Zapukałam niczym
prawdziwa dobrze wychowana dziewczynka i dopiero usłyszawszy
pozwolenie weszłam do środka.
– Dzień dobry! –
zaszczebiotałam od samego progu, szczerząc się od ucha do ucha.
– Nihal? – zdziwił
się dyrektor. – Ty nie byłaś tu przypadkiem wczoraj?
– No byłam. –
Usiadłam na dobrze mi znanym krześle. Jestem pewna, że zaczyna
nawet pachnąć mną.
– I co? Składasz
reklamację kary, jaką ci przydzieliłem? – Uniósł jedną brew.
Trochę było to
złośliwe, zważywszy na to, że w ostatecznym rozrachunku skończyło
się tylko na zawiadomieniu rodziców o „incydencie”.
– No nie, kara jest w
porządku... – mruknęłam, spuszczając wzrok na ręce. Lakier mi
odprysł, cholera! A wczoraj malowałam! W kwestii wyglądu paznokci
zachowuję się czasami niestety jak parszywy plastik.
– No więc co znowu
się stało? – spytał mężczyzna, mieszając kawę w kubku
posrebrzaną łyżeczką. Ach, więc na to szkoła wydaje fundusze
unijne?
– Przysłała mnie
pani od plastyki... – zaczęłam i umilkłam.
– No i?
– No bo... No bo
jestem niegrzeczna, no – wyrzuciłam z siebie.
– To znaczy?
– Że zachowuję się
gorzej, niż reszta klasy.
– Czy mogłabyś w
końcu doprecyzować? – Wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Na plastyce zawsze
jest śmiesznie – rozpoczęłam opowieść. – Pani zasadniczo
raczej nie interesuje to, co robimy, tylko siedzi sobie przy biurku i
czyta książkę. A my zajmujemy się czym chcemy. Dzisiaj na
przykład dziewczyny grały w kalambury na tablicy, a chłopaki
rzucali się plasteliną. Jak dzieci, prawda? Przecież każdy wie,
że lepsze są pogniecione kartki, bo plastelina może wlepić się
we włosy na przykład.
– Nihal, powiedz mi
wreszcie, dlaczego pani cię tutaj przysłała! – Facet lekko
poczerwieniał.
– Bo rzuciłam w
Holsta śmietnikiem – wyznałam wreszcie.
Popluł się kawą.
– Że co?! –
wykrztusił.
– No to. Swoją
drogą, to jak można się tak nazywać? Holst. Przecież to brzmi
jak przekleństwo, rodzice to musieli go nie lubić... – rozgadałam
się znowu, starając się jak najszybciej odbiec od tematu.
– Poczekaj, zaraz! –
Dyrektor uniósł dłoń. – Nie obchodzą mnie koneksje rodzinne
Holsta; ty mi powiedz lepiej, dlaczego rzuciłaś w niego
śmietnikiem?!
– Zdenerwował mnie –
wydukałam, zamieniając się w żywy obraz niewinności.
– Czym aż tak cię
zdenerwował?!
– Właściwie to... –
Odetchnęłam głęboko, jak przed nurkowaniem. – Właściwie to
nie wiem.
Facet oniemiał. Facet
oniemiał tak bardzo, że przez chwilę nie potrafił nawet wydobyć
z siebie słowa, tylko patrzył, jakby widział mnie pierwszy raz w
życiu.
– Jak to nie wiesz? –
Powiedział to prawie szeptem.
– To dość głupia
historia. – Zachichotałam jak głęboko upośledzona. – Chłopaki
zebrali się w kółko i Holst zaczął coś im opowiadać, co jakiś
czas popatrując na mnie. Reszta się śmiała, więc doszłam do
wniosku, że pewnie mnie obgaduje, no więc wolałam mu tak na
wszelki wypadek przypomnieć, że to nie jest najmilsze...
– O Boże... –
Dyrektor ukrył twarz w dłoniach. – A co na to Holst?
– On, jak tylko
pozbierał się z podłogi, zaczął się śmiać, ale pani Zimmer
potraktowała to ciut zbyt poważnie...
Ktoś zapukał do
drzwi. W wąskiej szparze ukazała się połowa twarzy naszego
szkolnego postrachu – pani sekretarki, zbuntowanej starszej kobiety
o charakterze nastolatki z wiecznie spóźniającym się okresem.
Widząc mnie, tylko się skrzywiła, ale na szczęście nic nie
powiedziała. Przeniosła spojrzenie wodnistych oczek na dyrektora,
trzepocząc doklejonymi rzęsami.
– Panie dyrektorze,
Paulina właśnie przyjechała.
– O, to świetnie,
już myślałem, że dzisiaj nie dotrze! Przyślij ją tutaj! –
ucieszył się.
– Co za Paulina? –
spytałam odrobinę chamsko, jak tylko sześćdziesięcioletnia
seksbomba zniknęła na korytarzu.
– Nasza nowa
uczennica. Pochodzi z Polski, więc jest tu trochę zagubiona,
przeprowadziła się dopiero jakiś tydzień temu. Z tego, co
pamiętam, przydzieliłem ją do twojej klasy.
– Z Polski... –
mruknęłam. Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu zabrzmiało to
dla mnie złowieszczo.
Moja rodzina, choć
prawdziwie niemiecka z pochodzenia, rezyduje w dwóch krajach
jednocześnie. Moi rodzice mają ogromną firmę informatyczną,
której filia znajduje się w Warszawie, tak więc od
najwcześniejszego dzieciństwa jeżdżę tam z nimi co jakiś czas.
Chodzę do tamtejszej szkoły, umiem polski równie dobrze, jak
niemiecki, ale... ale w tym kraju są stereotypy. Wszyscy patrzą na
mnie przez pryzmat filmów wojennych lub dowcipów o niemieckich
kobietach, więc jakoś szczególnie komfortowo się tam nie czuję.
Poza tym, tamtejsze smoki lubią traktować mnie jak kogoś, kto
narusza ich terytorium.
Drzwi ponownie się
otworzyły, do środka wsunęła się dziewczyna... dość dziwna.
Jasne jak słoma włosy związała w modny, ale kompletnie nijaki
koczek, a na sobie miała różową bluzkę, dżinsową kurteczkę i
białe leginsy, urozmaicone skórzanymi kozaczkami na obcasie. Jakoś
tak rzygać mi się zachciało, gdy uświadomiłam sobie, że tak
właśnie wyobrażałam sobie Barbie, gdy myślałam o niej jak o
żywym człowieku.
– Cześć –
palnęłam głupio.
Palnęłam, należy
zaznaczyć, po polsku.
– O, cześć. Umiesz
polski? – Spojrzała na mnie z zaciekawieniem i zdezorientowaniem.
– Mam! – wykrzyknął
dyrektor. Aż podskoczyłam na krześle, naprawdę.
– Co się stało? –
spytałam zdjęta nagłym strachem.
– Mam dla ciebie
karę, Nihal. – Uśmiechnął się sadystycznie. – Masz za
zadanie oprowadzić nową koleżankę po szkole.
– Ale ja...
– Usprawiedliwię ci
tę lekcję.
– Ale ja...
– Nie ma dyskusji.
Bywasz w Polsce, więc na pewno znajdziecie wspólny język. Poza
tym, jak już mówiłem, będziecie w jednej klasie. No? Powodzenia.
– Praktycznie wypchnął nas za drzwi.
Szlag.
Zerknęłam spode łba
na towarzyszkę. Była wyższa ode mnie (co chyba nie jest jakoś
szczególnie dziwne) i z każdą sekundą coraz bardziej kojarzyła
mi się z nadgorliwą kujonką, którą podają jako przykład na
szkolnych apelach. Rozglądała się wokoło zachwyconym wzrokiem, co
już samo w sobie było dziwne, bo w okolicy raczej niczego ciekawego
nie było. Korytarz wysoki, jak to w zabytkowym budynku, ale
machnięty żółtą farbą, określaną w sklepach jako „mglisty
poranek”. Była już brudna z upływu czasu i pękała w paru
miejscach. Wszędzie wisiały tablice z ogłoszeniami rodzaju
„osiągnięcia uczniów naszej szkoły”. W oczy rzucały się
setki rysunków torturowanych na plastyce dzieci i nastolatków,
nieco dalej była gablotka z radosnymi facjatami sportowców. Gdyby
nie to, że moje zdjęcie, na którym salutuję mieczem, znajduje się
praktycznie na samym środku, nie dałoby się na niej na dłużej
zatrzymać wzroku, bo można by dostać zapalenia spojówek, serio.
Więc na co dziewczyna patrzyła? Na drzwi? Pomalowane białą olejną
farbą i z niezbyt czystymi szybami wprawionymi w nadproże? Na
krzywe jarzeniówki na suficie? Na beton na podłodze?
– Całkiem ładna ta
szkoła – powiedziała w pewnym momencie.
– Naprawdę? –
Chociaż spodziewałam się tego, zatkało mnie na moment. Chyba
miałam po prostu nadzieję, że Paulina nie okaże się tak
nienormalna, jak się zdawało. – A co ci się w niej podoba?
– Ma całkiem ciekawy
plan. I z zewnątrz, te czerwone cegły... Ładnie, trochę jak z
bajki. Ale w środku remont by się przydał. – Skrzywiła nosek. –
Tak w ogóle, jestem Paulina.
– Nihal. –
Pozwoliłam pocałować się w policzek, chociaż korciło mnie, żeby
odbiec po tym w stronę łazienki i umyć twarz. Oczywiście po tym,
jak już bym zwymiotowała wszystko, co mam w żołądku. Jak ja nie
cierpię obmacywania się z obcymi ludźmi...
– Ładne imię.
Zagraniczne? – zainteresowała się.
– Nie. Nieistniejące.
– Jak to?!
– Normalnie. Rodzice
fantastyki się naczytali, pewnie z jakiejś książki wzięli. Nie
chcą mi powiedzieć z jakiej.
– Lubisz czytać
książki?
– Uwielbiam! –
zapaliłam się. – Mam w swoim pokoju ponad osiem tysięcy książek,
uwielbiam je czytać, segregować, oglądać i wąchać. A
najbardziej kocham postapokalipsę. Wiesz, mutanty, twardzi panowie w
maskach przeciwgazowych, opuszczone budynki i te klimaty.
– Ojej... –
Wyglądała na speszoną. – Ja wolę romanse...
– Ach tak. – Jakoś
tak zgasłam.
Ruszyłyśmy
korytarzem. Zauważyłam, że w skupieniu przyglądała się
nieudolnym gryzmołom uczniów i kserokopiom dyplomów za zajęcie
zaszczytnych miejsc w olimpiadach przedmiotowych. Zatrzymała się
przy wspomnianej gablotce ze sportowcami.
– O, to przecież ty!
– pisnęła, klasnęła i dopiero wtedy wskazała palcem na moje
zdjęcie.
– Tak, to ja –
potwierdziłam.
– A co ty trzymasz? O
rany, to szpada? – Przerażona gapiła się w zdjęcie tak
natarczywie, że mało brakło, by wypaliła w nim dziurę.
– To miecz długi –
wytłumaczyłam – błędnie przez niektórych nazywany dwuręcznym.
Tak naprawdę jest to coś, co historycznie nosiło miano miecza
półtoraręcznego, ale to brzmi kiepsko, więc nie używa się tego
pojęcia.
– I ty walczysz
tym... czymś? Tak na poważnie?
– Tak, biorę udział
też w zawodach. Ćwiczę też szermierkę sportową, ale choć mam w
niej więcej sukcesów, wolę cięższą broń.
– Za dużo przemocy w
tym dla mnie – obwieściła. – To chyba nie jest sport dla
kobiet.
– Ależ owszem! –
zbulwersowałam się. – Nie masz nawet pojęcia, jak świetnie
wyrabia sylwetkę! Przecież kobiety ćwiczą walkę floretem od...
– Ja zostanę przy
moim aerobiku.
Postanowiłam się
zamknąć. Najchętniej włożyłabym też głowę do pobliskiego
kosza na śmieci, ale jak na złość był pełny. Ludzie, dlaczego?
No dlaczego, ja się pytam?! Dlaczego przez jeden głupi rzut muszę
być skazana na coś takiego?!
– Ile jest w tej
szkole osób? – spytała Paulina, wyrywając mnie z rozmyślań na
temat tego, jak skutecznie spuścić się w kiblu.
– Dużo. Na naszym
roku około trzystu. W szkole bodajże ponad tysiąc.
– O rany, to tłum!
Jak ja się tu odnajdę?! – Wyglądała, jakby zamierzała zwinąć
się w kulkę w kąciku i zacząć rozpaczać. Naprawdę, była tego
tak bliska, że aż się zaczęłam zastanawiać, czy w razie czego
udałoby mi się ulotnić cicho i niepostrzeżenie.
– Tymi schodami idzie
się do stołówki – wytłumaczyłam, wskazując odpowiedni
kierunek. – Ale nie radzę się na nią nie zapisywać, bo jest
drogo i niesmacznie. Poza tym jak zobaczysz dłonie kucharki, to
zdecydowanie stracisz apetyt.
– Jak ty możesz tak
mówić? – oburzyła się. – Pani na pewno tak się stara, a ty
nawet tego nie docenisz!
Z każdą chwilą
mocniej kojarzyła mi się z jakąś postacią ze słynnych bajek
świadków Jehowy.
– Jakiej muzyki
słuchasz, Nihal? – spytała po jakimś czasie, który zdążył we
mnie obudzić cichą nadzieję, że zapomniała, jak się mówi.
– Metalu i rocka –
odparłam.
– Jak to?! –
Spojrzała na mnie jak na kogoś śmiertelnie chorego.
– Normalnie. – Mam
wrażenie, że zbyt często to powtarzam. – Już dawno oddałam
swoją duszę AC/DC. Znam na pamięć wszystkie ich teksty, mam
plakaty, koszulki...
– Ojej... –
jęknęła, jakbym właśnie dała jej kopniaka w żołądek. – Ja
bardzo lubię Biebera.
Mało brakło, a
zwaliłabym się ze schodów.
Ratunku!
Wraz z dzwonkiem
obwieszczającym koniec lekcji miałam nadzieję, że ten koszmar
wreszcie się skończy. Ilekroć zamknęłam oczy, na powiekach
niczym film wyświetlał mi się obraz mojego łóżka, w którym to
mogłabym się zakopać, mając nadzieję, że żadne życiowe
dramaty mnie tam nie dosięgną. Wzięłam więc szybko z szatni
swoje rzeczy, rozejrzałam się, chcąc sprawdzić, czy ktoś czegoś
ode mnie nie chce (bo jakby chciał, to musiałabym chować się w
pobliskim schowku na szczotki) i wzdychając z ulgą, skierowałam
się w stronę wyjścia. Gdy znalazłam się już na chodniku i
zamierzałam skręcić w stronę stacji metra, usłyszałam za sobą
wiercący w uszach pisk:
– Hej, poczekaj!
Przez chwilę łudziłam
się, że Paulina woła może kogoś innego – no w końcu nie użyła
imienia i nieraz przekonała się dzisiaj, że nie jestem najlepszą
osobą do wyświadczania przysług – ale już po chwili jej śliczna
twarzyczka porcelanowej lalki ukazała się w zasięgu wzroku.
– Ojejku, już
myślałam, że cię nie złapię! – wyszczebiotała, dysząc jak
po maratonie. Wyglądała trochę jak męczona odruchem wymiotnym.
Swoją drogą, jakby zajęła się rzyganiem do pobliskiego kosza na
śmieci, mogłabym się szybko ulotnić... – Mam do ciebie ważną
sprawę! – wypaliła wreszcie, rozwiewając moje nadzieje.
– No? – pogoniłam,
wzdychając boleśnie i ukradkiem zerkając na wyświetlacz
smartfona. Szlag, pociąg mi zaraz ucieknie.
– Bardzo byś się
złościła, jakbym dzisiaj do ciebie przyszła? Mogłabyś
wytłumaczyć mi trochę, co robicie teraz na lekcjach. I
poznałybyśmy się lepiej!
– Wiesz, ja chyba
dzisiaj... – wykrztusiłam, gdy już pozbierałam szczękę z
chodnika. Jak widać, nie zabrzmiałam wystarczająco przekonująco,
bo przerwała mi wpół słowa:
– To świetnie! –
Podskoczyła i klasnęła jak dziecko, które dostało nową zabawkę
do znęcania się. – To chodźmy! – i pobiegła na stację.
Przez chwilę
zastanowiłam się, czy może nie odwrócić się i nie pójść na
tramwaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz