tej kwestii zasadniczo wszystko jedno. Zrobiłam zbyt wiele i zaszłam za daleko, bym mogła teraz tak pokornie się wycofać, gdy tylko konwersacja zrobi się lekko niewygodna dla jednej ze stron.

Ale pomyśl tylko – zaprotestowałam szybko, nie dając sobie czasu na rozmyślenie się z tej ufności we własne czyny. Miałam to do siebie, że jeśli zastanawiałam się nad czymś zbyt długo, prędzej czy później zaczynałam dochodzić do wniosku, że pewnie się w tym gubię. – Widzisz inne racjonalne wytłumaczenie? Jeśli tak, to uświadom mnie, proszę.

Smok milczał przez chwilę, co dodatkowo umocniło mnie w przekonaniu, że sam nie miał dobrego pomysłu na podorędziu.

Być może to będzie współczesny wyvern. Człowiek obdarzony mocą wyverna – powiedział wreszcie.

Na moment zapomniałam o ruszaniu skrzydłami. Okazało się, że długie szybowanie nie jest szczególnie proste w ciężkiej jak sto nieszczęść zbroi, dodatkowo okrywającej wachlarzowato błonę skrzydeł. Zwrot, którym musiałam ratować się przed roztrzaskaniem o przeszkloną ścianę wysokiego apartamentowca, gdy bujnęło mną przez tą utratę równowagi w powietrzu, udał się w ostatniej chwili. Ciężko było mi przywyknąć do większej wagi i ograniczonej możliwości ruchu, a wszystko wyglądało na to, że jeśli nie zacznę mocniej się na tym skupiać, skończę jako krwawa plama.

Chociaż... czy to byłoby takie znowu złe?

Współczesny wyvern? – parsknęłam z politowaniem, próbując jakoś odgonić myśli od szeregu pesymistycznych wyobrażeń, który czekał grzecznie na swoją kolej tuż obok o wiele ważniejszych rozterek. – Ty naprawdę myślisz, że ja się teraz na to nabiorę?

Może i daleko im do tych prawdziwych, lecz nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak ogromne spustoszenie w każdym ze światów mógłby dokonać choćby jeden z nich, Czarnołuska.

Spustoszenie na miarę hipnotyzowania smokonów i tworzenia z nich niezwyciężonej armii? – Teraz aż roześmiałam się w myślach. – Wyverny są po to, by strzec porządku w obu światach, a nie po to, by go zaburzać.

Wśród nich również znajdują się renegaci.

I myślisz, że pobratymcy takiego renegata nie zechcieliby się nim zająć? Jesteś taki naiwny, czy tylko udajesz? – Pokręciłam z politowaniem łbem, choć przecież nie mógł mnie zobaczyć. – Wyverny nie reagują, bo smokoni powiedzieli, że to ich sprawa i że sobie z tym jakoś poradzą. Gdyby to była wina wyverna, chyba tak łatwo nie przerzuciliby na nas odpowiedzialności.

Skąd możesz wiedzieć, że tak się stało? Nikt nie powiedział ci wprost, że wyverny nie reagują – twardo obstawał przy swoim.

Myślę, że zorientowalibyśmy się, gdyby jakiś wyvern się tu wtrącił. Oni lubią spektakularne rozwiązania i nigdy nie ukrywają, że coś im się może nie podobać. I są cholernie mściwi.

Dagon zawarczał, delikatny pogłos wzmocnił bijącą od niego wściekłość. Kiedyś naprawdę mocno dziwiłam się, że we wnętrzu mojej głowy może być echo.

Wiem, jakie są wyverny.

To było jedyne, co powiedział, po czym jeszcze lepiej mogłam poznać, że sam nie wierzył w to, do czego z takim uporem próbował mnie przekonać.

Zawarczałam z wściekłością, upuszczając z nozdrzy kilka jaskrawopomarańczowych płomieni. Nagle zapragnęłam coś rozwalić. Po prostu dać upust rozsadzającej mnie złości i frustracji...

Miałam dosyć tego, że nikt nie chciał mi niczego mówić. Tak, miałam wręcz bardzo silne poczucie, że ta sprawa ma drugie dno, z którego albo wszyscy zdają sobie sprawę, tylko z niewiadomych przyczyn nie chcą mnie w swoje sprawy wtajemniczać, albo... są tak głupi, że nie zebrali faktów i nie wysnuli wniosków. Jeśli tak, to przecież należało im to jak najszybciej powiedzieć, bo inaczej cholera wie, co się wydarzy. Czymkolwiek było coś (lub ktoś), dzięki czemu Loderickowi Drake'owi udawało się panować nad smokonami, z pewnością było tak potężne, by być w stanie siać zamęt w świecie. Niemożliwe, żeby nikt do tej pory nie zastanawiał się nad tym, czym może być...

A mi wciąż stawał przed oczami ten prawdziwy wyvern. Pojęcia nie miałam, czy mam rację – czy w ogóle istniała szansa, że mogę mieć rację, choćby i najmniejszą – ale nie znałam niczego równie potężnego, co byłoby w stanie rozpętać aż tak wielki chaos. Jeśli coś takiego istnieje... to cóż, reszta jest sama sobie winna, skoro nie zamierza o tym ze mną porozmawiać.

Prawda była taka, że zaczynałam się bać. I to o wiele bardziej, niż byłam w stanie przyznać nawet przed siedzącym mi w głowie smokiem.

Lodrick Drake i coś (lub ktoś), co pozwala mu na opanowanie smokonów. Na dosłowne wypranie im mózgów, by za ich pomocą osiągnąć... co? Władzę nad światem? Być może, choć brzmiało mi to jakoś trywialnie. Jedyne, co mi tutaj pasowało, to prawdziwy wyvern, a prawdziwy wyvern, najprawdopodobniej ostatni istniejący w obu światach, jakoś nieuchronnie przyciągał mnie do skojarzeń... ze mną. Bo czy to nie byłby zbyt duży zbieg okoliczności, że pojawiłam się akurat w tych czasach, w których milcząca od tysięcy lat bestia postanowiła się ujawnić? I czy Rada Smoków przypadkiem nie przeczuwała, że może coś z tego wyniknąć, skoro tak skrupulatnie zadbała, bym nie otrzymała nawet podstawowego wykształcenia, bym była jak najsłabsza...?

No dobrze, powiedzmy, że w mojej własnej głowie trzyma się to kupy. Tylko że pozostaje jeszcze jedno... Moja babcia, która zajmuje wśród smoków tak wysoką pozycję, że z pewnością wiedziałaby, gdyby coś było na rzeczy. Czy to możliwe, by ukrywała to przede mną przez tyle czasu, i to na tyle dobrze, że nie przejrzałam jej ani razu, choć od najmłodszych lat miałam nawyk wciskania nosa we wszystko?

Nie wiem. Za dużo tych niewiadomych. I widzicie? Już zaczynam się gubić i wątpić w swoje przeczucia.

Wzdrygnęłam się i zastrzygłam uszami, gdy gdzieś niedaleko usłyszałam łopot potężnych skrzydeł i ciche poszczękiwanie metalowej zbroi. Wykonałam w powietrzu gwałtowny zwrot i zapikowałam ostro w dół, już czując nieprzyjemne dreszcze wzdłuż grzbietu, zupełnie jakby moje ciało przygotowywało się intuicyjnie na przyjęcie ciosu potężnymi szponami. Nagle rozlewająca się w moich żyłach adrenalina sprawiła, że nie myślałam jednak o ucieczce. Nagromadzona tego dnia złość i wspomnienia – współczujące spojrzenia innych, pogarda Sylwii i obojętność Kurta – obudziły we mnie instynkt drapieżnika, który nie zamierzał więcej się chować, tylko podjąć walkę, nawet jeśli wszystko wskazywało na to, że mógł mieć w niej niewielkie szanse. Bo lepiej przecież zginąć w walce...

Wykręciłam w powietrzu gwałtowną beczkę, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że jak na tego typu manewry mogę znajdować się nieco zbyt nisko nad budynkami nowoczesnych apartamentowców centrum wielkiego miasta. Jak kot okręciłam się na grzbiet i wyciągnęłam do ataku szpony wszystkich czterech łap, jednocześnie szczerząc wściekle kły i zbierając w gardle falę płomieni...

Smok o czterech skrzydłach trzymał się na tyle blisko, że choć z pewnością nie miał złych zamiarów, ochoczo podjął groźbę. Wykorzystując to, że miałam stanowczo zbyt mało miejsca na to, by mu się wymknąć i do góry nogami nie byłam w stanie utrzymać się długo w powietrzu, zapikował ostro w dół, składając skrzydła, i dopadł mnie, nie przejmując się tym, że zaczęłam go gryźć i drapać. Moje szpony ześlizgnęły się po płytach zbroi Kurta, krzesząc jasne snopy iskier i nie czyniąc mu żadnej krzywdy, ogień zaś zdławił się gdzieś w przełyku, gdy ogromny smok zacisnął mi wielkie szczęki na gardle. Gdyby chciał, w tamtym momencie wystarczyłoby mu jedno kłapnięcie zębami, by pozbawić mnie łba.

Całkiem nieźle, ale za wolno – odezwał się w moich myślach.

Unieruchomiona, zawarczałam tylko na niego bezradnie, telepatycznie posyłając w jego stronę wodospad najgorszych przekleństw w dwóch językach, jakie znałam. Na szczęście świetna znajomość polskiego nigdy mnie w tej kwestii nie zawodziła.

Kurt w ostatniej chwili rozpostarł skrzydła, unosząc mnie nad przybliżającym się błyskawicznie dachem nowoczesnego bloku. Podrzucił mnie lekko w powietrzu i wypuścił wreszcie. Starając się wykorzystać nadany mi impet, załopotałam skrzydłami i ponownie złapałam korzystny prąd powietrzny, choć mało brakło, a wykręciłabym w pustce jeszcze jednego bezradnego fikołka, ledwo radząc sobie z ciężarem płytowej zbroi.

Wściekła i upokorzona, warknęłam:

Dlaczego mnie śledziłeś? Martwiłeś się? – Ostatnie słowa urozmaiciłam parsknięciem sarkastycznym śmiechem. Na szczęście smoczy kontakt myślowy nie był tak silny, by zdołał przekazać kryjące się pod tymi słowami emocje.

Trudno się nie martwić, skoro odwalasz takie cyrki.

Wzdrygnęłam się, jakbym dostała w twarz. Wprawdzie w ślepiach koloru lodu widziałam dziwny błysk, którego nie byłam w stanie zinterpretować, a który przy sporej dawce dobrych chęci mogłabym uznać za prawdziwą troskę, jednak nie zamierzałam tak łatwo dać się udobruchać. Zwłaszcza gdy ktoś moje samopoczucie nazywał cyrkiem.

To znaczy... to pewnie wyglądało jak cyrk. Najwidoczniej nikt nie traktował mnie tam na tyle poważnie, by uwierzyć, że nie żartowałam. Dla nich byłam tylko małą, rozhisteryzowaną dziewczynką, która nie radziła sobie z natłokiem obowiązków i paroma wyzwaniami. Należała mi się specjalistyczna opieka, a nie szacunek i poważanie...

No ale czego ja się spodziewałam? Czy choć przez chwilę liczyłam na cokolwiek innego, zwłaszcza z jego strony? Oczywiście, że nie. Kiedy ja do tego przywyknę?

Kiedy to przestanie mnie tak boleć? Kiedy nauczę się mieć to wszystko gdzieś, do diabła? O ile zdrowsza bym była, gdybym umiała zamieść do kąta i porzucić wszystkie obawy o to, co inni sobie o mnie myślą...

Jestem w jednym kawałku i nie rwę sobie włosów z głowy, biegając w kółko – parsknęłam w stronę Kurta. – Zaspokoiłeś ciekawość, możesz już sobie lecieć w cholerę.

Problem w tym, że... mamy problem.

Choć zabrzmiało to wyjątkowo idiotycznie, zwłaszcza z tym momentem zawahania, w którym zorientował się, że kiepsko tę myśl sformułował, nie zdołałam się roześmiać.

Też mi nowość. – Wzruszyłabym ramionami, gdyby w tym wcieleniu było to możliwe. Ograniczyłam się do wywrócenia demonstracyjnie ślepiami i niespiesznego przechylenia się na prawe skrzydło, by powoli obrać kierunek, w którym musiałam się udać, by dotrzeć do domu. Taka była ze mnie silna buntowniczka i wybranka, że jedynym, o czym marzyłam, było zakopanie się we własnym łóżku i niewychodzenie z niego do końca świata. – Przypomnij mi, kiedy nie mieliśmy żadnego problemu.

Rada Smoków chce się z tobą widzieć.

Zatrzymałam się gwałtownie w powietrzu, niemal tracąc równowagę. Odwróciłam łeb, całą uwagę koncentrując na Egzekutorze.

Ogromny czerwony smok w metalowej zbroi zdążył już przycupnąć ostrożnie na dachu wysokiego biurowca, skąd obserwował mnie z pewną dozą ciekawości w oczach. Nurtowało mnie, czy wydawałam mu się intrygująca, czy po prostu kolejny raz uważał, że robię z siebie idiotkę, ale chyba dobrze znałam odpowiedź.

A po co mieliby chcieć się ze mną widzieć? – spytałam ostrożnie. – I co ja mam z tym niby zrobić? Znowu wpadną do mnie na herbatkę i porcję serniczka? Obawiam się, że nie jestem w nastroju.

Zaprosili całą naszą czwórkę do swojej siedziby w Drugim Świecie. Podobno już kiedyś tam byłaś. – Poruszył delikatnie skrzydłami, chcąc rozgrzać mięśnie przed ponownym wzbiciem się w powietrze. Zbroja zagrzechotała metalicznie. – Chcą usłyszeć od nas wszystkich, jak wygląda siedziba Lodricka Drake'a. Jednym słowem: mamy złożyć zeznania.

Może jeszcze nas o coś oskarżają?

Być może.

Ależ ten facet rozmowny...

Nie marzyłam o niczym innym – jęknęłam. – Nie poradzicie sobie beze mnie, prawda?

Prosili, byś się stawiła. Bądź gotowa dzisiaj o dziesiątej wieczorem. Przyjdę po ciebie. – Płynnym ruchem zsunął się z biurowca i wzniósł szybko. Ciekawa byłam, ile osób wyglądało za nim przez okna, nie wierząc w to, co właśnie widzą...

Jasne – mruknęłam. – A do tego czasu co mam robić?

Co chcesz.

Chciał chyba powiedzieć: „umierać z niepokoju”.

Obserwowałam dłuższą chwilę, jak znika, spokojnie podporządkowując się wiejącemu na sporej wysokości wiatrowi. Gry ogromna smocza sylwetka stała się w końcu jedynie ciemniejszym punktem na bezchmurnym niebie, westchnęłam głęboko i podjęłam drogę do domu.

Wiecie, na co wtedy przyszła mi ochota? Zapragnęłam nagle porozmawiać z przyjaciółką.

Na pewno to dziwne, ale nigdy nie przyjaźniłam się z nikim bliżej. Zawsze byłam samotniczką i zawsze kryłam się ze wszystkimi swoimi myślami, a moim jedynym powiernikiem sekretów był Volker, jeśli akurat nie śmiał się ze mnie i nie chciał się kłócić. Miałam parę koleżanek i kolegów, w szkole byłam raczej lubiana, bo przez luźne podejście do nauki i autorytetu złośliwszych nauczycieli niektórym pewnie nawet imponowałam, ale nigdy nie miałam takiego przyjaciela z prawdziwego zdarzenia. Owszem, czasem zazdrościłam bohaterkom książek i internetowych powieści przyjaciółek, którym mogły zwierzać się ze wszystkiego i które zawsze były przy nich. Tak, chciałabym mieć podobnie... ale jednak przede wszystkim byłam samotniczką właśnie i jako takiej było mi całkiem nieźle. A teraz... no proszę.

Tylko co ja mogę zrobić? Przecież przyjaciela nie znajduje się ot tak, w parę minut, gdy akurat zachce się go mieć.

Chyba że...

Nie, Paulina to bardzo zły pomysł. Może i sprawia wrażenie, jakby faktycznie chciała się do mnie zbliżyć i porozumieć, ale już chyba nie raz przekonałam się, że z nią zwyczajnie nie da się normalnie rozmawiać. Irytowała mnie, doprowadzała do szału swoją przesadną dobrocią i tym, że nawet mimo tego swojego bycia doskonałym aniołkiem i najlepszą uczennicą na świecie nie potrafiła rozmawiać o czymkolwiek, co nie było nią samą. To chyba kiepski materiał, jeśli potrzebowało się kogoś, komu można się wypłakać na ramieniu...

Ale czy jestem w sytuacji, w której aby na pewno mogę wybrzydzać? Wątpię. Warto zaryzykować, najwyżej spędzę ten czas na rozwijaniu twórczej nienawiści i godziny szybciej zlecą...


***


Szkoła wydała mi się dziwnie nie na miejscu.

Okazało się, że rodzice nie spali przez całą noc, gdy mnie nie było. Nie dziwiłam im się – po zniknięciu Volkera byli mocno przewrażliwieni, a ja przecież nie odbierałam telefonu i nie dawałam zupełnie żadnego znaku życia, więc to normalne, że najedli się strachu. Współczułam im i aż mnie skręcało, żeby coś im powiedzieć – cokolwiek, byleby tylko przestali się tak martwić – ale wiedziałam, że to niemożliwe, co dobijało mnie jeszcze bardziej. Ostatecznie stanęło na tym, że zamiast ich udobruchać, musiałam rozpętać awanturę na miarę prawdziwej zbuntowanej nastolatki, którymi tak gardziłam, wszystko po to, by przestali wreszcie zadawać pytania, na które odpowiedzi nie mogli uzyskać. Skończyło się to w sposób możliwy do przewidzenia: uznawszy, że mają gdzieś moje zmęczenie, kazali mi się szybko ogarnąć i iść do szkoły.

Weź teraz wytrzymaj w szkole – z tym kolorowym tłumem idiotów na korytarzach, z oblepiającymi ściany plakatami z hasłami promującymi zdrowe życie, sympatię i inne pierdoły, z których dosłownie każde sformułowane było w taki sposób, jakby trafić miało do sześciolatków, z przedmiotami, których wykładowcy zachowywali się tak, jakby były jedyną prawdą i najważniejszą rzeczą na świecie...

Najważniejszą rzeczą na świecie było unicestwienie Lodricka Drake'a i jego armii zahipnotyzowanych smokonów, a nie wkucie na pamięć wiersza dawno nieżyjącego poety i zadanie domowe z funkcji kwadratowej, o których na śmierć przez to wszystko zapomniałam.

Oczywiście nawet gdybym nie zapomniała, i tak miałabym je gdzieś. Nienawidzę recytować wierszy przed całą klasą i uważam to za zbędne, a prac domowych z matematyki i tak nigdy nie odrabiam, bo zwyczajnie są tak rzadko sprawdzane, że zawsze mi się upiecze... oprócz tych kilku razy, gdy jednak się nie upiecze, ale to już nieważne.

Nic nie powinno być ważne prócz tego, że magiczna część świata zamierza się pogrążyć w wyniszczającej wojnie. Dzień wcześniej tkwiłam w łańcuchach w celi i byłam zmuszana do walki ze smokami po praniu mózgu, wciąż czułam na twarzy zadrapania, na które moi rodzice jakimś cudem nie zwrócili uwagi, bardziej skupieni na podartym i poplamionym krwią ubraniu, więc chyba nic dziwnego, że wysiedzieć w niewygodnej ławce było mi piekielnie trudno. A rozmowy o imprezach i portalach społecznościowych sprawiały, że miałam ochotę bić głową w ścianę... Nigdy nie interesowały mnie takie rzeczy, ale jeszcze ani razu nie reagowałam na nie z aż takim wstrętem.

Paulina od razu wyczaiła, że coś jest ze mną nie tak. Na drugiej przerwie, na której wreszcie mieliśmy nieco więcej czasu niż pięć minut na przebicie się przez tłum i przejście z klasy do klasy, od razu się do mnie przyczepiła, pytając:

Nihal, to przypadek, że wyglądasz bardzo kiepsko, czy coś się dzieje z twoim chłopakiem? Kiedyś coś takiego mi wspominałaś.

Przyznam, że doznałam szoku. Uniosłam na nią spojrzenie, niemal zakrztusiwszy się drożdżówką z budyniem. Rany, ona jednak mnie słuchała? A byłam pewna, że całkiem to zignorowała...

Poniekąd – przyznałam wreszcie, przypomniawszy sobie, że potrzebowałam przyjaciółki. – To jest... cholernie skomplikowane.

Mów – nakazała, sadowiąc się obok mnie na długiej, niskiej ławce. – To ten, z którym poszłaś na pizzę?

Tak – westchnęłam. – Nawet nie wiem, jak miałabym ci to wszystko opowiedzieć...

Od początku – zasugerowała po prostu.

Kiedy nie mogę! – zdenerwowałam się. – Tego jest po prostu za dużo. Może przyjdziesz do mnie po szkole?

Nie, nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to zaproponować, ale słowa padły i nie mogłabym ich cofnąć, nawet gdybym chciała. A z jakiegoś powodu nie chciałam.

Jasne. Spytam rodziców, ale myślę, że nie będzie problemu – odparła z uśmiechem. – Dla mojej przyjaciółki wszystko. – Żartobliwie trąciła mnie łokciem.

Przyjaciółki...

No i tak to się skończyło. Po kilku godzinach nauki zupełnie bezsensownych rzeczy wybrałyśmy się w stronę mojego osiedla i korzystając z tego, że rodziców nie było w domu, umościłyśmy się w kuchni wraz z zakupioną po drodze wielką pizzą.

Bałam się tej rozmowy. Z jednej strony pragnęłam jej, ale z drugiej... ja naprawdę nigdy się tak przed nikim nie otwierałam. Chciałam tego, chciałam, by ktoś pomógł mi dźwigać ciężar tych wszystkich problemów choćby przez samo to, że będzie o nich wiedział i myślał, ale takie odsłonięcie najskrytszych lęków przed inną osobą było dla mnie naruszeniem prywatności, zupełnie jakbym zaprosiła ją do własnej głowy. Ale ludzie tak robią i wiem, że jest im potem lepiej, prawda?

Krzątałam się po kuchni, kontynuując jakąś niezobowiązującą gadkę, na siłę starając się wszystko przeciągnąć. Przygotowałam talerze i sztućce, dziwiąc się, że Paulina nie przerywa mi czegoś, co już chyba można było nazwać słowotokiem. Zaparzyłam herbatę, choć kompletnie nie miałam na nią ochoty, chwilę pozachwycałam się Mikim Gladiatorem, zezującym na pizzę głodnym wzrokiem, przeszukałam dokładnie lodówkę pod pretekstem znalezienia przystawki lub deseru, choć wiedziałam, że niczego takiego w niej nie znajdę... W końcu to mojej, cholera, przyjaciółce skończyła się cierpliwość.

Nihal – zawołała, wchodząc mi w słowo, gdy już chyba trzeci raz zachwalałam jej pizzerię, w której się zaopatrzyłyśmy, wspominając wszystkie moje wizyty w lokalu odkąd skończyłam pięć lat. – Wydaje mi się, czy chciałaś o czymś porozmawiać?

Ja sama nie wiem, czy chcę o tym rozmawiać – odpowiedziałam szybko, wzruszając ramionami.

Owszem, chcesz.

No i wtedy właśnie, pod wpływem poważnego i jednocześnie łagodnego niebieskiego spojrzenia, twarda Nihal Kruger, mistrzyni juniorów w szermierce, silna baba o charakterze wrednej zołzy i ziejąca ogniem latająca jaszczurka w jednym, postanowiła się rozryczeć.

Sama nie mogłam uwierzyć, jak to się stało – po prostu w jednym momencie jeszcze stałam i zręcznie operowałam nożem do pizzy, by w następnej opaść bezwolnie na niewygodne krzesło przy małym kuchennym stole i zamienić się w przysłowiowy kłębek nieszczęścia. Ukryłam twarz w dłoniach, mając całkowicie gdzieś, że tusz do rzęs w ciągu paru chwil takiej nieuwagi zmieni mnie w smutną pandę. Po prostu całe napięcie, cała złość i niezrozumienie, jakie narastały we mnie od wielu dni, nareszcie znalazły ujście. Nawarstwiło się już ich tyle, że nie zdołałam dłużej ukrywać ich za maską pozornego spokoju i miałam gdzieś, że ktoś mógł mnie taką zobaczyć.

Miałam gdzieś, bo Paulina, o której miałam od początku tak kiepskie zdanie i która tak bardzo grała mi na nerwach, zerwała się z miejsca i przytuliła mnie mocno, bezbłędnie wyczuwając, czego mi akurat potrzeba.

Wyduś to z siebie, będzie ci łatwiej – szepnęła, gładząc mnie po głowie.

Twarda, złośliwa Nihal powinna oburzyć się na ten gest, nienawidziła w końcu, gdy traktowało się ją jak słabe dziecko. Ale co mogłam poradzić na to, że nawet najsilniejsi mają momenty, w których nie dają rady? A daleko mi było przecież do najsilniejszych.

Tylko jak ja mam ci to powiedzieć? – wyszlochałam po dłuższej chwili, gdy zdołałam zapanować nad oddechem na tyle, by być w stanie cokolwiek wykrztusić. – Nie uwierzysz w ani jedno słowo. Uznasz mnie za wariatkę. A nawet jeśli nie, to po prostu nie powinnam tego...

To ja ci powiem, co sama zauważyłam, w porządku? – przerwała mi stanowczo. – A ty powiesz mi, na ile mam rację.

Trąci mi to słabą sceną ze „Zmierzchu”. – Zaśmiałam się bez cienia wesołości.

A nawet jeśli? – Wzruszyła ramionami. – Ważne, żeby było skuteczne. Więc posłuchaj. I też nie uznaj mnie za wariatkę, dobrze? – Zachichotała, lecz podjęła, nie czekając na moją reakcję, choć musiała zauważyć, że cała się spięłam pod wpływem budzącej do życia ciekawości.

No dobrze. Od samego początku czułam od ciebie... coś dziwnego. – Mówiła spokojnym głosem, przyglądając mi się uważnie, najwyraźniej próbując wyczytać z mojej twarzy, czy to o to mogło chodzić. – Nie wiem, na czym to by miało polegać, ale jakiś szósty zmysł podpowiadał mi, że nie jesteś zwyczajna.

W to nikt w szkole nie wątpi – prychnęłam, ale uciszyła mnie stanowczym gestem.

Nie chodzi mi o taką wyjątkowość, jaką masz teraz na myśli. No bo od razu zobaczyłam, że jesteś dojrzalsza, choć jednocześnie nadpobudliwa, że malujesz się inaczej niż reszta dziewczyn, że masz inne zainteresowania... Nie, to nie to. Nie tylko to. No bo od razu, gdy to wszystko zauważyłam, zaczęłam się zastanawiać, skąd to się mogło wziąć. Nie przyszło mi nic sensownego do głowy, ale im bardziej cię obserwowałam, tym bardziej byłam pewna, że coś tu nie gra. Bo jesteś specyficzna, jakbyś... nie obraź się – jakbyś była innego gatunku.

Oblazła mnie gęsia skórka.

Wiesz, jakbyś uważała się za kogoś lepszego, sama nie wiem... stojącego wyżej w łańcuchu pokarmowym? – Roześmiała się na to porównanie. – Nie umiem tego określić. Ale nie przywiązywałam do tego większej wagi, dopóki nie poznałam Kurta. Chociaż „poznałam” to chyba za mocne słowo. Bo wiesz, on jest taki sam, jak ty. Może nie dosłownie, nie jesteście do siebie podobni z wyglądu, z charakteru też zupełnie nie, ale od niego czuję to samo. Jakby było po prostu coś więcej. On podobnie patrzy na ludzi. I jest jedyną osobą, na którą ty patrzysz inaczej, niż na innych. Wreszcie jak na kogoś równego sobie lub nawet lepszego. I ciekawa jestem, skąd to się bierze, ale pojęcia nie mam, czy to nie jakaś moja paranoja.

Milczałam, zbierając myśli, choć widziałam doskonale, że na razie nie powie nic więcej.

Przestraszyłam się. I to cholernie się przestraszyłam. Czy to możliwe, że naprawdę maskowaliśmy się aż tak źle? Że wystarczyło natknąć się na nieco bardziej spostrzegawczą osobę, by zaraz całe lata nauki kamuflażu i życia wśród ludzi szlag trafił? Jakaś cząstka mnie chciała temu ogniście zaprzeczyć, wpaść w złość i wytknąć dziewczynie, że jest zwyczajną wariatką i ubzdurała sobie jakieś głupoty...

Ale nie mogłam. Nie mogłam, bo... chciałam mieć przyjaciółkę. Nawet jeśli oznaczało to zrobienie z siebie idiotki i narażenie tajemnicy Drugiego Świata na ogromne ryzyko.

Nihal, proszę, nie milcz teraz – powiedziała Paulina błagalnym głosem, nie mogąc znieść przedłużającej się ciszy. – Powiedz mi wreszcie, czy jestem nienormalna? I nie złość się na mnie...

Nie złoszczę się – powiedziałam bardzo powoli. – Tylko sama nie mam pojęcia, ile mogę powiedzieć i jak, by żadna z nas nie wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Chociaż tobie to akurat nie grozi. Za spostrzegawczość nikogo jeszcze nie zapakowali w kaftan z przydługimi rękawami.

Czyli co? Trafiłam? Chociaż troszkę? – W jej oczach pojawiła się podszyta strachem nadzieja.

Troszkę? – żachnęłam się. – Dziewczyno, jesteś mistrzynią trafiania. Tylko ja nie wiem, jak powinnam ci to wytłumaczyć! – Znowu ukryłam twarz w dłoniach i zaczęłam głęboko oddychać, próbując się uspokoić.

Po prostu mi wytłumacz. Zdziwiłabyś się, w jak wiele jestem w stanie uwierzyć. – Między palcami zobaczyłam, że uśmiechnęła się, zdobywając na odwagę, choć zgarbione ramiona lepiej niż wyraz jej twarzy sugerowały, co tak naprawdę czuła.

Dobrze. – Odetchnęłam i wyprostowałam się, opierając plecami o ścianę. Chwilę spoglądałam w sufit, łowiąc doskonałym smoczym wzrokiem wszystkie niedoskonałości na białej farbie, którą już spory czas temu powinno się odnowić. – Jesteś naprawdę niesamowita, dziewczyno... Bo obawiam się, że świetnie nas przejrzałaś.

Aż ciężko mi spytać. Sugerujesz mi, że wy naprawdę nie jesteście ludźmi? – Zmartwiała i pobladła gwałtownie.

Tak, my nie jesteśmy ludźmi, Paulina – powiedziałam najspokojniej i najłagodniej, jak tylko mogłam.

Dobra, teraz strzelam. Celowo wspominałaś wcześniej o „Zmierzchu”? – Uniosła jedną brew.

Nie, to był akurat przypadek. – Teraz naprawdę się roześmiałam. – Chociaż wampiry istnieją. Ale trochę inne.

O Boże. Nie gadaj... – Oczy niemal wypadły jej z orbit. – Ja mam się bać, prawda?

Nie masz się bać! – Uniosłam ręce w uspokajającym geście. – To zależy od której strony spojrzeć. Bo z jednej jesteśmy silniejsi i groźniejsi niż wampiry. Ale istniejemy po to, by chronić ludzi, rozumiesz? Pilnujemy, by światy ludzi i magii nie przenikały się za mocno. By świat magii pozostał tajemnicą i nie zagrażał ludziom. – Skrzywiłam się. – Właśnie złamałam jedną z naszych zasad. Nie powinnam ci tego wszystkiego mówić. Przyrzeknij, że nikomu nigdy...

Nie zamierzam tego nikomu powtarzać! – oburzyła się. – Za kogo ty mnie masz? Umiem dochować tajemnicy. Nawet jeśli brzmi tak... absurdalnie. No ale czym wy w końcu jesteście? Skoro nie wampirami, to może wilkołakami? Czy czymś jeszcze zupełnie innym?

Jesteśmy smokonami. Przemieniamy się w smoki.

Pokręciła z niedowierzaniem głową i wyprostowała się nienaturalnie na swoim krześle. Gołym okiem było widać, jak bije się ze sobą – uciec? Wysłuchać do końca? Uznać to za bajki? Za głupi dowcip lub majaczenia wariatki? Czy jednak uwierzyć przeczuciom i tym słowom...?

We wszystkich bajkach smoki były złe – szepnęła wreszcie.

Chyba czytałyśmy inne bajki. – Uśmiechnęłam się szeroko. Już wiedziałam, że będzie dobrze. Musiało być dobrze...

I co to właściwie oznacza? Zamieniacie się w smoki... i co? – Wprawdzie głos jej drżał i nadal była trupio blada, lecz ciekawość zaczęła u niej zwyciężać nad strachem. Ta dziewczyna była po tysiąckroć bardziej odważna, niż kiedykolwiek bym podejrzewała.

W ludzkim ciele dużo się od ludzi nie różnimy. Jesteśmy trochę silniejsi, mamy lepszy słuch i wzrok i nieco dłuższą średnią życia, ale nie na tyle, by zwracać na siebie uwagę. Żyjemy wśród ludzi. I do tej pory myślałam, że świetnie się kamuflujemy.

Okej, chyba mniej więcej rozumiem – uznała po chwili na zebranie myśli. – A ten twój problem, o którym chciałaś porozmawiać? Ten związany z Kurtem? Bo on też jest tym... smokonem?

Tak, i to właśnie mój problem – westchnęłam. – Bo Kurt... W dużym skrócie: spora część smokonów znajduje swoich Przeznaczonych. Znasz „Zmierzch”, pamiętasz, na czym polegało wpojenie u wilkołaków? No to u nas jest tak samo. I pech chciał, że u mnie padło na Kurta, a obiekt westchnień nie zawsze podziela uczucia.

Ach. O jejku – jęknęła. Choć byłam pewna, że teraz już się na to nie zdobędzie – rany, przecież przed momentem dowiedziała się, że mam kły jadowe, ognisty oddech i komplet ostrych jak brzytwa zębisk! – zerwała się z miejsca i ponownie mnie przytuliła. – Rozumiem, że strasznie to przeżywasz?

Żebyś wiedziała. – No i ponownie się rozkleiłam.

Nie wiem, ile tak siedziałyśmy. W pewnym momencie przeniosłyśmy się do mojego pokoju, zakopałyśmy w stercie koców i poduszek na kanapie, włączyłyśmy pierwszy lepszy film, którego i tak nie zamierzałyśmy oglądać, i tak przesiedziałyśmy do późnego wieczora. Na przemian dawałam się pocieszać i odpowiadałam na pytania dotyczące smokonów, zupełnie nie zauważając upływu czasu. Ocknęłam się dopiero gdy ktoś zapukał...

Tylko że nie w drzwi, lecz okno dachowe.

Paulina rozejrzała się zdezorientowana, rzucając mi nieco spanikowane spojrzenie, lecz uspokoiłam ją gestem i zwlokłam się z kanapy. Uniosłam skrzydło okna, by rzucić czekającemu na mnie Kurtowi smutne spojrzenie.

Poczekaj, ogarnę się – powiedziałam tylko, zostawiając go sam na sam z decyzją, czy opłacało mu się przeciskać do środka, czy lepiej, by marzł na wietrze.

Miałaś być już gotowa – zauważył, wykazując się wręcz spektakularną spostrzegawczością. – Radę szlag trafi, gdy każemy jej czekać... Kuźwa, a to kto?

Obróciłam się na tę nagłą zmianę tonu. Facet wpatrywał się w mierzącą go nieco przestraszonym wzrokiem Paulinę.

To jest Paulina, poznaliście się już – rzuciłam od niechcenia. Wyjęłam z szafki kosmetyki i lusterko i jak gdyby nigdy nic zajęłam się poprawianiem zrujnowanego płaczem makijażu. – Odstawimy ją po drodze do domu, jeśli to nie problem. Nie będzie przecież sama chodzić po mieście o takiej godzinie.

Nihal, kurwa mać! – Złapał się za głowę. Z niejaką satysfakcją zauważyłam, że mało brakowało, by zrobił sobie przedziałek jelcem zarzuconego na ramię miecza. – Siedzę na dachu, ja pierdolę!

Nie da się tego nie zauważyć – parsknęłam. – Ona wie. A gdyby nie wiedziała, to zamiast wykombinować jakąś historyjkę, właśnie dałbyś jej w piękny sposób do myślenia.

Zawarczał z głębi gardła, przełykając kolejną garść przekleństw. Nawet przy sporej dawce dobrych chęci nie można by było uznać tego dźwięku za taki, który byłby w stanie wydać z siebie zwykły człowiek.

Co ma znaczyć „ona wie”? – wycedził przez zaciśnięte zęby.

To, że Nihal mi wszystko powiedziała. – Paulina pośpieszyła z odpowiedzią, zanim zdążyłam nabrać powietrza do kolejnej złośliwości. – I mógłbyś być dla niej nieco milszy, tak nawiasem mówiąc.

Że co? – Dosłownie opadła mu szczęka.

Mało brakło, a zakrzyknęłabym triumfalnie i podskoczyła.

Jesteś dla niej chamski – wyjaśniła ze spokojem. – Nie tak się odzywa do dziewczyny. Chciałam po prostu powiedzieć, że nie podoba mi się to, że ktokolwiek mógłby zwracać się tak do mojej przyjaciółki i wskazane by było, gdybyś ją łaskawie przeprosił.

Kurt spojrzał na mnie, kompletnie oniemiały. Uśmiechnęłam się do niego słodko i zatrzepotałam świeżo umalowanymi rzęsami.

Przepraszam – warknął wreszcie, zorientowawszy się, że wysoka blondynka mu nie odpuści. – Możemy już iść?

Musimy odprowadzić Paulinę – przypomniałam uprzejmie, zarzucając na ramię miecz. Pojęcia nie miałam, do czego miałby być mi tam potrzebny, ale skoro on brał...

Daj spokój – uspokoiła mnie dziewczyna. – Zaraz zadzwonię po tatę, posiedzę z twoimi rodzicami, dopóki nie przyjedzie. Baw się dobrze, gdziekolwiek idziecie.

Nie jestem pewna, czy to możliwe, ale dziękuję. – Uśmiechnęłam się i uścisnęłam mocno swoją przyjaciółkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz