czwartek, 7 czerwca 2018

6. Miss Adventure


Ogólnie rzecz biorąc miałam serdecznie dosyć wszystkiego.
Była godzina siedemnasta, a mi zdawało się, że już jest głęboka noc. Po niezwykle intensywnej kłótni z rodzicami postanowiłam najzwyczajniej w świecie dać sobie spokój z próbami skupienia się na czymkolwiek i wybyłam na dwór, po drodze łapiąc jeszcze skórzaną kurtkę z wieszaka. No i teraz tego żałowałam, bo pociłam się pod nią jak głupia. Byłam tak mokra, że czułam się tak, jakbym ubrała się tuż po wyjściu spod prysznica, zapominając się wytrzeć. Szkoda, że pewnie tak nie pachniałam.
Łaziłam tak sobie wąskimi chodnikami między klockowatymi blokami z lat pięćdziesiątych. W większości okien paliło się światło, co doskonale ułatwiało mi praktykowanie chamskiego podglądania. Zawsze w sytuacjach podobnych do tej bezczelnie stalkowałam ludzi, nieraz nawet w smoczym wcieleniu, przelatując tak blisko, że bez trudu mogliby mnie dostrzec. Zapuszczałam ciekawskiego żurawia do mieszkań i wyobrażałam sobie, co by było, gdybym urodziła się w jednej z tych rodzin. Czy byłabym tą samą Nihal, gdyby ściany w moim salonie pomalowano pękającą już ze starości brzoskwiniową farbą? Czy wyrosłabym na tak wrednego ryja, gdyby czuwał nade mną kiczowaty żyrandol z kloszami w kształcie tulipanów, z których sterczały odrażająco chyba wszystkie modele wyprodukowanych w ostatnich latach świetlówek? A może wyrosłabym na imprezującą seksowną blondynkę, gdyby nad moim rozwojem sprawowała pieczę staromodna meblościanka, malowana lakierem o wysokim połysku? Nie, przy meblościance raczej dość szybko stałabym się nieletnim moherem, meble tego typu mają zaklętą w sobie silnie oddziałującą duszę... co doskonale widać po mojej babci.
Między starymi blokami rosną równie wiekowe drzewa, w większości przypadków wyższe już od czteropiętrowych budynków. Ich wijące się pod ziemią korzenie powybrzuszały i tak już popękane z upływu lat płytki chodnikowe, sprawiając, że cholernie łatwo było potknąć się o ich wystające krawędzie. Nie jest raczej trudnym do przewidzenia, że ja wywalałam się o nie notorycznie.
W dzień było zaskakująco ciepło i słonecznie, więc teraz wszystkie nagrzane tym betonowe elementy krajobrazu emanowały nieznośnym gorącem. Powietrze stało się duszne, wilgotne i jakby ciężkie. Dziwiłam się, że w pomarańczowym świetle ulicznych latarni nie widać snujących się pasm tropikalnej, pachnącej zielenią mgły.
Nagle z równoległej nieoświetlonej uliczki wypadło coś dużego, niemal mnie przewracając. Zachwiałam się, zaklęłam nieco szpetnie i w ostatnim momencie złapałam się znaku drogowego. Gdy już upewniłam się, że zdołam ustać na nogach, spojrzałam za szybko oddalającym się cieniem. Pierwszą moją myślą było: rany, co za dziwny pies. Był po prostu ogromny, jeszcze większy od Mikiego, którego i tak podejrzewałam o bycie mutantem. Kłębem sięgał mi chyba do ramienia, jeśli nie wyżej. Ponadto poruszał się jakoś dziwnie, jakby podrygiwał na tylnych łapach, przednie chroniąc przed obciążeniem.
Może coś mu się stało? Może na przykład miał wypadek, dlatego kuśtykał prawie na oślep, nie zważając na otoczenie? Musiałam za nim iść i to sprawdzić. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby stało się coś poważnego, a ja bym to zignorowała.
Puściłam się biegiem za zwierzęciem. Opuściłam wylaną nierównym asfaltem osiedlową uliczkę i skręciłam na chodnik, po którego jednej stronie rosły podświetlane przez słabą latarnię drzewa, a po drugiej wznosiła się wysoka, powyginana siatka, odgradzająca niewielkie boisko. Pies biegł niedaleko przede mną. Zwolnił już i niepewnie rozglądał się na boki, jakby nie mogąc poznać, gdzie się znalazł. Podbiegłam bliżej, zagwizdałam i wyciągnęłam przyjaźnie dłoń.
Odwrócił się gwałtownie, w rozproszonym świetle naraz mignęły mi trzy co najmniej niepokojące szczegóły: podkulone, jakby niewykształcone przednie łapy, podłużny pysk o gadzim kształcie i kryza z lśniących pomarańczowych piór wokół łysego karku... Krzyknęłam, gdy ostre jak sztylety zębiska kłapnęły milimetry od moich palców. Byłam tak oniemiała, że zwyczajnie spanikowałam – odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do ucieczki, nawet nie oglądając przez ramę.
Wpadłam na wąską ścieżkę między blokami i wskoczyłam na teren galerii handlowej. Wielki, nowoczesny, całkowicie oszklony budynek tak bardzo nie pasował do postenerdowskiego blokowiska, na którym się znajdował, że aż chciało się śmiać. Klucząc między ciasno zaparkowanymi samochodami, jakoś udało mi się dobrnąć do głównego wejścia. Pomimo tego, że serce łomotało mi ze strachu, nie mogłam nie zauważyć wielkiego baneru z logiem KFC, na którym pyszniło się zdjęcie najnowszego, wielce apetycznego zestawu. Burczenie w brzuchu na moment zagłuszyło kołatanie w piersi.
Wpadłam do środka, zatrzymałam się koło nowoczesnej fontanny i oparłam się o jej wyłożoną czarno-złotą mozaiką cembrowinę, próbując złapać oddech. W jazgotliwym tłumie ludzi poczułam się odrobinę mniej nierzeczywiście, więc mogłam wreszcie się uspokoić i gruntownie zastanowić nad tym, co widziałam.
Bo prawda jest taka, że chyba widziałam dinozaura. Niewielkie drapieżne bydlę o łuskach barwy ognia i małych wrednych oczkach. Jakoś nie chciało mi się w to uwierzyć, ale halucynacje były jeszcze mniej prawdopodobne...
Otrząsnęłam się i ruszyłam do bocznego wejścia, wychodzącego praktycznie na uliczkę, na której słyszałam jeszcze stukot pazurów goniącego mnie dziwadła. Zbliżyłam się do szklanych drzwi i przykładając dłonie do szyby, by nie odbijało się w niej ostre światło sklepowych neonów, wyjrzałam na zewnątrz. Natychmiast odskoczyłam kilka kroków w tył, powstrzymując się od mało reprezentacyjnego pisku. Dinozaur stał tuż przed wystawową szybą z groteskowo przekrzywionym łbem, jakby przyglądał się zaprezentowanym tam manekinom. Podeszłam jeszcze raz, tym razem ostrożniej. Dopiero teraz zauważyłam, że zielony pasek, owinięty w talii kraciastej sukienki (no co za bezguście) delikatnie się poruszył...
Bo to nie był pasek, a wąż. Soczyście zielony, długi na dobre dwa metry, z nieco ciemniejszym od łusek kostnym grzebieniem biegnącym wzdłuż kręgosłupa i o lekko czerwonawych szczękach. Miałam niemiłe skojarzenie, że wargi zafarbowały mu od krwi ofiar... Czy węże w ogóle mają wargi?
Dinozaur przyglądał się pobratymcowi, wyglądał na głodnego.
Jęknęłam i delikatnie ulotniłam się z powrotem do fontanny. Miałam głupie wrażenie, że w ostrym świetle jestem bezpieczniejsza. Tak, jakby nowoczesność odstraszała wszelkie niezwykłe zjawiska, jakby w otoczeniu hałasu, technologii i wrzeszczącego tłumu magia stawała się niemożliwa...
Wiedziałam, że wcale nie miałam do czynienia z nie wiadomo czym, tylko magicznym stworzonkiem. Niedawno zyskana pozycja Strażniczki oznaczała, że to ja mam coś z tym zrobić. Ten cholerny „przywilej” coraz mniej mi się podobał. Normalnie kiedyś zrobiłabym piękny w tył zwrot, zamknęła dokładnie drzwi i poszła spać w cholerę, a tak... mogłam se tylko pomarzyć. Bo jak nie ja, to kto się tym zajmie? Jeszcze te dziwadła kogoś zeżrą...
Chyba jednak bardziej pasowało mi leniwe i wygodne życie wyrzutka. Nie musiałam przynajmniej wstawać z kanapy.
No dobra, teraz do rzeczy. Lepiej rozwiązać sprawę jak gad z gadem, czy może jednak kopnąć się do domu po miecz? Kurde, czy to nie podpada pod znęcanie się nad zwierzętami?! Wolałabym jednak nie wpisywać czegoś takiego do CV...
Wyjęłam z kieszeni telefon i szybko wybrałam numer babci. To znaczy... prawie szybko, bo ręce tak mi się trzęsły, że kilka razy pomyliłam się przy wpisywaniu odblokowującego ekran hasła. Przyłożyłam słuchawkę do ucha i zaczęłam niecierpliwie przechadzać się między sklepami, zygzakiem lawirując między ludźmi. Wszystko dookoła straszyło chaosem i dziwną muzyką.
Jak to można było łatwo przewidzieć, nie doczekałam się miłego powitania.
Nihal, co ci przyszło do głowy, żeby dzwonić o tej porze? Właśnie leci „Wspaniałe stulecie”! – usłyszałam kipiący wściekłością głos. Dość łatwo mogłam sobie wyobrazić, że babcia, krzycząc na mnie, jednocześnie popatruje z przedpokoju na telewizor, niecierpliwie miętoląc paczkę chusteczek. – Oby to było coś ważnego!
Babciu... chyba mam problem – zaczęłam nieśmiało.
Jaki problem?! Znowu nie ma kto ci zwolnienia z wf-u wypisać?! – prychnęła.
Jest gorzej. Chyba goni mnie jakiś prehistoryczny gad.
W słuchawce zapanowała cisza. Czekałam cierpliwie, palcem rysując skomplikowane wzory na okrywającej sklepową wystawę szybie. Cholera, muszę mieć te buty...!
Nihal, kochanie, dlaczego goni cię... gad? – wydukała wreszcie.
Nie mam pojęcia. Może smacznie wyglądam? Albo mu rodzinę uraziłam? – zniecierpliwiłam się. – Powiedz mi lepiej, co ja powinnam z nim zrobić!
Przestań się denerwować i wytłumacz mi dokładnie, jak wygląda.
A jest jakiś taki... drapieżny, no. I pomarańczowy. Chodzi na dwóch łapach. Ma trochę piór... – wymieniałam.
Dobrze, wystarczy. Powinnaś sobie z nim poradzić. Pilnuj, żeby nie zrobił nikomu krzywdy. Spróbuj go złapać, a jeśli ci się nie uda, zabij. Niewielu będzie rozpaczać.
Zaczekaj! Co to jest? I dlaczego mam go zabijać?! – zawołałam jeszcze, ale babcia zdążyła już odłożyć słuchawkę. Obrzuciłam telefon morderczym spojrzeniem i schowałam go do kieszeni.
No okej. Mam to coś złapać albo zabić. A co, jeśli nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie? Poza tym, co ja mam zrobić, jak już go złapię? Wziąć pod pachę i na siłę wkopać do najbliższego przejścia między wymiarami?
Zachwiałam się i wylądowałam w jakimś ozdobnym drzewku, gdy z impetem wlazła we mnie kompletnie obładowana zakupami paniusia. Oprócz tego, że wyglądała jak juczny koń, nadawała jeszcze przez telefon i zajadała się topniejącym lodem, zalewającym rękę prawie po łokieć. Wyglądała, jakby nawet mnie nie zauważyła. Chyba wszystko dzisiaj sprzysięgło się przeciw mnie... Szybko rozważyłam, czy może jej jeszcze nie dogonić i nie popchnąć tak, by wpadła do śmietnika. Ciekawe, czy by to zauważyła, czy nadal przebierałaby nogami...
Nagle usłyszałam donośny brzęk tłuczonego szkła i krzyki przestraszonych ludzi. Błyskawicznie otrząsnęłam się z twórczego zamyślenia i pędem rzuciłam w kierunku fontanny, gdzie zbierał się już tłumek gapiów. Bez wahania roztrąciłam zagradzających mi drogę ludzi, ignorując ich przekleństwa; paru co gorliwszych w próbach zatrzymania mnie poczęstowałam soczystym kopniakiem podkutym glanem.
Mało brakło, a władowałabym się pod sam nos toczącego pianę z pyska dinozaura.
Ktoś krzyknął, jakaś kobieta w pośpiechu wzywała przez telefon policję, z nadmiaru wrażeń nie mogąc sobie przypomnieć adresu galerii. Kilka nastolatek rzuciło się do ucieczki, komentując sytuację w wyjątkowo niewybrednym języku, elegancka starsza pani zaczęła się modlić, cofając drobnymi kroczkami. Trzech ochroniarzy stało jak kołki, z tępymi wyrazami twarzy ważąc w dłoniach pałki teleskopowe.
A ja nie mogłam oderwać oczu od malutkich brązowych ślepi stworzenia. Miałam wrażenie, że coś się zmieniło – rogówki były mocno przekrwione, źrenice maksymalnie rozszerzone, a spojrzenie jakby mętne, nie tak bystre, jak przy naszym wcześniejszym spotkaniu. I ta piana i lekki dygot całego ciała... Przed oczami uparcie stawał mi obraz dziwacznego węża, ale nie miałam czasu się nad nim zastanawiać. Dinozaur kłapnął zębami tuż przed moją twarzą i pochylił głowę na długiej szyi, szykując się do ataku.
Zadziałałam błyskawicznie i właściwie tylko dzięki temu, że miałam naprawdę mało czasu na reakcję, nie popadłam w samozachwyt nad własnym refleksem. Moje ciało pokryły jasne płomienie, podskoczyłam, zawisając metr nad wyłożoną drogimi kaflami posadzką. Ogromne czarne skrzydła ze świstem przecięły powietrze, białe szpony błysnęły, a matowe łuski zdawały się pochłonąć część światła. Machnęłam kolczastym ogonem, z trudem zachowując równowagę po gwałtownym uniku, i wyszczerzyłam groźnie wilcze kły.
Cóż, jeśli miałam nadzieję, że stwór się przestraszy, to mocno się przeliczyłam. Jedynym, co osiągnęłam, było wzbudzenie paniki w tłumie, który bezładną chmarą rzucił się w stronę wyjścia, po drodze porzucając cały dobytek.
Pierzasty dinozaur działał jak w amoku – podskoczył i kłapnął zębami, rozsiewając wokoło drobinki spienionej śliny. Nie dosięgnął mnie tylko dlatego, że machnęłam akurat łapą, nie mogąc ustabilizować się w powietrzu, co uświadomiło mi, że należałoby się zwinąć i gdzieś poczekać, aż się uspokoi. Wystrzeliłam wyżej, delikatnie poruszając skrzydłami, których nawet nie mogłam w pełni rozłożyć, obleciałam wokoło całą nowoczesną antresolę i przycupnęłam na barierce ze szkła i chromowanego metalu, ignorując, że niepokojąco zatrzeszczała pod moim ciężarem. Szarpnęłam niecierpliwie ogonem.
Pomarańczowy gad kotłował się na dole, jakby wcale nie rozumiał, jakim cudem mu umknęłam. Ludzi już nie widziałam, nawet ochrona gdzieś wyparowała.
Nie miałam bladego pojęcia, co powinnam zrobić. Obserwowałam dziwaczne zwierzę, wyglądające jak żywcem wyjęte z kolorowej książeczki dla dzieci, i nie potrafiłam zebrać myśli. Co teraz? Jak mam się zbliżyć? Przecież jest o wiele szybszy ode mnie! Nie jestem pewna, czy zdołam walczyć z zębami wbitymi w tyłek. Wzrokiem szukałam jakiegoś narzędzia, którym mogłabym się posłużyć. Jakby tak znaleźć gdzieś kawałek przysłowiowej gazrurki i ogłuszyć nim problem? Albo wyrwać fragment tej barierki? Chociaż nie, pewnie nie dam rady. Mój ciężar jakoś przecież utrzymała, musieli ją dość solidnie pospawać.
Dopiero po chwili zauważyłam, że gad zachowywał się jak chory. Nadal nerwowo okrążał fontannę, ale już nie ze złości, a raczej jakby nie potrafił ustać w miejscu, jakby coś nakazywało mu trwać w nieustannym ruchu. Piana kapała litrami spomiędzy pożółkłych zębisk, podłoga była od niej już zupełnie mokra. Całe cielsko przechodziły gwałtownie dreszcze.
Nagle zaczęło się dziać jeszcze coś. Wyciągnęłam długą szyję, chcąc lepiej widzieć, i syknęłam, zawadziwszy zakrzywionymi rogami o ozdobny żyrandol.
Stwór wyglądał, jakby z każdym pokonanym krokiem słabł. Powłóczył nogami, zataczał się, łeb miał opuszczony możliwie nisko. Nie byłam pewna, ale chyba ślepia zaczęły mu się same zamykać. Obserwowałam to z otwartym ze zdziwienia pyskiem.
Po kilku metrach dziwny pomarańczowy dinozaur zakwiczał cicho, zrobił jeszcze kilka kroków, jakby siłą rozpędu, i runął jak długi na ziemię, pomiędzy porzucone przez uciekających ludzi przedmioty.
Chwilę jeszcze trwałam, irracjonalnie bojąc się wszystko zepsuć najsłabszym ruchem, następnie okręciłam się na barierce tak, że przez chwilę zawisłam do góry nogami. Z tej odległości wydawało mi się, że zwierzę nie oddycha. Sfrunęłam miękko na dół i zbliżyłam się na ugiętych łapach do nieruchomego ciała, gotowa do natychmiastowego wzbicia się w powietrze. Dźwięk moich pazurów, stukających na śliskich kaflach, wydawał się w zapadłej ciszy głośny i nie na miejscu. Ślizgałam się jak na łyżwach.
Tak, dinozaur nie oddychał. Miał otwarte ślepia, lecz jego wzrok był nieobecny – zastygł wpatrzony w jakiś bliżej nieokreślony punkt. Dla pewności trąciłam jeszcze truchło nosem, nie poruszyło się. Wydzielało jakiś dziwny kwaśny zapach.
Podskoczyłam jak oparzona, gdy z dworu rozległo się wycie syreny wozu policyjnego. Wyglądało na to, że zbliżało się towarzystwo. Szybko się rozejrzałam, szukając ratunku, i wysunęłam się delikatnie bocznym wyjściem na zewnątrz. Nie zauważyłam nikogo w pobliżu, więc rozprostowałam skrzydła na pełną długość i wzbiłam się w ciepłe wieczorne powietrze. Kilka niewysilonych machnięć, szybkie złapanie odpowiedniego prądu i już znalazłam się dwie ulice dalej. Zmieniłam się w człowieka i jak na komendę poczułam opanowujące ciało zmęczenie. Ledwo dowlokłam się do odrapanej ławki, znalazłam niezanieczyszczony przez ptaki skrawek i usiadłam ciężko.
Pomyśleć, że po akcjach, do których teoretycznie zostałam stworzona, będę odczuwać stresowy spadek energii. Myślałam, że mam tak tylko po sprawdzianach z matmy.
Chwilę skupiałam się na oddechu, chcąc uspokoić nerwy i poczekać, aż kręcący się po drugiej stronie wąskiej uliczki pijaczek zniknie za rogiem. Wyjęłam telefon i ponownie wybrałam numer babci.
I jak, Nihal? Udało się? – usłyszałam, zanim pierwszy sygnał zdążył na dobre przebrzmieć.
Wiesz co... Nie jestem pewna, czy mogę tak to określić. – Zawahałam się.
Co się stało? Mówże, dziewczyno!
Ten dinozaur jakby... no... Dobra, streszczę to. Wskoczył do galerii, zaatakował mnie, ja przemieniłam się w smoka i zwiałam mu na piętro, a on... – Zacięłam się pod koniec bezładnego wywodu. – Kojfnął z nerwów? – zaryzykowałam.
Jak to kojfnął z nerwów, do cholery?! – ryknęła staruszka, aż musiałam odsunąć słuchawkę od ucha.
No normalnie. Chodził sobie, warczał, denerwował się i w końcu wziął i umarł. Ja to tylko obserwowałam. Nie było w budynku nikogo innego, wszyscy uciekli na samym początku. Ktoś zdążył zadzwonić na policję, zaraz pewnie tam będą.
Zapadła chwilowa cisza. Aż się przestraszyłam, że padła mi bateria...
Mam nadzieję, że zabrałaś ciało? – padło wreszcie.
Yyy... Nie.
Jak to?! I zaraz będą tam ludzie?!
Pewnie nawet już są. Słyszałam ich bardzo blisko...
Nihal, posłuchaj, to bardzo ważne! Musisz zabrać stamtąd to stworzenie, rozumiesz?!
Niby jak? – prychnęłam nieco sarkastycznie. – Oni zabezpieczają właśnie teren, a ja sobie tak po prostu tam wejdę i wyniosę kilkutonowe zwłoki? Jak ty to sobie wyobrażasz?
Nie wiem, jak masz to zrobić. Ale musisz. Oni nie mogą go dostać!
Okej, no coś wymyślę – jęknęłam boleśnie.
Tak jak wcześniej, babcia rozłączyła się bez pożegnania. Tym razem nie chciałam warczeć na telefon – wolałabym rzucić nim o ziemię... A jeszcze bardziej miałam ochotę na to, by się rozpłakać i zaszyć w szafie z płaszczami mamy. Wyglądało na to, że wszyscy oczekiwali ode mnie cudu.
Miałam wejść na szczelnie strzeżony przez policję teren i wykraść zwłoki dinozaura... Ja pierdzielę, dlaczego moim największym zmartwieniem nie może być wisząca nad głową groźba gały z matmy?!
I wtedy wpadłam na pomysł. Pomysł tak cholernie głupi i absurdalny, że niemożliwe było, by nie wypalił. Biegiem puściłam się w kierunku mojego domu.

***

We w kij wysokich szpilkach, które kupiłam na bal gimnazjalny i porzuciłam tuż po tym, chodziło mi się zaskakująco dobrze. Poruszałam się zdecydowanym krokiem, rozsiewając wokoło feministyczną pewność siebie. Elegancki czarny płaszcz łopotał za mną jak peleryna. Kapelusik i okulary zerówki dodały mi lat, a związane w niski kok włosy podkreśliły łabędzią szyję. Obcisła, sznurowana po bokach mała czarna tylko potęgowała wrażenie. Skomplikowany i doskonale dokładny makijaż zajął mi prawie godzinę, ale zdecydowanie był wart tego czasu.
Nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale wyglądałam zajebiście. Na jakieś trzydzieści lat z hakiem, ale zajebiście.
Teren galerii handlowej ogrodzono prowizoryczną, nieco pogiętą siatką. Zwyczajne latarnie najwyraźniej nie wystarczały, bo na opustoszałym parkingu ustawiono też mocne reflektory, dające zimne i nieprzyjemne światło. Wszędzie kręciło się tylu policjantów, że aż do głowy mi przyszło, czy nie ściągnięto tutaj wszystkich funkcjonariuszy z Berlina i okolic.
Stać! – zawołał ryżawy praktykant, zastępując mi drogę.
Zatrzymałam się gwałtownie w jedynej furtce, której akurat musiał pilnować ktoś o tak mało zachęcającej fizjonomii, i spojrzałam na niego ze wściekłym niedowierzaniem w oczach.
Słucham?! – ryknęłam.
Nie wolno tutaj wchodzić! Przecież jest napisane! – Stanowczym gestem wskazał oczojebną żółtą tabliczkę i skrzyżował ramiona na piersi.
Pan mnie chyba nie poznaje! – kontynuowałam, niemal strzelając iskrami wściekłości. Podparłam się pod boki i pochyliłam, jakbym zamierzała gościa staranować.
Przepraszam...? – Spojrzał na mnie mało inteligentnie.
Inspektor Hilda Femke, OdsDZ! – wycedziłam, machając mu przed nosem legitymacją szkolną. Na szczęście zrobiłam to tak szybko, że nie zdążył się przyjrzeć. – Proszę natychmiast mnie wpuścić! Wszyscy na mnie czekają!
Pani Femke z OdsDZ? Nie słyszałem o kimś takim...
W takim razie radzę zacząć się interesować otoczeniem, panie Schrantz! Inaczej już zawsze będzie pan bramki pilnował!
Pobladł wyraźnie i cofnął się kilka kroków, robiąc mi miejsce. Wyraźnie nabrał respektu, gdy użyłam jego nazwiska. Kretyn chyba zapomniał, że miał je na naszywce na klapie munduru...
To ja... zaprowadzę panią! – zaoferował w ostatnim momencie.
Zatrzymałam się w półkroku. Z początku zamierzałam potraktować go jak idiotę, ale w sumie... sama przecież nie mam bladego pojęcia, gdzie powinnam iść. Łaskawie skinęłam głową i pozwoliłam, by wyprzedził mnie kilka kroków.
Właściwie w ostatnim momencie obleciał mnie strach. Gdy zobaczyłam zebraną przy rozbitych drzwiach galerii grupkę mężczyzn w mundurach, nagle jakbym straciła całą pewność siebie. Zwolniłam znacznie, przeszłam do tempa wręcz spacerowego, mając wrażenie, że nie kontroluję własnych nóg. Przez chwilę przebiegło mi nawet przez myśl, czy może by nie odwrócić się na pięcie i nie odbiec, póki mnie nie zauważyli... Niestety prowadzący mnie facecik dopadał już do otyłego gościa, który wyglądał, jakby tu rządził, i zaczął trzęsącym się ze zdenerwowania głosem:
Panie Heinz, to pani Hilda Femke, twierdzi, że została przysłana tutaj z wydziału... – urwał i obejrzał się na mnie błagalnie.
OdsDZ – przypomniałam grzecznie. No cóż, za późno. Pozostało mi jedynie przywdziać pewny siebie uśmiech i wyniosłe spojrzenie kogoś, kto doskonale wie, co robi. Szkoda, że nie czułam się tak w najmniejszym stopniu.
Istniało też ryzyko – niewielkie, ale zawsze – że zwyczajnie ryknę głupawym śmiechem, nie wytrzymawszy absurdu sytuacji. Poważnie? Dotarłam aż tutaj i jeszcze nikt się nie zorientował, że przez cały ten czas kłamię? O kurde, czułam się trochę jak w jakimś dennym programie rodzaju „Ukrytej kamery”...
A pani tu jest z powodu...? – Łysiejący grubas zawiesił na mnie spojrzenie, pod którym topniało najsolidniejsze poczucie własnej wartości. Na szczęście moje było na tyle słabe, że już nic nie mogło mu zaszkodzić, więc tylko lekko skuliłam ramiona, czego, mam nadzieję, nikt nie zauważył.
Po prostu nie wierzę! – jęknęłam z teatralną bezsilnością i wywróciłam oczami. Jeden z praktykantów jak zaczarowany wgapiał się w mój biust, ale udawałam, że tego nie widzę. Niech sobie chłopaczek ten jeden raz w życiu zobaczy coś ładnego. – Czy naprawdę są tu tylko niedoinformowane matoły?! Wie pan, że mi nawet nie wolno o tym mówić?!
Mówić o czym? – Wyraźnie go zaintrygowałam.
Pan robi ze mnie głupią, czy naprawdę o niczym nie wie? – Spoważniałam i spojrzałam na niego jakby łaskawiej. – Chodzi mi o dziwne zwłoki, na które z pewnością natknęliście się w budynku.
Ach, to... – Przez chwilę wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca. Pewnie nadal nie do końca mi wierzył, ale gdy już nadarzyła się okazja przekazania nietypowego denata komuś innemu, postanowił trzymać się jej i nie puszczać. Ja sama na jego miejscu nie chciałabym musieć opowiadać o czymś takim szefowi. – No dobrze, to co w związku z tym... czymś?
Muszę obejrzeć to zwierzę.
Przesunął się dwa kroki i wskazał mi dłonią przejście. Bez wahania przestąpiłam przez żółtą policyjną taśmę, odłamki szkła ze zrujnowanych drzwi zachrzęściły pod obcasami szpilek. Ciągle tak bardzo chciało mi się śmiać, że aż mnie dusiło. W życiu nie przypuszczałabym, że moja gra aktorska jest na tak wysokim poziomie.
Weszłam odważnie do środka i od razu skierowałam się w stronę ciała leżącego tuż obok nieczynnej już fontanny. Próbowałam nie patrzeć na porzucone wokół rzeczy osobiste i markowe torby z zakupami. Ciekawe swoją drogą, czy komuś coś się stało?
Dinozaur leżał dokładnie tak, jak to zapamiętałam – osunął się na bok ze sztywno wyprostowanymi łapami i szeroko otwartym pyskiem, z którego wypłynęło nieco spienionej śliny. Zmętniałe ślepia wpatrywały się pusto w przeszklony sufit.
Uklękłam przy sporym cielsku i ostrożnie dotknęłam je dłonią. Było lodowate. Sama nie wiem, czego powinnam spodziewać się po martwym gadzie, ale ten chłód był dla mnie zaskoczeniem – pewnie po wyjęciu z lodówki byłby cieplejszy. Od ognistych, pomarańczowych łusek biło wręcz arktyczne zimno, od którego zapiekły mnie palce. Na chudej szyi, wśród fałd marszczącej się, gdzieniegdzie porośniętej piórami skóry, zauważyłam dwie niewielkie dziurki, wyglądające jak ślad po ugryzieniu ogromnego węża.
Tak jak myślałam. Szybko zrobiłam kilka nieprofesjonalnych zdjęć telefonem i podniosłam się z kolan.
Może mi pani powiedzieć, co to, u diabła, jest? – Heinz spojrzał na mnie z ciekawością przebijającą przez grubą warstwę zagubienia. Jego brwi powędrowały do góry i złączyły się na czole, jak dwie przesadnie włochate gąsienice.
Niestety to nie leży w moich kompetencjach. – Bezradnie rozłożyłam ręce. – No nic, to już wszystko, mogą panowie wracać do swojej pracy. Ktoś z wydziału się z panami skontaktuje. – Pożegnałam się przesadnie szybko i po prostu pędem ruszyłam w kierunku prowizorycznej bramy. Pewnie nie wyszło to szczególnie naturalnie, ale chwilowo nic mnie to nie obchodziło. Chciałam zniknąć stąd jak najprędzej. Może naprawdę uznali, że mi się spieszyło...
Nie wytrzymałam długo. Gdy tylko dawany przez bloki cień skrył mnie przed ogniem reflektorów z parkingu, poczułam opanowujące ciało ciepło. Kilka płomieni liznęło moją skórę, wzrok nagle się wyostrzył. Jęknęłam z ulgą, rozprostowując skrzydła. Przeciągnęłam się, jakbym nie siedziała w tej skórze od miesięcy, i wzbiłam w powietrze.
Problem leżał w tym, że naprawdę miałam dosyć. Chciałam już rzucić wszystko w cholerę i usiąść w domu przed telewizorem, owijając się kocem i czule tuląc miskę z ciepłym serowym popcornem, udając, że żadna rzeczywistość nie czeka za drzwiami pokoju. He, nic z tego... Teraz czekała mnie najgorsza część obmyślonego wspólnie z babcią planu. Musiałam zaczaić się gdzieś i obserwować. Nie mam pojęcia, czego takiego według niej powinnam wypatrywać, ale wolałam nie dyskutować, bo i tak brzmiała tak, jakby mogła mnie zamordować przez słuchawkę telefonu. Tak to nawet jeśli nic nie zaobserwuję, będę mieć czyste sumienie.
Cicho przycupnęłam na dachu najbliższego wielopiętrowca, przysunęłam się do samej krawędzi i położyłam, składając łeb na łapach. Widziałam stąd właściwie wszystko – kilku policjantów kręcących się po pustym parkingu, migające światła alarmowe, tłumek gapiów metodycznie otaczający bramę, znowu pilnowaną przez nieszczęsnego zestrachanego nowicjusza... Wszystko to tak cholernie mnie usypiało, że aż dziwiłam się, że obraz mi jeszcze nie zanika przed oczami.
Nihal, nie zasypiaj! – warknął Dagon. – Dopiero co tak chciałaś udowodnić, że nadajesz się na Strażniczkę, a teraz co? Spałaś dzisiaj wystarczająco!
Tamtą drzemkę uważasz za wystarczającą? – prychnęłam. – Potrzebuję dwunastu godzin snu, jakbyś zapomniał. Poza tym, nie chciałam udowodnić, że nadaję się na Strażniczkę, tylko że ta pozycja mi się należy.
Dla mnie brzmi podobnie.
A, nieważne! – zdenerwowałam się. Już jakiś czas temu odkryłam, że smok nie jest najlepszym partnerem do rozmowy, gdy mam kiepski humor. – Powiedz ty mi lepiej, co ja teraz powinnam zrobić?
Nie mam pojęcia – zaczął nagle naśladować mój sarkastyczny ton. – Podejrzewam, że wykradzenie ciała i wzniecenie pożaru dla odwrócenia uwagi nie wchodzą w rachubę?
Jakiś ty, kurde, pomocny...
Na twoim miejscu uważałbym dokładniej na otoczenie. Bo nie obiecuję, że ktoś ci ogona nie przypiecze, gdy nie będziesz patrzeć...
Właściwie sama nie wiem, dlaczego nie usłyszałam zbliżającego się łopotu skrzydeł. A może nie tyle nie usłyszałam, co odsunęłam na zupełny skraj świadomości, jak szum dobiegający z niedalekiej ulicy... Nie pamiętam, jak to dokładnie było. Grunt, że wbijających się w grzbiet czterech szponiastych łap już nie mogłam tak po prostu zignorować.
Gdy poczułam ciężar smoka, wybudziłam się z letargu, w który wpadłam, rozmawiając z Dagonem. Ryknęłam ze złości, szarpiąc się wściekle, ale napastnik okazał się o wiele większy i cięższy ode mnie. Z początku miałam idiotyczne skojarzenie, że to może babcia przybyła, by jeszcze raz mnie ochrzanić, ale szybko odrzuciłam tę możliwość – choć staruszka bywa porywcza, wbijanie szponów pod łuski nawet dla niej jest zbyt brutalne. Jęknęłam, czując zapach własnej krwi.
Kto to, do cholery?! Katrina, siostra Huberta, zaginionego pełnoprawnego Strażnika Berlina? Byłam tak oszołomiona atakiem, że w zasadzie przyjęłam tę ewentualność – dziewczyna w końcu miała powody, żeby mnie nie lubić. Nie dość, że mogłam mieć w zniknięciu jej brata jakiś udział, bo w końcu pomogło mi wybić się na pozycję, to jeszcze została odsunięta od przejęcia obowiązków po poszkodowanym, choć z jej punktu widzenia była po nim następna w kolejce...
Ale przecież piętnastoletnia smokonka nie zdołałaby unieruchomić starszego pół-wyverna!
Wykręciłam szyję pod z pozoru niemożliwym kątem i nie wahając się dłużej dmuchnęłam ogniem. Fioletowy płomień błysnął i sparzył wielką czerwoną łapę, do tej pory wbijającą mój kark w dach bloku.
Zaraz, czerwoną?
Smok zakwiczał z bólu, odskoczył na kilka metrów, machając skrzydłami dla zachowania równowagi. Nie czekając dłużej, zerwałam się z miejsca i przygotowałam do odparcia kolejnego ataku, szczerząc kły. Rany na bokach piekły mnie niemiłosiernie.
Mój napastnik był o połowę większy ode mnie, miał piękne lśniące łuski w kolorze czerwieni tak intensywnej, że aż wpadającej miejscami w ognisty pomarańcz, złote ślepia, gładkie zakrzywione rogi, dwie pary skrzydeł i okazały kostny grzebień, biegnący wzdłuż całego kręgosłupa, od karku, aż po czubek długiego, zwinnego ogona.
Był wielki, silny, cholernie szybki i... znajomy.
Cztery ogromne skrzydła zafalowały, nozdrza rozjarzyły się ciepłym blaskiem, a spomiędzy ostrych kłów wytrysnął jasny płomień. Nic sobie z tego nie robiąc – w końcu ogień nie potrafił mnie skrzywdzić – rzuciłam się do przodu, chcąc smoka zwyczajnie staranować – stał na samej krawędzi, więc istniała możliwość, że zdąży ochłonąć, gdy będzie musiał ratować się przed upadkiem. Nic z tego – bez żadnego trudu mnie wyminął i uderzył łapą w grzbiet, przez co zaryłam w spaloną słońcem papę tak pięknie, że aż żałowałam, że nikt tego nie nagrał. Chwilę leżałam z rozłożonymi skrzydłami, nie mogąc opanować zawrotów głowy.
Smokon, warcząc, nachylił się nade mną, prawdopodobnie zamierzając wgryźć się w mój kark i pokazać tym swoją dominację, ale niczego nie zamierzałam chamowi ułatwiać. Okręciłam się i zaatakowałam wszystkimi łapami i zębami jednocześnie, wczepiając się w przeciwnika jak wściekły kot. Szczególnie reprezentacyjnie to z pewnością nie wyglądało, ale okazało się skuteczne – uderzony w pysk, parsknął wściekle i odsunął się na tyle, że mogłam swobodnie wstać.
Musiałam przyznać, że nie spodziewałam się po nim takiej zawziętości. Dyszałam już, zmęczona walką, do której nie miałam szansy przywyknąć, obserwując, jak zaczyna mnie okrążać, bijąc ogonem ze złością. Spomiędzy zębisk tryskały iskry i obłoczki czarnego, gryzącego dymu.
Kurt, ogarnij się wreszcie, nie poznajesz mnie?! – krzyknęłam, wiedząc, że kolejnego zwarcia z pewnością nie wytrzymam. Jak na złość, już miałam ochotę wypluć płuca, a ten znowu się na mnie szykował.
Zamarł z jedną łapą w górze, czujnie przekrzywiając łeb. Chwilę patrzył na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz.
Nihal? – jęknął wreszcie.
Tak zaskoczonego smoka to ja jeszcze w życiu nie widziałam. Bardzo adekwatnie do sytuacji zaczęłam go porównywać w myślach do surykatki, za co dostałam mentalnego kopa od Dagona.
A kto niby?! – warknęłam wściekle. – Łuski mi będą miesiącami odrastać! – Z żalem wskazałam na poranione boki. Na szczęście gorzej to wyglądało, niż bolało.
Przepraszam, ja... nie wiedziałem, że to ty. – Skłonił łeb z szacunkiem.
Nie wiedziałeś?! Jak to nie wiedziałeś?! Pierwszy raz w życiu mnie widzisz, czy jak?! – Zaczęłam się dosłownie ciskać, zaczynając zataczać kółka na dachu. Dostałam czegoś w stylu typowego babskiego pierdzielca.
Nihal... – Urwał na chwilę, jakby niepewny, czy może odezwać się bez ryzyka stracenia którejś kończyny. – Nihal, ja ciebie jeszcze nigdy nie widziałem jako smoka, pamiętasz?
Zatrzymałam się.
Kurde, miał rację...
Mój kochany kuzyn Kurt w zasadzie nie jest nawet moim kuzynem, a synem męża mojej cioci z pierwszego małżeństwa. Ma dwadzieścia dziewięć lat, zachowuje się jak kompletny buc z psychopatycznymi zapędami i ogólnie... mi zawsze kojarzy się z groźnym mordercą z przerysowanego serialu lub czarnym charakterem z bajki Disneya. Jest średniego wzrostu, umięśniony na tyle, że falami klęka za nim ładniejsza część społeczeństwa, i nosi się tak, że wujkowi od zawsze się włos na głowie jeżył. Ubiera się we wszelkie odcienie szarego i czarnego, ma czerwono-czarne włosy (składające się z grzywki i irokeza jednocześnie – chore, ale prawdziwe) i całą gamę kolczyków w uchu. Do tego wszystkiego pozostaje najinteligentniejszą osobą, jaką znam.
Nigdy jakoś szczególnie blisko się nie trzymaliśmy. Zawsze starał się pozostawać na uboczu względem mojej rodziny, chyba nigdy nie czuł się tak naprawdę jej członkiem. Gdy ciocia i wujek przyjeżdżają do nas, obowiązkowo zabierając ze sobą młodszych synów, z którymi to toczę wojnę od najmłodszych lat, on zwykle zostaje w domu, pojawiając się łaskawie tylko na większe okazje. Mam wrażenie, że w jakiś sposób nas obwinia o to, że musiał przeprowadzić się z wujkiem do Berlina – w końcu w rodzimym Monachium zostałby Strażnikiem – ale sam się przecież na to zgodził. Sama nie wiem – możliwe, że trochę się go boję, chociaż nigdy nie dał mi po temu powodu, ale nie rozmawiam z nim więcej. Raz w życiu mieliśmy moment większego zbliżenia, gdy pewnego dnia przypadkiem nakryłam go na przemianie w smoka i wpadłam w typowo dziecięcą euforię, przejawiającą się zapewnianiem, że „ja też”, „to fajowo”, „ale mój smok jest fajniejszy” i „kiedyś razem polatamy”. Do dzisiaj pamiętam, że szczególnie z mojego szpiegowania zadowolony nie był. O tym, że go nie wydam, zapewniałam do góry nogami – bo trzymał mnie za kostkę nad ziemią, wściekły jak sto nieszczęść. Wątpię, żeby mógł mi wtedy zrobić krzywdę – raczej by się nie powstrzymywał, skoro wyraźnie doprowadzałam go do szału głupawką nawet w tak niewygodnej pozycji – ale zawsze miał w sobie coś, co budziło respekt.
Może to te głupie włosy?
No tak – przyznałam w końcu, lekko się wycofując. – Dobra, może faktycznie mnie nie widziałeś... Ale, kurde, każdego obcego smoka tak traktujesz?! Mogłeś mnie zabić!
Nie chciałem cię zabijać, to po pierwsze. – Lekko uniósł wargi. Choć zamierzałam pozostać na dominującej pozycji, odruchowo położyłam uszy po sobie w poddańczym geście. – Po drugie – słyszałem o zniknięciu tutejszego Strażnika. Miałem szukać anomalii, a czarny smok taką właśnie mi się wydał.
Przecież mówiłam ci, że jestem dziedziczką Dagona! – fuknęłam.
Ale kto by ci wierzył...
No teraz to się zapowietrzyłam.
Dobra, daruj sobie – westchnął, widząc, że szykuję się z dłuższym monologiem. – Przepraszam. Okej? Mogę ci nawet jakąś cholerną maść na skaleczenia kupić...
Niech ci będzie. – Pokazałam mu jeszcze zęby, żeby nie było, i z powrotem podpełzłam do krawędzi dachu. Miałam nadzieję, że przez tę drobną sprzeczkę niczego nie przegapiłam...
Parking przed galerią handlową wyglądał w zasadzie identycznie, jak przed chwilą. Pojawiło się tylko więcej samochodów – w tym jeden ciężarowy – ale miałam nadzieję, że niczego to jeszcze nie wróży. Babcia coś wspominała, że nie mogę dopuścić, by wywieziono stąd dinozaura, ale jakoś średnio potrafiłam wymyślić, jak miałabym temu zapobiec.
Co tam się dzieje? – Kurt nagle dosłownie zmaterializował się tuż obok, jakby dopiero teraz zauważył ruch przed budynkiem.
E, nawet nie pytaj – jęknęłam. – Zawalam swoje świeżo upieczone strażnicze obowiązki, a co może się dziać?
Że co? – Spojrzał na mnie dziwnie. – Ciebie mianowali Strażniczką? A nie Katrinę? Przecież ty nawet nie przeszłaś szkolenia!
Owszem, nie przeszłam, o czym doskonale pamiętam. – Zgrzytnęłam zębami. – Nie wiem, czemu mnie wybrali, jasne? Podobno chodziło o to, że Katrina będzie działać zbyt emocjonalnie, ale, szczerze mówiąc, ciągle mi się wydaje, że w tym jest kruczek. Tylko ni cholery go nie widzę. Ale czemu właściwie nie wzięli ciebie? Nadajesz się chyba najlepiej z obecnych.
Ja mam inne zadania. Ale ty? Rada prędzej wybrałaby szalonego, niż niewyszkolonego – prychnął. – Nie mówili nic więcej?
A co ty taki niedoinformowany? – zdenerwowałam się. – Ciebie podobno lubią i ciorają po tych wszystkich... zebraniach. Nic ci nie mówili?
Może i mnie na swój sposób lubią, ale nie zwierzają się ze wszystkiego, co robią. Dostałem swoją rolę w tym wszystkim i nie pytałem o nic więcej. Nawet do głowy mi to nie przyszło. Intrygi nie są w ich stylu...
Jasne, a mi kaktus na ręce wyrośnie – zaśmiałam się bez cienia wesołości. – Znamy chyba zupełnie inną Radę.
Zamilkliśmy, wbijając wzrok w migające światła policyjnych wozów.
Chyba przysypiałam. Szalejące po betonowym placu ludziki dwoiły i troiły mi się w oczach, coraz mocniej kojarząc się z rojem nadpobudliwych mrówek. Światła migały coraz wolniej, lodowaty wiatr stawał się z każdą chwilą bardziej lodowaty, a milczące towarzystwo drugiego smoka niedostrzegalne. Momentami łapałam się na tym, że łeb mi zaczyna lecieć, kilkukrotnie nawet cudem uratowałam się od przysłowiowego przybicia gwoździa. Nawet Dagon z jakiegoś powodu milczał, być może przybity duchową obecnością innego smoka, zapewne wrogo nastawionego.
Wszystko to złożyło się na to, że w pierwszym momencie nie zrozumiałam, co powiedział do mnie Kurt. Rozejrzałam się nieprzytomnie, jakbym nie pamiętała, gdzie smok poprzednio siedział, i z trudem skupiłam na nim wzrok.
Że co? – spytałam średnio przytomnie. Jeśli wyglądałam tak, jak myślę, że wyglądałam, to przestawiałam sobą żywy obraz nędzy i rozpaczy. Widzieliście kiedyś smoka o różnobarwnych ślepiach zapuchniętych i zaczerwienionych z niewyspania? To się cieszcie, bo pewne by się wam śniło po nocach.
Mówiłem, że coś niosą... – Kurt wywrócił ślepiami, wyraźnie biorąc pod uwagę zepchnięcie mnie z dachu w cholerę. Jakoś chyba mu grałam na nerwach.
W sumie ja zawsze mu grałam na nerwach. Nie rozumiałam, skąd to się bierze, ale naprawdę mnie to czasami bolało. Żyły sobie wypruwałam, by jakoś się przed nim pokazać – może nawet troszkę mu zaimponować – a zawsze dostawałam jedynie chłodną obojętność, czasami lodowatą irytację w zamian.
Skupiając się na przepływającej przeze mnie fali goryczy, słowa przybranego kuzyna zrozumiałam dopiero po dłuższej chwili.
Co niosą? – Obróciłam się i skupiłam wzrok na kilku maleńkich postaciach, wiozących na sporym wózku jakiś zakryty czarnym workiem kształt. Przypominało to... – Ożesz w mordę! – Zerwałam się na cztery łapy.
Co znowu?! – Kurt wyszczerzył na mnie kły.
To ten cholerny dinozaur! Babcia mówiła, że nie mogę pozwolić, by go zabrali do badań!
Właściwie zanim jeszcze skończyłam mówić, zdążyłam rozwinąć skrzydła i wślizgnąć się na wznoszący prąd powietrza. Błyskawicznie skierowałam się w stronę sporej furgonetki, do której właśnie kilku mężczyzn w fartuchach pakowało martwe zwierzę.
Zatrzymałam się w ostatnim momencie. Zawisłam kilka metrów nad zbiegowiskiem, stapiając się z czernią nocnego nieba i przesuwając skrzydłami na tyle lekko, by nie wydało to żadnego dźwięku. I co ja miałam niby teraz zrobić? Przecież nie sfrunę tam między nich i nie nakażę oddania ciała... Brak planu ciążył mi gulą w gardle.
Wysoko nade mną na tle chmur przesunął się ogniście czerwony kształt. Byłam po prostu pewna, że Kurt skieruje się do domu, zirytowany moim towarzystwem na tyle, by chcieć ulotnić się bez pożegnania. Spodziewałam się tego, ale i tak poczułam dziwną gorycz. Niby czemu łudziłam się, że w czymkolwiek mi pomoże? No dobra, całkiem długo siedział tam ze mną na dachu, ale pewnie było mu po prostu głupio, że tak mnie wcześniej potraktował. Nie ma szans, żebym kiedykolwiek stała się dla niego kimś więcej, niż małą, wnerwiającą dziewczynką z rodziny, do której nawet nie chciał należeć...
A właściwie to czemu mnie to obchodzi? Warknęłam na siebie i potrząsnęłam głową, chcąc odegnać coraz dziwniejsze myśli. Dagon taktownie milczał, choć wyczuwałam, co mu tam chodzi po tym smoczym móżdżku. Wyczuwałam, ale ni cholery mi się to nie podobało.
Wzdrygnęłam się, gdy silnik ciężarówki zakasłał, a pojazd ruszył w wolnym tempie do przodu. Kilku policjantów otworzyło przed nim tymczasową bramę. Powoli sunęłam w powietrzu na tyle wysoko, by nie musieć wymijać budynków, i na tyle nisko, by dobrze widzieć, co się dzieje.
Auto minęło osiedlowe uliczki i wyjechało na ruchliwą dwupasmówkę. Chwilę stało na światłach, by wreszcie skręcić na skrzyżowaniu i zacząć metodycznie dążyć do opuszczenia miasta.
Tylko że mi nawet przez chwilę nie zaświtało, co powinnam z tym fantem zrobić. Dobra, jedzie, dobra, spierdziela z miasta, ale co w związku z tym? Żałowałam, że w tym wcieleniu nie mogę zadzwonić do babci. Powinnam poszukać miejsca, w którym mogłabym spokojnie się przemienić i wykonać niezbędny telefon... Tylko co, jeśli w tym czasie zgubię cel?
Najlepiej będzie, jeśli upozorujemy to na wypadek.
Na chwilę zachwiałam się w powietrzu, słysząc głos.
A ty co tu jeszcze robisz?! – zdenerwowałam się. No ładnie, Nihal, tak ci zależy na aprobacie Kurta, a gdy on wykazuje trochę dobrych chęci, ty już lecisz do niego z ryjem...
Jak to co robię? – Miałam wrażenie, że ziewnął. – Próbuję odzyskać ciało jakiegoś pieprzonego dinozaura, choć nawet nie powinienem się w to mieszać. Kurde, dinozaur? Nie wierzę, że ci w to uwierzyłem. Więc chcesz posłuchać?
Myślałam, że... – zacięłam się na chwilę – że sobie poleciałeś.
Jasne. Miałbym zostawić cię z tym samą? Zastanów ty się. Zginęłabyś beze mnie.
Chciałam zaprotestować, ale właściwie całkowicie się z nim zgadzałam.
Dobra, mów, co mam robić – westchnęłam z rezygnacją.
Wypadek, Nihal. Nie uda nam się załatwić niczego dyskretnie, więc musimy to zrobić tak nachalnie, by w opowieść nikt nie uwierzył. Czaisz?
Niezbyt. Zaczekaj no! – Zaczęłam wpadać w lekką panikę, widząc, że czerwony smok obniża lot. – Przecież oni...
Nie uwierzą. Gdy zobaczą dwa smoki szturmujące ciężarówkę, uznają nas za przywidzenie, halucynacje lub efekt szoku po wypadku.
Niech ci będzie. Lepszej alternatywy i tak nie mam. Co mam robić?
Ja rzucę się na maskę. Ty przypilnuj, żeby ciężarówka w nic nie uderzyła, bo trupy tylko by nam wszystko skomplikowały. Następnie plujesz ogniem, jeśli któryś spróbuje się wychylić. Ja w tym czasie gwizdnę dinozaura... I oby okazał się dinozaurem, a nie przerośniętym domowym legwanem, bo nie ręczę za siebie, jeśli histeryzowałaś bez powodu...
Poczułam się lekko dotknięta – a nawet nie lekko, bo zabolało jak skurczysyn – ale taktownie przemilczałam sprawę.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ognisty smok skoczył na na szczęście pustą ulicę, wylądował tuż przed furgonetką, rycząc wściekle. Pomiędzy jego zębiskami zatańczyły jasne płomienie, szponiasta łapa uniosła się do ciosu...
Kierowca gwałtownie wcisnął pedał hamulca i jednocześnie skręcił kierownicę, chcąc wyminąć nieprawdopodobną przeszkodę. Autem zarzuciło, zachwiało się niebezpiecznie, przechylając na jedną stronę. Nie bardzo wiedziałam, jak niby miałabym zapobiec upadkowi – podtrzymać? Podnieść samochód? Ograniczyłam się do przycupnięcia na dachu i skontrowania wielkimi skrzydłami – na szczęście okazały się na tyle pojemne, że pojazd zwolnił znacznie, stabilizując się i na końcu lądując w barierce na krawędzi jezdni. Jedynym większym uszkodzeniem pozostał częściowo zerwany dach, który nie wytrzymał siły smoczego hamulca.
Kurt pociągnął szponami za klamkę klapy bagażnika, ta urwała się i została mu w łapie. Zdenerwowany, wbił pazury w metal i szarpnął, wyrywając go z zawiasów. Tak jak przewidział, kierowca i pasażer spróbowali wysiąść, ale powstrzymał ich skutecznie pierścień fioletowego ognia wokół auta. Miałam nadzieję, że nic przez to nie wybuchnie, bo fajerwerki zdecydowanie nie zaliczały się w poczet rzeczy, na które miałam dzisiaj ochotę.
Uciekaj! – ostrzegł Kurt. Kątem oka zauważyłam, że złapał już owinięte w folię zwierzę i wzbił się do lotu.
Czekać nie zamierzałam, bo jakoś tak miałam coraz mocniejsze wrażenie, że zaraz pojawią się świadkowie.
Jak się okazało, dalszego planu też nie miałam. Leciałam u boku starszego smokona, postanowiwszy całkowicie zdać się na niego. No dobra, cudem dorwaliśmy ciało dinozaura, ale co dalej? Przecież nie wyrzucimy go na śmietnik...
Nawet nie wiem jakim cudem, ale znaleźliśmy się w okolicy, w której mieszka moja babcia. Ocknęłam się nagle, widząc przemykające pod nami znajome bloki, i zerknęłam z zaciekawieniem na Kurta. Nie zaszczycił mnie choćby wyniosłym spojrzeniem, jakbym była powietrzem.
Wylądował pod właściwą klatką schodową, przywołał mnie gestem. Posłusznie osiadłam na ziemi i przybrałam postać człowieka. Podeszłam do czarnego worka, odruchowo uklęknęłam przy nim i zbliżyłam dłoń. Tak, arktyczne zimno, które poczułam jeszcze w galerii, nie było złudzeniem – nawet przez warstwę plastiku skóra aż mnie zabolała.
Wiesz, dlaczego on jest taki zimny? – spytałam, gdy Kurt, już w ludzkim wcieleniu, bez wysiłku narzucił sobie zwłoki na ramię. Rany, jak to brzmi...
Nie mam pojęcia. I liczę na to, że nie będę musiał mieć – uciął.
No jasne. Czego się spodziewałaś...
Wdrapaliśmy się po schodach na drugie piętro, wcisnęłam dzwonek przy drzwiach. Zreflektowałam się szybko i użyłam drugiego, doklejonego obok – stary babcia zakleiła taśmą klejącą, pewnie się zepsuł.
Staruszka otworzyła zaskakująco szybko. Z początku wyglądała, jakby natrętnego gościa zamierzała zwyczajnie ochrzanić, ale zbladła na nasz widok i przełknęła w ostatnim momencie soczystą wiązankę.
Co wy tu robicie w środku nocy?! – jęknęła i załamała ręce. Zabrzmiało to tak, jakbyśmy ją co najmniej obudzili, a nie miała na sobie nawet koszuli nocnej, tylko standardową wełnianą spódnicę i elegancki sweterek. Nawet makijażu nie zmyła...
Mamy przesyłkę – poinformowałam i jak gdyby nigdy nic wcisnęłam się do ciasnego przedpokoju. – Miałam jakoś go wykraść, ale nie bardzo wiem, co teraz z tym zrobić.
Kurt bez słowa wszedł za mną. Z ulgą rzucił ciężki pakunek na kafelki. Babcia zdusiła kolejne przekleństwo.
Zostawcie tutaj – zdecydowała wreszcie. – O tej porze was i tak nikt nie przyjmie. Zaraz zadzwonię, gdzie trzeba... Chcecie ciasta?
Aż mi się zakręciło w głowie na tą zmianę tematu.
Nie... Może innym razem. – Jakoś nie byłam w nastroju. Z niewiadomych przyczyn wciąż ciążyło mi to, że miałam wrażenie, iż Kurt z chęcią by mnie zamordował.
Niech wam będzie. – Jak zwykle wyglądała na zawiedzioną. Babcia lubi gości nawet o trzeciej w nocy. – Zmykajcie już do domów. Rodzice pewnie się martwią.
Pożegnałam się grzecznie i wyszłam na klatkę schodową. Sąsiedzi babci pewnie znienawidzą mnie przez te szpilki.
W milczeniu zeszliśmy na dół. Pod blokiem już przemieniłam się w smoka i odruchowo przeciągnęłam, jak za każdym razem, gdy przywdziewałam większą skórę. Obejrzałam się przez grzbiet.
Kurt nadal stał w ludzkim wcieleniu i przyglądał mi się z dziwnym błyskiem w oczach. Nie wiedziałam, co chodziło mu po głowie, i wiedzieć nawet nie chciałam. Czułam się jak mała, szara myszka bez kompletnie żadnego poczucia własnej wartości i bynajmniej nie byłam w nastroju do interpretowania jego humorów. Jak znam siebie, tylko bym znalazła kolejną rzecz, by jakoś sobie dowalić.
Bez słowa pożegnania rozprostowałam skrzydła i wzbiłam się do lotu. Miałam nadzieję, że chłód powietrza zdoła mnie jakoś otrzeźwić, przywołać do porządku...
Nic z tego.
Najgorsze jest to, że sama zaczynam się bać własnych uczuć. Bo chyba wiem, co to jest. Ale za cholerę się do tego nie przyznam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz