Kurde, w życiu nie
miałam pojęcia, że da się tyle gadać, jednocześnie nie
zastanawiając się nad terminem operacji strun głosowych. Paulinie
po prostu usta się nie zamykały – truła mi nad uchem nieustannie
przez całą drogę na stację metra, na peronie, w pociągu, w
drodze przez moje osiedle... Zdawało się, że każdy drobiazg jawił
się dla niej jako doskonały temat do rozmowy. Automat z biletami,
zbierający drobne bezdomny, grupka dresiarzy z deskorolkami,
popijająca kawę sprzedawczyni z kwiaciarni mieszczącej się w
nękanym przeciągami przejściu podziemnym... No jeszcze jakby
czasami powiedziała coś konstruktywnego, to jeszcze mogłabym ją
zrozumieć, ale tak? To już nawet termin „gadka-szmatka” tracił
przy niej moc. Miałam wrażenie, że mówi dla samego mówienia,
zupełnie jakby bała się zapadnięcia między nami ciszy. Szkoda
tylko, że jako partnera do rozmowy upatrzyła sobie kogoś nad życie
ceniącego ową ciszę...
No nie ma co ukrywać –
dziewczyna była najzwyczajniej w świecie wnerwiająca. Wiem, że
nie przesadzam, bo nawet Dagon, siedzący w mojej głowie smok,
zaczął się w pewnym momencie denerwować. Zwykle zachowywał
spokój, nigdy nie interesował się szczególnie moim otoczeniem, a
nawet jeśli łaskawie zwrócił na nie uwagę, nie budziło ono w
nim szczególnych emocji. Ot, po prostu akceptował jego istnienie.
Po prostu był moim wiernym, aczkolwiek zazwyczaj niemym towarzyszem.
Wiecznie czułam jego pokrzepiającą obecność, jawiącą się jako
powiew ciepłego, widmowego powietrza na karku, ale do tej pory
jeszcze się nie zdarzyło, żeby angażował się w moją ludzką
codzienność. Teraz jednak nastąpił przełom. I to jaki! Brakowało
tylko lecącego w tle hymnu narodowego, fanfar, anielskich chórów,
wzruszonego do granic możliwości tłumu i kolorowych, błyszczących
farfocli w powietrzu. Nie przypuszczałam, że przedwieczna
niematerialna istota potrafi posługiwać się słownictwem na
poziomie gimnazjum rejonowego.
– Powiem ci taką
zagadkę, Czarnołuska – odezwał się w pewnym momencie, gdy
to nasza towarzyszka zajęta była akurat rozwodzeniem się nad tym,
czy opłaca się jej kupować bilet miesięczny na metro. – Co
to jest? Gładkie, beżowe, chodzi na dwóch nogach, ma włosy w
kolorze szczyn zmieszanych z mąką i doprowadza mnie do jasnej
cholery?
Tylko cudem nie
zaśmiałam się na głos. To miło dowiedzieć się po szesnastu
latach, że moje drugie ja
też ma poczucie humoru.
– Ty lepiej
przestań chichotać i pomóż mi wymyślić, jak się jej pozbyć!
– prychnęłam do smoka. – Rozważałam przez chwilę
utopienie w studzience kanalizacyjnej, ale chyba się nie zmieści.
Masz jakieś propozycje?
– Ja nie
chichoczę, to po pierwsze – zaznaczył wyniosłym tonem, w
którym pobrzmiewała nutka urażonej dumy. – A po drugie... nie
znam się na ludziach, nie mam pojęcia, czym możesz takie coś
odstraszyć. Ja zawsze załatwiałem sprawę za pomocą kłów i
pazurów.
– Myślisz, że
jeśli powiem jej, że jestem smokiem, to coś to da?
– Owszem. Bilet do
szpitala psychiatrycznego.
– Jakiś ty
zabawny się zrobił na stare lata – sarknęłam z wyrzutem.
Ciekawe, że kiedyś
myślałam, iż będę mieć pożytek z siedzącego mi w głowie
gada.
Po drodze Paulina
doszła do wniosku, że musimy kupić coś do jedzenia. „Bez
przekąsek nie ma imprezki”, jak to ślicznie określiła. Jakoś
tak wydawało mi się, że to nieszczęsne spotkanie miało służyć
jej dowiedzeniu się więcej o szkole, a o żadnej „imprezce” nie
było mowy, ale w razie czego się nie odzywałam. I tak nie miałam
kiedy.
Weszłyśmy do ciemnego
sklepu spożywczego. Paulina porwała największy wózek, jaki tylko
zdołała znaleźć, i wbiegła między regały ze słodyczami.
Owszem, lubię sobie podjeść, ale na widok tego, co wpakowała do
wózka, już czułam, że dostanę cukrzycy. Rany, jak zgaga
przejdzie mi szybciej, niż za dwa tygodnie, to uznam to za cud.
Ustawiłyśmy się w
kolejce. Przed nami stała tylko kasująca swoje produkty staruszka i
pani z dwójką dzieci, mogłam więc liczyć na to, że w miarę
szybko pójdzie.
A kij. Przeliczyłam
się.
Kobieta w przyciasnej
bluzce, wyglądająca na mocno wczorajszą i zdecydowanie
nadszarpniętą zębem czasu gospodynię domową, odezwała się do
swoich na oko sześcioletnich pociech:
– Dostałam wczoraj
wypłatę, to kupię wam coś słodkiego! – Następnie wzięła z
półki dwa cukrowe zegarki.
– Ale mamo, nie lubię
tego – zaprotestowała jedna z dziewczynek. – Mogę wziąć gumę?
– Nie – oznajmiła
twardo matka.
– Ale mamo...
– Nie ma mowy!
Wydziwiasz, dziecko!
Trochę mnie to
zdziwiło, bo zegarek i guma miały taką samą cenę, ale nie mogłam
zbytnio się na tym skupiać, bo jakieś wnerwiające coś
nieustannie trajkotało mi nad uchem jak katarynka na dopalaczach.
– Ale mamo, ja
naprawdę nie lubię tych cukierków! – płakała mała.
– Nie obchodzi mnie
to! – krzyknęła kobieta i podała słodycze zdegustowanej, ale
też z trudem kryjącej zainteresowanie kasjerce.
– Dlaczego nie kupisz
mi gumy?
– Bo nie! Macie
cukierki!
– Tylko że ja ich
nie lubię! Weź je Emilce, ja ich nie chcę!
– Przestań mi
obciach przy ludziach robić, dziecko! Ja do ciebie z sercem na
dłoni, a ty co?! Jak ty się zachowujesz, do cholery?! – Kobieta
poczerwieniała i nachyliła się nad dzieckiem tak, że aż
myślałam, że zaraz je zwyczajnie wywróci na lewą stronę.
No i wtedy pech chciał,
że uaktywniłam pierdzielca.
– Rany no, niech pani
kupi dziecku tę gumę, kosztuje tyle samo! – wypaliłam tak
głośno, by mieć pewność, że wszyscy usłyszą.
Kobieta natychmiast
spojrzała w moją stronę. Zaczerwieniła się, przeniosła wzrok na
gburowatą kasjerkę, westchnęła, przez chwilę chciała coś
powiedzieć. Wyglądała jak przejrzały burak. I to taki nadgniły z
jednej strony.
– Weź tę cholerną
gumę – warknęła do dziewczynki.
Wzięłam sobie z półki
obok kasy drożdżówkę z serem, bo miała w sobie jakiś
specyficzny magnetyzm, i jak gdyby nigdy nic zapłaciłam i
skierowałam się do wyjścia.
Gdy wyszłyśmy na
zewnątrz, Paulina milczała jak zaklęta. Aż zerkałam na nią
niepewnie, zastanawiając się, czy niechcący nie użyłam jakiejś
magicznej sztuczki i nie nałożyłam jej czegoś w rodzaju
mentalnego knebla. Szła z tępym wyrazem twarzy, mechanicznie
przestawiając nogi, a myślami zdawała się być gdzieś hen,
daleko. Oby szybko nie wracała.
Wreszcie znalazłyśmy
się na nieco syfnej dróżce prowadzącej do mojego bloku. Na moje
nieszczęście dziewczyna odzyskała nagle głos.
– Mieszkasz tutaj? –
Mówiąc to skrzywiła się dziwnie, choć widocznie starała się to
zamaskować.
– Tak. Coś się
stało? – zaniepokoiłam się. Jeszcze raz zlustrowałam wzrokiem
otoczenie, tym razem starając się postawić na miejscu obcej osoby.
No dobra, może
faktycznie nie jest tu najładniej. Przyszło mi mieszkać w
poenerdowskim bloku z lat pięćdziesiątych. Ma parter, trzy piętra
i strych ze spadzistym dachem; elewację parę lat temu pomalowano na
żółto, lecz zalegający w powietrzu smog zdążył ją nieco
przyszarzyć. Dookoła jest sporo garaży, a osiedlowej uliczki, o
dziwo, nie wylano asfaltem, a wyłożono jedynie betonowymi płytami,
wykańczającymi powoli zawieszenia w samochodach mieszkańców.
Wszystko to wiecznie wygląda, jakby czekało na remont. Tuż obok
wznoszą się dumnie pokryte graffiti resztki muru berlińskiego.
No okej. Dla kogoś
będącego tu pierwszy raz faktycznie mogło to nieciekawie wyglądać.
Prawda jednak jest taka, że ten z pozoru jawiący się jako typowa
„gorsza dzielnica” spłachetek ziemi zamieszkują kulturalne
starsze panie, młode małżeństwa z dziećmi i ja. Jest tu tak
bezpiecznie, że właściwie nie trzeba nawet fatygować się z
zamykaniem drzwi na klucz. Wszyscy wszystkich znają i traktują się
nawzajem jak rodzinę.
Rodzinę, w której ja
jestem czarną owcą, bo przecież słucham dziwnej muzyki,
interesuję się dziwnymi rzeczami, mam dziwnego psa i ogólnie
jestem jakaś dziwna.
Poza tym nie
zapominajmy, że wszyscy jeszcze pamiętają aferę wokół mojego
starszego brata, w którego byłam zapatrzona jak w obrazek, a
który... no cóż, zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
– Nie bój się, to
miejsce tylko tak wygląda – pocieszyłam dziewczynę.
– Okej...
Weszłyśmy do
środkowej klatki schodowej i wspięłyśmy się na trzecie piętro.
Koleżanka nieco zdziwiła się, widząc tam tylko jedne drzwi.
– Moi rodzice i
sąsiedzi z klatki obok kupili wszystkie mieszkania na tym piętrze i
się nimi podzielili. Dzięki temu mamy więcej miejsca, bo
początkowo te lokale były bardzo małe. Sąsiad oddał nam swoje
poddasze, mam tam teraz pokój – wyjaśniłam szybko. Ciekawa
byłam, czy na te wieści zaczęła myśleć o mnie jak o wrednym
burżuju.
Ledwo się
zorientowałam, a dostałam słowotoku. Chciałam zagłuszyć tym
dobiegające zza otwieranych drzwi głębokie warczenie... No dobra,
na chwilę może i coś to dało, ale po co się męczyłam, skoro
oczywiste było, że do konfrontacji i tak prędzej czy później
dojdzie? Gdy tylko nacisnęłam klamkę, przez utworzoną szczelinę
przecisnął się ogromny czarny kształt. Mój kochany pieseczek,
przypominający nienaturalnie wyrośniętego labradora o dłuższych
łapach i mniej oklapniętych uszach, zastąpił naszemu gościowi
drogę i szczeknął, jeżąc sierść na karku i grzbiecie, przez co
wyglądał na o wiele większego, niż jest w rzeczywistości. A i
tak ma prawie metr w kłębie.
– O jejuśku! –
pisnęła Paulina, odskakując tak gwałtownie, że aż prawie
wypadła przez balustradę.
– To jest mój
piesek, Miki – przedstawiłam, uśmiechając się uroczo i
jednocześnie usiłując jakoś wciągnąć stawiającego się
potwora do mieszkania. Zaparł się łapami o próg, skubany. – Nie
bój się, nie ugryzie, on po prostu lubi wywoływać u gości
przypadłości kardiologiczne.
– Ojej... wabi się
Miki? Jak ta myszka z bajki? – zachichotała, zdejmując buty na
wycieraczce. Kątem oka ciągle obserwowała psa, który nie
pozostawał jej dłużny. O tyle dobrze, że przestał wydawać
dziwne dźwięki.
– Nie. To od Miki
Gladiator. Jako dziecko miałam bujną wyobraźnię.
Znowu się skrzywiła,
ale nie skomentowała.
Miki wreszcie wskoczył
na kanapę w salonie, ziewnął, wydając odgłos ponaddźwiękowego
odrzutowca, i ułożył się do spania.
Poczekałam cierpliwie,
aż dziewczyna raczy odwiesić kurtkę, i wprowadziłam ją po
stromych schodach do swojego pokoju. Znowu rozglądała się z
rozdziawionymi ustami, upodabniając się do śniętej ryby, ale tym
razem w jej oczach nie dostrzegłam przerażenia, a coś jakby...
szacunek? Chyba tym razem spodobało jej się to, co zastała.
Mój pokój składa się
właściwie z dwóch pomieszczeń – sporego salonu i części
sypialnej, do której nikogo nie wpuszczam. W obu ściany pomalowane
są na pastelowy, seledynowy kolor (według rodziców to dlatego, bym
się uspokoiła nieco, bo zielony podobno wycisza), a meble są
jasne. W salonie mam białą kanapę, biały futrzasty dywanik, biały
stolik do kawy i białą szafę na ubrania, grzecznie stojącą w
kąciku tak, by nie rzucać się zbytnio w oczy. Sporą część
zajmuje wielki plazmowy telewizor (którego, swoją drogą, nawet nie
używam) i sprzęt muzyczny (którego używam za dużo). W sypialni
mam łóżko z kutego metalu, wielki stół kreślarski zamiast
biurka i biblioteczki... a właściwie nie tyle biblioteczki, co całe
ściany oblepione półkami z książkami.
Tylko że jest jeszcze
coś... Mianowicie bałagan. Jakoś tak nigdy nie umiałam być
zbytnio przekonująca podczas tłumaczenia rzeczom, by wracały na
swoje miejsce, więc zwykły wypełzać z szafek i rozkładać się
na samym środku w najmniej spodziewanych momentach. Na szczęście
mój różowy gość udał, że niczego nie zauważył.
Zwaliłam torbę ze
sprzętem szermierczym z kanapy i zaprosiłam dziewczynę, by sobie
przysiadła. Milczała chwilę z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na
złączonych kolanach, dzięki czemu mogłam łudzić się, że
wyczerpała tematy do rozmowy. Niestety po upływie kilku minut,
podczas których już zaczynałam się zastanawiać, czy może coś
jej się nie stało, zagaiła cichym głosikiem:
– Nihal, a powiedz
mi... Ta sytuacja w sklepie... Ty tak zawsze?
Wyszczerzyłam się
szeroko.
– No babka po prostu
skąpa była. A ja chyba mam misję od Losu, by sprawić, żeby
wszystkim żyło się przyjemnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz