czwartek, 7 czerwca 2018

3. Meanstreak


Kurde, w życiu nie miałam pojęcia, że da się tyle gadać, jednocześnie nie zastanawiając się nad terminem operacji strun głosowych. Paulinie po prostu usta się nie zamykały – truła mi nad uchem nieustannie przez całą drogę na stację metra, na peronie, w pociągu, w drodze przez moje osiedle... Zdawało się, że każdy drobiazg jawił się dla niej jako doskonały temat do rozmowy. Automat z biletami, zbierający drobne bezdomny, grupka dresiarzy z deskorolkami, popijająca kawę sprzedawczyni z kwiaciarni mieszczącej się w nękanym przeciągami przejściu podziemnym... No jeszcze jakby czasami powiedziała coś konstruktywnego, to jeszcze mogłabym ją zrozumieć, ale tak? To już nawet termin „gadka-szmatka” tracił przy niej moc. Miałam wrażenie, że mówi dla samego mówienia, zupełnie jakby bała się zapadnięcia między nami ciszy. Szkoda tylko, że jako partnera do rozmowy upatrzyła sobie kogoś nad życie ceniącego ową ciszę...
No nie ma co ukrywać – dziewczyna była najzwyczajniej w świecie wnerwiająca. Wiem, że nie przesadzam, bo nawet Dagon, siedzący w mojej głowie smok, zaczął się w pewnym momencie denerwować. Zwykle zachowywał spokój, nigdy nie interesował się szczególnie moim otoczeniem, a nawet jeśli łaskawie zwrócił na nie uwagę, nie budziło ono w nim szczególnych emocji. Ot, po prostu akceptował jego istnienie. Po prostu był moim wiernym, aczkolwiek zazwyczaj niemym towarzyszem. Wiecznie czułam jego pokrzepiającą obecność, jawiącą się jako powiew ciepłego, widmowego powietrza na karku, ale do tej pory jeszcze się nie zdarzyło, żeby angażował się w moją ludzką codzienność. Teraz jednak nastąpił przełom. I to jaki! Brakowało tylko lecącego w tle hymnu narodowego, fanfar, anielskich chórów, wzruszonego do granic możliwości tłumu i kolorowych, błyszczących farfocli w powietrzu. Nie przypuszczałam, że przedwieczna niematerialna istota potrafi posługiwać się słownictwem na poziomie gimnazjum rejonowego.
Powiem ci taką zagadkę, Czarnołuska – odezwał się w pewnym momencie, gdy to nasza towarzyszka zajęta była akurat rozwodzeniem się nad tym, czy opłaca się jej kupować bilet miesięczny na metro. – Co to jest? Gładkie, beżowe, chodzi na dwóch nogach, ma włosy w kolorze szczyn zmieszanych z mąką i doprowadza mnie do jasnej cholery?
Tylko cudem nie zaśmiałam się na głos. To miło dowiedzieć się po szesnastu latach, że moje drugie ja też ma poczucie humoru.
Ty lepiej przestań chichotać i pomóż mi wymyślić, jak się jej pozbyć! – prychnęłam do smoka. – Rozważałam przez chwilę utopienie w studzience kanalizacyjnej, ale chyba się nie zmieści. Masz jakieś propozycje?
Ja nie chichoczę, to po pierwsze – zaznaczył wyniosłym tonem, w którym pobrzmiewała nutka urażonej dumy. – A po drugie... nie znam się na ludziach, nie mam pojęcia, czym możesz takie coś odstraszyć. Ja zawsze załatwiałem sprawę za pomocą kłów i pazurów.
Myślisz, że jeśli powiem jej, że jestem smokiem, to coś to da?
Owszem. Bilet do szpitala psychiatrycznego.
Jakiś ty zabawny się zrobił na stare lata – sarknęłam z wyrzutem.
Ciekawe, że kiedyś myślałam, iż będę mieć pożytek z siedzącego mi w głowie gada.
Po drodze Paulina doszła do wniosku, że musimy kupić coś do jedzenia. „Bez przekąsek nie ma imprezki”, jak to ślicznie określiła. Jakoś tak wydawało mi się, że to nieszczęsne spotkanie miało służyć jej dowiedzeniu się więcej o szkole, a o żadnej „imprezce” nie było mowy, ale w razie czego się nie odzywałam. I tak nie miałam kiedy.
Weszłyśmy do ciemnego sklepu spożywczego. Paulina porwała największy wózek, jaki tylko zdołała znaleźć, i wbiegła między regały ze słodyczami. Owszem, lubię sobie podjeść, ale na widok tego, co wpakowała do wózka, już czułam, że dostanę cukrzycy. Rany, jak zgaga przejdzie mi szybciej, niż za dwa tygodnie, to uznam to za cud.
Ustawiłyśmy się w kolejce. Przed nami stała tylko kasująca swoje produkty staruszka i pani z dwójką dzieci, mogłam więc liczyć na to, że w miarę szybko pójdzie.
A kij. Przeliczyłam się.
Kobieta w przyciasnej bluzce, wyglądająca na mocno wczorajszą i zdecydowanie nadszarpniętą zębem czasu gospodynię domową, odezwała się do swoich na oko sześcioletnich pociech:
Dostałam wczoraj wypłatę, to kupię wam coś słodkiego! – Następnie wzięła z półki dwa cukrowe zegarki.
Ale mamo, nie lubię tego – zaprotestowała jedna z dziewczynek. – Mogę wziąć gumę?
Nie – oznajmiła twardo matka.
Ale mamo...
Nie ma mowy! Wydziwiasz, dziecko!
Trochę mnie to zdziwiło, bo zegarek i guma miały taką samą cenę, ale nie mogłam zbytnio się na tym skupiać, bo jakieś wnerwiające coś nieustannie trajkotało mi nad uchem jak katarynka na dopalaczach.
Ale mamo, ja naprawdę nie lubię tych cukierków! – płakała mała.
Nie obchodzi mnie to! – krzyknęła kobieta i podała słodycze zdegustowanej, ale też z trudem kryjącej zainteresowanie kasjerce.
Dlaczego nie kupisz mi gumy?
Bo nie! Macie cukierki!
Tylko że ja ich nie lubię! Weź je Emilce, ja ich nie chcę!
Przestań mi obciach przy ludziach robić, dziecko! Ja do ciebie z sercem na dłoni, a ty co?! Jak ty się zachowujesz, do cholery?! – Kobieta poczerwieniała i nachyliła się nad dzieckiem tak, że aż myślałam, że zaraz je zwyczajnie wywróci na lewą stronę.
No i wtedy pech chciał, że uaktywniłam pierdzielca.
Rany no, niech pani kupi dziecku tę gumę, kosztuje tyle samo! – wypaliłam tak głośno, by mieć pewność, że wszyscy usłyszą.
Kobieta natychmiast spojrzała w moją stronę. Zaczerwieniła się, przeniosła wzrok na gburowatą kasjerkę, westchnęła, przez chwilę chciała coś powiedzieć. Wyglądała jak przejrzały burak. I to taki nadgniły z jednej strony.
Weź tę cholerną gumę – warknęła do dziewczynki.
Wzięłam sobie z półki obok kasy drożdżówkę z serem, bo miała w sobie jakiś specyficzny magnetyzm, i jak gdyby nigdy nic zapłaciłam i skierowałam się do wyjścia.
Gdy wyszłyśmy na zewnątrz, Paulina milczała jak zaklęta. Aż zerkałam na nią niepewnie, zastanawiając się, czy niechcący nie użyłam jakiejś magicznej sztuczki i nie nałożyłam jej czegoś w rodzaju mentalnego knebla. Szła z tępym wyrazem twarzy, mechanicznie przestawiając nogi, a myślami zdawała się być gdzieś hen, daleko. Oby szybko nie wracała.
Wreszcie znalazłyśmy się na nieco syfnej dróżce prowadzącej do mojego bloku. Na moje nieszczęście dziewczyna odzyskała nagle głos.
Mieszkasz tutaj? – Mówiąc to skrzywiła się dziwnie, choć widocznie starała się to zamaskować.
Tak. Coś się stało? – zaniepokoiłam się. Jeszcze raz zlustrowałam wzrokiem otoczenie, tym razem starając się postawić na miejscu obcej osoby.
No dobra, może faktycznie nie jest tu najładniej. Przyszło mi mieszkać w poenerdowskim bloku z lat pięćdziesiątych. Ma parter, trzy piętra i strych ze spadzistym dachem; elewację parę lat temu pomalowano na żółto, lecz zalegający w powietrzu smog zdążył ją nieco przyszarzyć. Dookoła jest sporo garaży, a osiedlowej uliczki, o dziwo, nie wylano asfaltem, a wyłożono jedynie betonowymi płytami, wykańczającymi powoli zawieszenia w samochodach mieszkańców. Wszystko to wiecznie wygląda, jakby czekało na remont. Tuż obok wznoszą się dumnie pokryte graffiti resztki muru berlińskiego.
No okej. Dla kogoś będącego tu pierwszy raz faktycznie mogło to nieciekawie wyglądać. Prawda jednak jest taka, że ten z pozoru jawiący się jako typowa „gorsza dzielnica” spłachetek ziemi zamieszkują kulturalne starsze panie, młode małżeństwa z dziećmi i ja. Jest tu tak bezpiecznie, że właściwie nie trzeba nawet fatygować się z zamykaniem drzwi na klucz. Wszyscy wszystkich znają i traktują się nawzajem jak rodzinę.
Rodzinę, w której ja jestem czarną owcą, bo przecież słucham dziwnej muzyki, interesuję się dziwnymi rzeczami, mam dziwnego psa i ogólnie jestem jakaś dziwna.
Poza tym nie zapominajmy, że wszyscy jeszcze pamiętają aferę wokół mojego starszego brata, w którego byłam zapatrzona jak w obrazek, a który... no cóż, zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Nie bój się, to miejsce tylko tak wygląda – pocieszyłam dziewczynę.
Okej...
Weszłyśmy do środkowej klatki schodowej i wspięłyśmy się na trzecie piętro. Koleżanka nieco zdziwiła się, widząc tam tylko jedne drzwi.
Moi rodzice i sąsiedzi z klatki obok kupili wszystkie mieszkania na tym piętrze i się nimi podzielili. Dzięki temu mamy więcej miejsca, bo początkowo te lokale były bardzo małe. Sąsiad oddał nam swoje poddasze, mam tam teraz pokój – wyjaśniłam szybko. Ciekawa byłam, czy na te wieści zaczęła myśleć o mnie jak o wrednym burżuju.
Ledwo się zorientowałam, a dostałam słowotoku. Chciałam zagłuszyć tym dobiegające zza otwieranych drzwi głębokie warczenie... No dobra, na chwilę może i coś to dało, ale po co się męczyłam, skoro oczywiste było, że do konfrontacji i tak prędzej czy później dojdzie? Gdy tylko nacisnęłam klamkę, przez utworzoną szczelinę przecisnął się ogromny czarny kształt. Mój kochany pieseczek, przypominający nienaturalnie wyrośniętego labradora o dłuższych łapach i mniej oklapniętych uszach, zastąpił naszemu gościowi drogę i szczeknął, jeżąc sierść na karku i grzbiecie, przez co wyglądał na o wiele większego, niż jest w rzeczywistości. A i tak ma prawie metr w kłębie.
O jejuśku! – pisnęła Paulina, odskakując tak gwałtownie, że aż prawie wypadła przez balustradę.
To jest mój piesek, Miki – przedstawiłam, uśmiechając się uroczo i jednocześnie usiłując jakoś wciągnąć stawiającego się potwora do mieszkania. Zaparł się łapami o próg, skubany. – Nie bój się, nie ugryzie, on po prostu lubi wywoływać u gości przypadłości kardiologiczne.
Ojej... wabi się Miki? Jak ta myszka z bajki? – zachichotała, zdejmując buty na wycieraczce. Kątem oka ciągle obserwowała psa, który nie pozostawał jej dłużny. O tyle dobrze, że przestał wydawać dziwne dźwięki.
Nie. To od Miki Gladiator. Jako dziecko miałam bujną wyobraźnię.
Znowu się skrzywiła, ale nie skomentowała.
Miki wreszcie wskoczył na kanapę w salonie, ziewnął, wydając odgłos ponaddźwiękowego odrzutowca, i ułożył się do spania.
Poczekałam cierpliwie, aż dziewczyna raczy odwiesić kurtkę, i wprowadziłam ją po stromych schodach do swojego pokoju. Znowu rozglądała się z rozdziawionymi ustami, upodabniając się do śniętej ryby, ale tym razem w jej oczach nie dostrzegłam przerażenia, a coś jakby... szacunek? Chyba tym razem spodobało jej się to, co zastała.
Mój pokój składa się właściwie z dwóch pomieszczeń – sporego salonu i części sypialnej, do której nikogo nie wpuszczam. W obu ściany pomalowane są na pastelowy, seledynowy kolor (według rodziców to dlatego, bym się uspokoiła nieco, bo zielony podobno wycisza), a meble są jasne. W salonie mam białą kanapę, biały futrzasty dywanik, biały stolik do kawy i białą szafę na ubrania, grzecznie stojącą w kąciku tak, by nie rzucać się zbytnio w oczy. Sporą część zajmuje wielki plazmowy telewizor (którego, swoją drogą, nawet nie używam) i sprzęt muzyczny (którego używam za dużo). W sypialni mam łóżko z kutego metalu, wielki stół kreślarski zamiast biurka i biblioteczki... a właściwie nie tyle biblioteczki, co całe ściany oblepione półkami z książkami.
Tylko że jest jeszcze coś... Mianowicie bałagan. Jakoś tak nigdy nie umiałam być zbytnio przekonująca podczas tłumaczenia rzeczom, by wracały na swoje miejsce, więc zwykły wypełzać z szafek i rozkładać się na samym środku w najmniej spodziewanych momentach. Na szczęście mój różowy gość udał, że niczego nie zauważył.
Zwaliłam torbę ze sprzętem szermierczym z kanapy i zaprosiłam dziewczynę, by sobie przysiadła. Milczała chwilę z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na złączonych kolanach, dzięki czemu mogłam łudzić się, że wyczerpała tematy do rozmowy. Niestety po upływie kilku minut, podczas których już zaczynałam się zastanawiać, czy może coś jej się nie stało, zagaiła cichym głosikiem:
Nihal, a powiedz mi... Ta sytuacja w sklepie... Ty tak zawsze?
Wyszczerzyłam się szeroko.
No babka po prostu skąpa była. A ja chyba mam misję od Losu, by sprawić, żeby wszystkim żyło się przyjemnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz