Ogólnie rzecz biorąc
miałam serdecznie dosyć wszystkiego.
Była godzina
siedemnasta, a mi zdawało się, że już jest głęboka noc. Po
niezwykle intensywnej kłótni z rodzicami postanowiłam
najzwyczajniej w świecie dać sobie spokój z próbami skupienia się
na czymkolwiek i wybyłam na dwór, po drodze łapiąc jeszcze
skórzaną kurtkę z wieszaka. No i teraz tego żałowałam, bo
pociłam się pod nią jak głupia. Byłam tak mokra, że czułam się
tak, jakbym ubrała się tuż po wyjściu spod prysznica, zapominając
się wytrzeć. Szkoda, że pewnie tak nie pachniałam.
Łaziłam tak sobie
wąskimi chodnikami między klockowatymi blokami z lat
pięćdziesiątych. W większości okien paliło się światło, co
doskonale ułatwiało mi praktykowanie chamskiego podglądania.
Zawsze w sytuacjach podobnych do tej bezczelnie stalkowałam ludzi,
nieraz nawet w smoczym wcieleniu, przelatując tak blisko, że bez
trudu mogliby mnie dostrzec. Zapuszczałam ciekawskiego żurawia do
mieszkań i wyobrażałam sobie, co by było, gdybym urodziła się w
jednej z tych rodzin. Czy byłabym tą samą Nihal, gdyby ściany w
moim salonie pomalowano pękającą już ze starości brzoskwiniową
farbą? Czy wyrosłabym na tak wrednego ryja, gdyby czuwał nade mną
kiczowaty żyrandol z kloszami w kształcie tulipanów, z których
sterczały odrażająco chyba wszystkie modele wyprodukowanych w
ostatnich latach świetlówek? A może wyrosłabym na imprezującą
seksowną blondynkę, gdyby nad moim rozwojem sprawowała pieczę
staromodna meblościanka, malowana lakierem o wysokim połysku? Nie,
przy meblościance raczej dość szybko stałabym się nieletnim
moherem, meble tego typu mają zaklętą w sobie silnie oddziałującą
duszę... co doskonale widać po mojej babci.
Między starymi blokami
rosną równie wiekowe drzewa, w większości przypadków wyższe już
od czteropiętrowych budynków. Ich wijące się pod ziemią korzenie
powybrzuszały i tak już popękane z upływu lat płytki chodnikowe,
sprawiając, że cholernie łatwo było potknąć się o ich
wystające krawędzie. Nie jest raczej trudnym do przewidzenia, że
ja wywalałam się o nie notorycznie.
W dzień było
zaskakująco ciepło i słonecznie, więc teraz wszystkie nagrzane
tym betonowe elementy krajobrazu emanowały nieznośnym gorącem.
Powietrze stało się duszne, wilgotne i jakby ciężkie. Dziwiłam
się, że w pomarańczowym świetle ulicznych latarni nie widać
snujących się pasm tropikalnej, pachnącej zielenią mgły.
Nagle z równoległej
nieoświetlonej uliczki wypadło coś dużego, niemal mnie
przewracając. Zachwiałam się, zaklęłam nieco szpetnie i w
ostatnim momencie złapałam się znaku drogowego. Gdy już upewniłam
się, że zdołam ustać na nogach, spojrzałam za szybko oddalającym
się cieniem. Pierwszą moją myślą było: rany, co za dziwny pies.
Był po prostu ogromny, jeszcze większy od Mikiego, którego i tak
podejrzewałam o bycie mutantem. Kłębem sięgał mi chyba do
ramienia, jeśli nie wyżej. Ponadto poruszał się jakoś dziwnie,
jakby podrygiwał na tylnych łapach, przednie chroniąc przed
obciążeniem.
Może coś mu się
stało? Może na przykład miał wypadek, dlatego kuśtykał prawie
na oślep, nie zważając na otoczenie? Musiałam za nim iść i to
sprawdzić. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby stało się coś
poważnego, a ja bym to zignorowała.
Puściłam się biegiem
za zwierzęciem. Opuściłam wylaną nierównym asfaltem osiedlową
uliczkę i skręciłam na chodnik, po którego jednej stronie rosły
podświetlane przez słabą latarnię drzewa, a po drugiej wznosiła
się wysoka, powyginana siatka, odgradzająca niewielkie boisko. Pies
biegł niedaleko przede mną. Zwolnił już i niepewnie rozglądał
się na boki, jakby nie mogąc poznać, gdzie się znalazł.
Podbiegłam bliżej, zagwizdałam i wyciągnęłam przyjaźnie dłoń.
Odwrócił się
gwałtownie, w rozproszonym świetle naraz mignęły mi trzy co
najmniej niepokojące szczegóły: podkulone, jakby niewykształcone
przednie łapy, podłużny pysk o gadzim kształcie i kryza z
lśniących pomarańczowych piór wokół łysego karku...
Krzyknęłam, gdy ostre jak sztylety zębiska kłapnęły milimetry
od moich palców. Byłam tak oniemiała, że zwyczajnie spanikowałam
– odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do ucieczki, nawet nie
oglądając przez ramę.
Wpadłam na wąską
ścieżkę między blokami i wskoczyłam na teren galerii handlowej.
Wielki, nowoczesny, całkowicie oszklony budynek tak bardzo nie
pasował do postenerdowskiego blokowiska, na którym się znajdował,
że aż chciało się śmiać. Klucząc między ciasno zaparkowanymi
samochodami, jakoś udało mi się dobrnąć do głównego wejścia.
Pomimo tego, że serce łomotało mi ze strachu, nie mogłam nie
zauważyć wielkiego baneru z logiem KFC, na którym pyszniło się
zdjęcie najnowszego, wielce apetycznego zestawu. Burczenie w brzuchu
na moment zagłuszyło kołatanie w piersi.
Wpadłam do środka,
zatrzymałam się koło nowoczesnej fontanny i oparłam się o jej
wyłożoną czarno-złotą mozaiką cembrowinę, próbując złapać
oddech. W jazgotliwym tłumie ludzi poczułam się odrobinę mniej
nierzeczywiście, więc mogłam wreszcie się uspokoić i gruntownie
zastanowić nad tym, co widziałam.
Bo prawda jest taka, że
chyba widziałam dinozaura. Niewielkie drapieżne bydlę o łuskach
barwy ognia i małych wrednych oczkach. Jakoś nie chciało mi się w
to uwierzyć, ale halucynacje były jeszcze mniej prawdopodobne...
Otrząsnęłam się i
ruszyłam do bocznego wejścia, wychodzącego praktycznie na uliczkę,
na której słyszałam jeszcze stukot pazurów goniącego mnie
dziwadła. Zbliżyłam się do szklanych drzwi i przykładając
dłonie do szyby, by nie odbijało się w niej ostre światło
sklepowych neonów, wyjrzałam na zewnątrz. Natychmiast odskoczyłam
kilka kroków w tył, powstrzymując się od mało reprezentacyjnego
pisku. Dinozaur stał tuż przed wystawową szybą z groteskowo
przekrzywionym łbem, jakby przyglądał się zaprezentowanym tam
manekinom. Podeszłam jeszcze raz, tym razem ostrożniej. Dopiero
teraz zauważyłam, że zielony pasek, owinięty w talii kraciastej
sukienki (no co za bezguście) delikatnie się poruszył...
Bo to nie był pasek, a
wąż. Soczyście zielony, długi na dobre dwa metry, z nieco
ciemniejszym od łusek kostnym grzebieniem biegnącym wzdłuż
kręgosłupa i o lekko czerwonawych szczękach. Miałam niemiłe
skojarzenie, że wargi zafarbowały mu od krwi ofiar... Czy węże w
ogóle mają wargi?
Dinozaur przyglądał
się pobratymcowi, wyglądał na głodnego.
Jęknęłam i
delikatnie ulotniłam się z powrotem do fontanny. Miałam głupie
wrażenie, że w ostrym świetle jestem bezpieczniejsza. Tak, jakby
nowoczesność odstraszała wszelkie niezwykłe zjawiska, jakby w
otoczeniu hałasu, technologii i wrzeszczącego tłumu magia stawała
się niemożliwa...
Wiedziałam, że wcale
nie miałam do czynienia z nie wiadomo czym, tylko magicznym
stworzonkiem. Niedawno zyskana pozycja Strażniczki oznaczała, że
to ja mam coś z tym zrobić. Ten cholerny „przywilej” coraz
mniej mi się podobał. Normalnie kiedyś zrobiłabym piękny w tył
zwrot, zamknęła dokładnie drzwi i poszła spać w cholerę, a
tak... mogłam se tylko pomarzyć. Bo jak nie ja, to kto się tym
zajmie? Jeszcze te dziwadła kogoś zeżrą...
Chyba jednak bardziej
pasowało mi leniwe i wygodne życie wyrzutka. Nie musiałam
przynajmniej wstawać z kanapy.
No dobra, teraz do
rzeczy. Lepiej rozwiązać sprawę jak gad z gadem, czy może jednak
kopnąć się do domu po miecz? Kurde, czy to nie podpada pod
znęcanie się nad zwierzętami?! Wolałabym jednak nie wpisywać
czegoś takiego do CV...
Wyjęłam z kieszeni
telefon i szybko wybrałam numer babci. To znaczy... prawie szybko,
bo ręce tak mi się trzęsły, że kilka razy pomyliłam się przy
wpisywaniu odblokowującego ekran hasła. Przyłożyłam słuchawkę
do ucha i zaczęłam niecierpliwie przechadzać się między
sklepami, zygzakiem lawirując między ludźmi. Wszystko dookoła
straszyło chaosem i dziwną muzyką.
Jak to można było
łatwo przewidzieć, nie doczekałam się miłego powitania.
– Nihal, co ci
przyszło do głowy, żeby dzwonić o tej porze? Właśnie leci
„Wspaniałe stulecie”! – usłyszałam kipiący wściekłością
głos. Dość łatwo mogłam sobie wyobrazić, że babcia, krzycząc
na mnie, jednocześnie popatruje z przedpokoju na telewizor,
niecierpliwie miętoląc paczkę chusteczek. – Oby to było coś
ważnego!
– Babciu... chyba mam
problem – zaczęłam nieśmiało.
– Jaki problem?!
Znowu nie ma kto ci zwolnienia z wf-u wypisać?! – prychnęła.
– Jest gorzej. Chyba
goni mnie jakiś prehistoryczny gad.
W słuchawce zapanowała
cisza. Czekałam cierpliwie, palcem rysując skomplikowane wzory na
okrywającej sklepową wystawę szybie. Cholera, muszę mieć te
buty...!
– Nihal, kochanie,
dlaczego goni cię... gad? – wydukała wreszcie.
– Nie mam pojęcia.
Może smacznie wyglądam? Albo mu rodzinę uraziłam? –
zniecierpliwiłam się. – Powiedz mi lepiej, co ja powinnam z nim
zrobić!
– Przestań się
denerwować i wytłumacz mi dokładnie, jak wygląda.
– A jest jakiś
taki... drapieżny, no. I pomarańczowy. Chodzi na dwóch łapach. Ma
trochę piór... – wymieniałam.
– Dobrze, wystarczy.
Powinnaś sobie z nim poradzić. Pilnuj, żeby nie zrobił nikomu
krzywdy. Spróbuj go złapać, a jeśli ci się nie uda, zabij.
Niewielu będzie rozpaczać.
– Zaczekaj! Co to
jest? I dlaczego mam go zabijać?! – zawołałam jeszcze, ale
babcia zdążyła już odłożyć słuchawkę. Obrzuciłam telefon
morderczym spojrzeniem i schowałam go do kieszeni.
No okej. Mam to coś
złapać albo zabić. A co, jeśli nie mam ochoty ani na jedno, ani
na drugie? Poza tym, co ja mam zrobić, jak już go złapię? Wziąć
pod pachę i na siłę wkopać do najbliższego przejścia między
wymiarami?
Zachwiałam się i
wylądowałam w jakimś ozdobnym drzewku, gdy z impetem wlazła we
mnie kompletnie obładowana zakupami paniusia. Oprócz tego, że
wyglądała jak juczny koń, nadawała jeszcze przez telefon i
zajadała się topniejącym lodem, zalewającym rękę prawie po
łokieć. Wyglądała, jakby nawet mnie nie zauważyła. Chyba
wszystko dzisiaj sprzysięgło się przeciw mnie... Szybko
rozważyłam, czy może jej jeszcze nie dogonić i nie popchnąć
tak, by wpadła do śmietnika. Ciekawe, czy by to zauważyła, czy
nadal przebierałaby nogami...
Nagle usłyszałam
donośny brzęk tłuczonego szkła i krzyki przestraszonych ludzi.
Błyskawicznie otrząsnęłam się z twórczego zamyślenia i pędem
rzuciłam w kierunku fontanny, gdzie zbierał się już tłumek
gapiów. Bez wahania roztrąciłam zagradzających mi drogę ludzi,
ignorując ich przekleństwa; paru co gorliwszych w próbach
zatrzymania mnie poczęstowałam soczystym kopniakiem podkutym
glanem.
Mało brakło, a
władowałabym się pod sam nos toczącego pianę z pyska dinozaura.
Ktoś krzyknął, jakaś
kobieta w pośpiechu wzywała przez telefon policję, z nadmiaru
wrażeń nie mogąc sobie przypomnieć adresu galerii. Kilka
nastolatek rzuciło się do ucieczki, komentując sytuację w
wyjątkowo niewybrednym języku, elegancka starsza pani zaczęła się
modlić, cofając drobnymi kroczkami. Trzech ochroniarzy stało jak
kołki, z tępymi wyrazami twarzy ważąc w dłoniach pałki
teleskopowe.
A ja nie mogłam
oderwać oczu od malutkich brązowych ślepi stworzenia. Miałam
wrażenie, że coś się zmieniło – rogówki były mocno
przekrwione, źrenice maksymalnie rozszerzone, a spojrzenie jakby
mętne, nie tak bystre, jak przy naszym wcześniejszym spotkaniu. I
ta piana i lekki dygot całego ciała... Przed oczami uparcie stawał
mi obraz dziwacznego węża, ale nie miałam czasu się nad nim
zastanawiać. Dinozaur kłapnął zębami tuż przed moją twarzą i
pochylił głowę na długiej szyi, szykując się do ataku.
Zadziałałam
błyskawicznie i właściwie tylko dzięki temu, że miałam naprawdę
mało czasu na reakcję, nie popadłam w samozachwyt nad własnym
refleksem. Moje ciało pokryły jasne płomienie, podskoczyłam,
zawisając metr nad wyłożoną drogimi kaflami posadzką. Ogromne
czarne skrzydła ze świstem przecięły powietrze, białe szpony
błysnęły, a matowe łuski zdawały się pochłonąć część
światła. Machnęłam kolczastym ogonem, z trudem zachowując
równowagę po gwałtownym uniku, i wyszczerzyłam groźnie wilcze
kły.
Cóż, jeśli miałam
nadzieję, że stwór się przestraszy, to mocno się przeliczyłam.
Jedynym, co osiągnęłam, było wzbudzenie paniki w tłumie, który
bezładną chmarą rzucił się w stronę wyjścia, po drodze
porzucając cały dobytek.
Pierzasty dinozaur
działał jak w amoku – podskoczył i kłapnął zębami,
rozsiewając wokoło drobinki spienionej śliny. Nie dosięgnął
mnie tylko dlatego, że machnęłam akurat łapą, nie mogąc
ustabilizować się w powietrzu, co uświadomiło mi, że należałoby
się zwinąć i gdzieś poczekać, aż się uspokoi. Wystrzeliłam
wyżej, delikatnie poruszając skrzydłami, których nawet nie mogłam
w pełni rozłożyć, obleciałam wokoło całą nowoczesną
antresolę i przycupnęłam na barierce ze szkła i chromowanego
metalu, ignorując, że niepokojąco zatrzeszczała pod moim
ciężarem. Szarpnęłam niecierpliwie ogonem.
Pomarańczowy gad
kotłował się na dole, jakby wcale nie rozumiał, jakim cudem mu
umknęłam. Ludzi już nie widziałam, nawet ochrona gdzieś
wyparowała.
Nie miałam bladego
pojęcia, co powinnam zrobić. Obserwowałam dziwaczne zwierzę,
wyglądające jak żywcem wyjęte z kolorowej książeczki dla
dzieci, i nie potrafiłam zebrać myśli. Co teraz? Jak mam się
zbliżyć? Przecież jest o wiele szybszy ode mnie! Nie jestem pewna,
czy zdołam walczyć z zębami wbitymi w tyłek. Wzrokiem szukałam
jakiegoś narzędzia, którym mogłabym się posłużyć. Jakby tak
znaleźć gdzieś kawałek przysłowiowej gazrurki i ogłuszyć nim
problem? Albo wyrwać fragment tej barierki? Chociaż nie, pewnie nie
dam rady. Mój ciężar jakoś przecież utrzymała, musieli ją dość
solidnie pospawać.
Dopiero po chwili
zauważyłam, że gad zachowywał się jak chory. Nadal nerwowo
okrążał fontannę, ale już nie ze złości, a raczej jakby nie
potrafił ustać w miejscu, jakby coś nakazywało mu trwać w
nieustannym ruchu. Piana kapała litrami spomiędzy pożółkłych
zębisk, podłoga była od niej już zupełnie mokra. Całe cielsko
przechodziły gwałtownie dreszcze.
Nagle zaczęło się
dziać jeszcze coś. Wyciągnęłam długą szyję, chcąc lepiej
widzieć, i syknęłam, zawadziwszy zakrzywionymi rogami o ozdobny
żyrandol.
Stwór wyglądał,
jakby z każdym pokonanym krokiem słabł. Powłóczył nogami,
zataczał się, łeb miał opuszczony możliwie nisko. Nie byłam
pewna, ale chyba ślepia zaczęły mu się same zamykać.
Obserwowałam to z otwartym ze zdziwienia pyskiem.
Po kilku metrach dziwny
pomarańczowy dinozaur zakwiczał cicho, zrobił jeszcze kilka
kroków, jakby siłą rozpędu, i runął jak długi na ziemię,
pomiędzy porzucone przez uciekających ludzi przedmioty.
Chwilę jeszcze
trwałam, irracjonalnie bojąc się wszystko zepsuć najsłabszym
ruchem, następnie okręciłam się na barierce tak, że przez chwilę
zawisłam do góry nogami. Z tej odległości wydawało mi się, że
zwierzę nie oddycha. Sfrunęłam miękko na dół i zbliżyłam się
na ugiętych łapach do nieruchomego ciała, gotowa do
natychmiastowego wzbicia się w powietrze. Dźwięk moich pazurów,
stukających na śliskich kaflach, wydawał się w zapadłej ciszy
głośny i nie na miejscu. Ślizgałam się jak na łyżwach.
Tak, dinozaur nie
oddychał. Miał otwarte ślepia, lecz jego wzrok był nieobecny –
zastygł wpatrzony w jakiś bliżej nieokreślony punkt. Dla pewności
trąciłam jeszcze truchło nosem, nie poruszyło się. Wydzielało
jakiś dziwny kwaśny zapach.
Podskoczyłam jak
oparzona, gdy z dworu rozległo się wycie syreny wozu policyjnego.
Wyglądało na to, że zbliżało się towarzystwo. Szybko się
rozejrzałam, szukając ratunku, i wysunęłam się delikatnie
bocznym wyjściem na zewnątrz. Nie zauważyłam nikogo w pobliżu,
więc rozprostowałam skrzydła na pełną długość i wzbiłam się
w ciepłe wieczorne powietrze. Kilka niewysilonych machnięć,
szybkie złapanie odpowiedniego prądu i już znalazłam się dwie
ulice dalej. Zmieniłam się w człowieka i jak na komendę poczułam
opanowujące ciało zmęczenie. Ledwo dowlokłam się do odrapanej
ławki, znalazłam niezanieczyszczony przez ptaki skrawek i usiadłam
ciężko.
Pomyśleć, że po
akcjach, do których teoretycznie zostałam stworzona, będę
odczuwać stresowy spadek energii. Myślałam, że mam tak tylko po
sprawdzianach z matmy.
Chwilę skupiałam się
na oddechu, chcąc uspokoić nerwy i poczekać, aż kręcący się po
drugiej stronie wąskiej uliczki pijaczek zniknie za rogiem. Wyjęłam
telefon i ponownie wybrałam numer babci.
– I jak, Nihal? Udało
się? – usłyszałam, zanim pierwszy sygnał zdążył na dobre
przebrzmieć.
– Wiesz co... Nie
jestem pewna, czy mogę tak to określić. – Zawahałam się.
– Co się stało?
Mówże, dziewczyno!
– Ten dinozaur
jakby... no... Dobra, streszczę to. Wskoczył do galerii, zaatakował
mnie, ja przemieniłam się w smoka i zwiałam mu na piętro, a on...
– Zacięłam się pod koniec bezładnego wywodu. – Kojfnął z
nerwów? – zaryzykowałam.
– Jak to kojfnął z
nerwów, do cholery?! – ryknęła staruszka, aż musiałam odsunąć
słuchawkę od ucha.
– No normalnie.
Chodził sobie, warczał, denerwował się i w końcu wziął i
umarł. Ja to tylko obserwowałam. Nie było w budynku nikogo innego,
wszyscy uciekli na samym początku. Ktoś zdążył zadzwonić na
policję, zaraz pewnie tam będą.
Zapadła chwilowa
cisza. Aż się przestraszyłam, że padła mi bateria...
– Mam nadzieję, że
zabrałaś ciało? – padło wreszcie.
– Yyy... Nie.
– Jak to?! I zaraz
będą tam ludzie?!
– Pewnie nawet już
są. Słyszałam ich bardzo blisko...
– Nihal, posłuchaj,
to bardzo ważne! Musisz zabrać stamtąd to stworzenie, rozumiesz?!
– Niby jak? –
prychnęłam nieco sarkastycznie. – Oni zabezpieczają właśnie
teren, a ja sobie tak po prostu tam wejdę i wyniosę kilkutonowe
zwłoki? Jak ty to sobie wyobrażasz?
– Nie wiem, jak masz
to zrobić. Ale musisz. Oni nie mogą go dostać!
– Okej, no coś
wymyślę – jęknęłam boleśnie.
Tak jak wcześniej,
babcia rozłączyła się bez pożegnania. Tym razem nie chciałam
warczeć na telefon – wolałabym rzucić nim o ziemię... A jeszcze
bardziej miałam ochotę na to, by się rozpłakać i zaszyć w
szafie z płaszczami mamy. Wyglądało na to, że wszyscy oczekiwali
ode mnie cudu.
Miałam wejść na
szczelnie strzeżony przez policję teren i wykraść zwłoki
dinozaura... Ja pierdzielę, dlaczego moim największym zmartwieniem
nie może być wisząca nad głową groźba gały z matmy?!
I wtedy wpadłam na
pomysł. Pomysł tak cholernie głupi i absurdalny, że niemożliwe
było, by nie wypalił. Biegiem puściłam się w kierunku mojego
domu.
***
We w kij wysokich
szpilkach, które kupiłam na bal gimnazjalny i porzuciłam tuż po
tym, chodziło mi się zaskakująco dobrze. Poruszałam się
zdecydowanym krokiem, rozsiewając wokoło feministyczną pewność
siebie. Elegancki czarny płaszcz łopotał za mną jak peleryna.
Kapelusik i okulary zerówki dodały mi lat, a związane w niski kok
włosy podkreśliły łabędzią szyję. Obcisła, sznurowana po
bokach mała czarna tylko potęgowała wrażenie. Skomplikowany i
doskonale dokładny makijaż zajął mi prawie godzinę, ale
zdecydowanie był wart tego czasu.
Nie zabrzmi to zbyt
skromnie, ale wyglądałam zajebiście. Na jakieś trzydzieści lat z
hakiem, ale zajebiście.
Teren galerii handlowej
ogrodzono prowizoryczną, nieco pogiętą siatką. Zwyczajne latarnie
najwyraźniej nie wystarczały, bo na opustoszałym parkingu
ustawiono też mocne reflektory, dające zimne i nieprzyjemne
światło. Wszędzie kręciło się tylu policjantów, że aż do
głowy mi przyszło, czy nie ściągnięto tutaj wszystkich
funkcjonariuszy z Berlina i okolic.
– Stać! – zawołał
ryżawy praktykant, zastępując mi drogę.
Zatrzymałam się
gwałtownie w jedynej furtce, której akurat musiał pilnować ktoś
o tak mało zachęcającej fizjonomii, i spojrzałam na niego ze
wściekłym niedowierzaniem w oczach.
– Słucham?! –
ryknęłam.
– Nie wolno tutaj
wchodzić! Przecież jest napisane! – Stanowczym gestem wskazał
oczojebną żółtą tabliczkę i skrzyżował ramiona na piersi.
– Pan mnie chyba nie
poznaje! – kontynuowałam, niemal strzelając iskrami wściekłości.
Podparłam się pod boki i pochyliłam, jakbym zamierzała gościa
staranować.
– Przepraszam...? –
Spojrzał na mnie mało inteligentnie.
– Inspektor Hilda
Femke, OdsDZ! – wycedziłam, machając mu przed nosem legitymacją
szkolną. Na szczęście zrobiłam to tak szybko, że nie zdążył
się przyjrzeć. – Proszę natychmiast mnie wpuścić! Wszyscy na
mnie czekają!
– Pani Femke z OdsDZ?
Nie słyszałem o kimś takim...
– W takim razie radzę
zacząć się interesować otoczeniem, panie Schrantz! Inaczej już
zawsze będzie pan bramki pilnował!
Pobladł wyraźnie i
cofnął się kilka kroków, robiąc mi miejsce. Wyraźnie nabrał
respektu, gdy użyłam jego nazwiska. Kretyn chyba zapomniał, że
miał je na naszywce na klapie munduru...
– To ja... zaprowadzę
panią! – zaoferował w ostatnim momencie.
Zatrzymałam się w
półkroku. Z początku zamierzałam potraktować go jak idiotę, ale
w sumie... sama przecież nie mam bladego pojęcia, gdzie powinnam
iść. Łaskawie skinęłam głową i pozwoliłam, by wyprzedził
mnie kilka kroków.
Właściwie w ostatnim
momencie obleciał mnie strach. Gdy zobaczyłam zebraną przy
rozbitych drzwiach galerii grupkę mężczyzn w mundurach, nagle
jakbym straciła całą pewność siebie. Zwolniłam znacznie,
przeszłam do tempa wręcz spacerowego, mając wrażenie, że nie
kontroluję własnych nóg. Przez chwilę przebiegło mi nawet przez
myśl, czy może by nie odwrócić się na pięcie i nie odbiec, póki
mnie nie zauważyli... Niestety prowadzący mnie facecik dopadał już
do otyłego gościa, który wyglądał, jakby tu rządził, i zaczął
trzęsącym się ze zdenerwowania głosem:
– Panie Heinz, to
pani Hilda Femke, twierdzi, że została przysłana tutaj z
wydziału... – urwał i obejrzał się na mnie błagalnie.
– OdsDZ –
przypomniałam grzecznie. No cóż, za późno. Pozostało mi jedynie
przywdziać pewny siebie uśmiech i wyniosłe spojrzenie kogoś, kto
doskonale wie, co robi. Szkoda, że nie czułam się tak w
najmniejszym stopniu.
Istniało też ryzyko –
niewielkie, ale zawsze – że zwyczajnie ryknę głupawym śmiechem,
nie wytrzymawszy absurdu sytuacji. Poważnie? Dotarłam aż tutaj i
jeszcze nikt się nie zorientował, że przez cały ten czas kłamię?
O kurde, czułam się trochę jak w jakimś dennym programie rodzaju
„Ukrytej kamery”...
– A pani tu jest z
powodu...? – Łysiejący grubas zawiesił na mnie spojrzenie, pod
którym topniało najsolidniejsze poczucie własnej wartości. Na
szczęście moje było na tyle słabe, że już nic nie mogło mu
zaszkodzić, więc tylko lekko skuliłam ramiona, czego, mam
nadzieję, nikt nie zauważył.
– Po prostu nie
wierzę! – jęknęłam z teatralną bezsilnością i wywróciłam
oczami. Jeden z praktykantów jak zaczarowany wgapiał się w mój
biust, ale udawałam, że tego nie widzę. Niech sobie chłopaczek
ten jeden raz w życiu zobaczy coś ładnego. – Czy naprawdę są
tu tylko niedoinformowane matoły?! Wie pan, że mi nawet nie wolno o
tym mówić?!
– Mówić o czym? –
Wyraźnie go zaintrygowałam.
– Pan robi ze mnie
głupią, czy naprawdę o niczym nie wie? – Spoważniałam i
spojrzałam na niego jakby łaskawiej. – Chodzi mi o dziwne zwłoki,
na które z pewnością natknęliście się w budynku.
– Ach, to... –
Przez chwilę wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca. Pewnie
nadal nie do końca mi wierzył, ale gdy już nadarzyła się okazja
przekazania nietypowego denata komuś innemu, postanowił trzymać
się jej i nie puszczać. Ja sama na jego miejscu nie chciałabym
musieć opowiadać o czymś takim szefowi. – No dobrze, to co w
związku z tym... czymś?
– Muszę obejrzeć to
zwierzę.
Przesunął się dwa
kroki i wskazał mi dłonią przejście. Bez wahania przestąpiłam
przez żółtą policyjną taśmę, odłamki szkła ze zrujnowanych
drzwi zachrzęściły pod obcasami szpilek. Ciągle tak bardzo
chciało mi się śmiać, że aż mnie dusiło. W życiu nie
przypuszczałabym, że moja gra aktorska jest na tak wysokim
poziomie.
Weszłam odważnie do
środka i od razu skierowałam się w stronę ciała leżącego tuż
obok nieczynnej już fontanny. Próbowałam nie patrzeć na porzucone
wokół rzeczy osobiste i markowe torby z zakupami. Ciekawe swoją
drogą, czy komuś coś się stało?
Dinozaur leżał
dokładnie tak, jak to zapamiętałam – osunął się na bok ze
sztywno wyprostowanymi łapami i szeroko otwartym pyskiem, z którego
wypłynęło nieco spienionej śliny. Zmętniałe ślepia wpatrywały
się pusto w przeszklony sufit.
Uklękłam przy sporym
cielsku i ostrożnie dotknęłam je dłonią. Było lodowate. Sama
nie wiem, czego powinnam spodziewać się po martwym gadzie, ale ten
chłód był dla mnie zaskoczeniem – pewnie po wyjęciu z lodówki
byłby cieplejszy. Od ognistych, pomarańczowych łusek biło wręcz
arktyczne zimno, od którego zapiekły mnie palce. Na chudej szyi,
wśród fałd marszczącej się, gdzieniegdzie porośniętej piórami
skóry, zauważyłam dwie niewielkie dziurki, wyglądające jak ślad
po ugryzieniu ogromnego węża.
Tak jak myślałam.
Szybko zrobiłam kilka nieprofesjonalnych zdjęć telefonem i
podniosłam się z kolan.
– Może mi pani
powiedzieć, co to, u diabła, jest? – Heinz spojrzał na mnie z
ciekawością przebijającą przez grubą warstwę zagubienia. Jego
brwi powędrowały do góry i złączyły się na czole, jak dwie
przesadnie włochate gąsienice.
– Niestety to nie
leży w moich kompetencjach. – Bezradnie rozłożyłam ręce. –
No nic, to już wszystko, mogą panowie wracać do swojej pracy. Ktoś
z wydziału się z panami skontaktuje. – Pożegnałam się
przesadnie szybko i po prostu pędem ruszyłam w kierunku
prowizorycznej bramy. Pewnie nie wyszło to szczególnie naturalnie,
ale chwilowo nic mnie to nie obchodziło. Chciałam zniknąć stąd
jak najprędzej. Może naprawdę uznali, że mi się spieszyło...
Nie wytrzymałam długo.
Gdy tylko dawany przez bloki cień skrył mnie przed ogniem
reflektorów z parkingu, poczułam opanowujące ciało ciepło. Kilka
płomieni liznęło moją skórę, wzrok nagle się wyostrzył.
Jęknęłam z ulgą, rozprostowując skrzydła. Przeciągnęłam się,
jakbym nie siedziała w tej skórze od miesięcy, i wzbiłam w
powietrze.
Problem leżał w tym,
że naprawdę miałam dosyć. Chciałam już rzucić wszystko w
cholerę i usiąść w domu przed telewizorem, owijając się kocem i
czule tuląc miskę z ciepłym serowym popcornem, udając, że żadna
rzeczywistość nie czeka za drzwiami pokoju. He, nic z tego... Teraz
czekała mnie najgorsza część obmyślonego wspólnie z babcią
planu. Musiałam zaczaić się gdzieś i obserwować. Nie mam
pojęcia, czego takiego według niej powinnam wypatrywać, ale
wolałam nie dyskutować, bo i tak brzmiała tak, jakby mogła mnie
zamordować przez słuchawkę telefonu. Tak to nawet jeśli nic nie
zaobserwuję, będę mieć czyste sumienie.
Cicho przycupnęłam na
dachu najbliższego wielopiętrowca, przysunęłam się do samej
krawędzi i położyłam, składając łeb na łapach. Widziałam
stąd właściwie wszystko – kilku policjantów kręcących się po
pustym parkingu, migające światła alarmowe, tłumek gapiów
metodycznie otaczający bramę, znowu pilnowaną przez nieszczęsnego
zestrachanego nowicjusza... Wszystko to tak cholernie mnie usypiało,
że aż dziwiłam się, że obraz mi jeszcze nie zanika przed oczami.
– Nihal, nie
zasypiaj! – warknął Dagon. – Dopiero co tak chciałaś
udowodnić, że nadajesz się na Strażniczkę, a teraz co? Spałaś
dzisiaj wystarczająco!
– Tamtą drzemkę
uważasz za wystarczającą? – prychnęłam. – Potrzebuję
dwunastu godzin snu, jakbyś zapomniał. Poza tym, nie chciałam
udowodnić, że nadaję się na Strażniczkę, tylko że ta pozycja
mi się należy.
– Dla mnie brzmi
podobnie.
– A, nieważne!
– zdenerwowałam się. Już jakiś czas temu odkryłam, że smok
nie jest najlepszym partnerem do rozmowy, gdy mam kiepski humor. –
Powiedz ty mi lepiej, co ja teraz powinnam zrobić?
– Nie mam pojęcia
– zaczął nagle naśladować mój sarkastyczny ton. –
Podejrzewam, że wykradzenie ciała i wzniecenie pożaru dla
odwrócenia uwagi nie wchodzą w rachubę?
– Jakiś ty,
kurde, pomocny...
– Na twoim miejscu
uważałbym dokładniej na otoczenie. Bo nie obiecuję, że ktoś ci
ogona nie przypiecze, gdy nie będziesz patrzeć...
Właściwie sama nie
wiem, dlaczego nie usłyszałam zbliżającego się łopotu skrzydeł.
A może nie tyle nie usłyszałam, co odsunęłam na zupełny skraj
świadomości, jak szum dobiegający z niedalekiej ulicy... Nie
pamiętam, jak to dokładnie było. Grunt, że wbijających się w
grzbiet czterech szponiastych łap już nie mogłam tak po prostu
zignorować.
Gdy poczułam ciężar
smoka, wybudziłam się z letargu, w który wpadłam, rozmawiając z
Dagonem. Ryknęłam ze złości, szarpiąc się wściekle, ale
napastnik okazał się o wiele większy i cięższy ode mnie. Z
początku miałam idiotyczne skojarzenie, że to może babcia
przybyła, by jeszcze raz mnie ochrzanić, ale szybko odrzuciłam tę
możliwość – choć staruszka bywa porywcza, wbijanie szponów pod
łuski nawet dla niej jest zbyt brutalne. Jęknęłam, czując zapach
własnej krwi.
Kto to, do cholery?!
Katrina, siostra Huberta, zaginionego pełnoprawnego Strażnika
Berlina? Byłam tak oszołomiona atakiem, że w zasadzie przyjęłam
tę ewentualność – dziewczyna w końcu miała powody, żeby mnie
nie lubić. Nie dość, że mogłam mieć w zniknięciu jej brata
jakiś udział, bo w końcu pomogło mi wybić się na pozycję, to
jeszcze została odsunięta od przejęcia obowiązków po
poszkodowanym, choć z jej punktu widzenia była po nim następna w
kolejce...
Ale przecież
piętnastoletnia smokonka nie zdołałaby unieruchomić starszego
pół-wyverna!
Wykręciłam szyję pod
z pozoru niemożliwym kątem i nie wahając się dłużej dmuchnęłam
ogniem. Fioletowy płomień błysnął i sparzył wielką czerwoną
łapę, do tej pory wbijającą mój kark w dach bloku.
Zaraz, czerwoną?
Smok zakwiczał z bólu,
odskoczył na kilka metrów, machając skrzydłami dla zachowania
równowagi. Nie czekając dłużej, zerwałam się z miejsca i
przygotowałam do odparcia kolejnego ataku, szczerząc kły. Rany na
bokach piekły mnie niemiłosiernie.
Mój napastnik był o
połowę większy ode mnie, miał piękne lśniące łuski w kolorze
czerwieni tak intensywnej, że aż wpadającej miejscami w ognisty
pomarańcz, złote ślepia, gładkie zakrzywione rogi, dwie pary
skrzydeł i okazały kostny grzebień, biegnący wzdłuż całego
kręgosłupa, od karku, aż po czubek długiego, zwinnego ogona.
Był wielki, silny,
cholernie szybki i... znajomy.
Cztery ogromne skrzydła
zafalowały, nozdrza rozjarzyły się ciepłym blaskiem, a spomiędzy
ostrych kłów wytrysnął jasny płomień. Nic sobie z tego nie
robiąc – w końcu ogień nie potrafił mnie skrzywdzić –
rzuciłam się do przodu, chcąc smoka zwyczajnie staranować –
stał na samej krawędzi, więc istniała możliwość, że zdąży
ochłonąć, gdy będzie musiał ratować się przed upadkiem. Nic z
tego – bez żadnego trudu mnie wyminął i uderzył łapą w
grzbiet, przez co zaryłam w spaloną słońcem papę tak pięknie,
że aż żałowałam, że nikt tego nie nagrał. Chwilę leżałam z
rozłożonymi skrzydłami, nie mogąc opanować zawrotów głowy.
Smokon, warcząc,
nachylił się nade mną, prawdopodobnie zamierzając wgryźć się w
mój kark i pokazać tym swoją dominację, ale niczego nie
zamierzałam chamowi ułatwiać. Okręciłam się i zaatakowałam
wszystkimi łapami i zębami jednocześnie, wczepiając się w
przeciwnika jak wściekły kot. Szczególnie reprezentacyjnie to z
pewnością nie wyglądało, ale okazało się skuteczne – uderzony
w pysk, parsknął wściekle i odsunął się na tyle, że mogłam
swobodnie wstać.
Musiałam przyznać, że
nie spodziewałam się po nim takiej zawziętości. Dyszałam już,
zmęczona walką, do której nie miałam szansy przywyknąć,
obserwując, jak zaczyna mnie okrążać, bijąc ogonem ze złością.
Spomiędzy zębisk tryskały iskry i obłoczki czarnego, gryzącego
dymu.
– Kurt, ogarnij
się wreszcie, nie poznajesz mnie?! – krzyknęłam, wiedząc,
że kolejnego zwarcia z pewnością nie wytrzymam. Jak na złość,
już miałam ochotę wypluć płuca, a ten znowu się na mnie
szykował.
Zamarł z jedną łapą
w górze, czujnie przekrzywiając łeb. Chwilę patrzył na mnie,
jakby widział mnie pierwszy raz.
– Nihal? –
jęknął wreszcie.
Tak zaskoczonego smoka
to ja jeszcze w życiu nie widziałam. Bardzo adekwatnie do sytuacji
zaczęłam go porównywać w myślach do surykatki, za co dostałam
mentalnego kopa od Dagona.
– A kto niby?!
– warknęłam wściekle. – Łuski mi będą miesiącami
odrastać! – Z żalem wskazałam na poranione boki. Na
szczęście gorzej to wyglądało, niż bolało.
– Przepraszam,
ja... nie wiedziałem, że to ty. – Skłonił łeb z
szacunkiem.
– Nie wiedziałeś?!
Jak to nie wiedziałeś?! Pierwszy raz w życiu mnie widzisz, czy
jak?! – Zaczęłam się dosłownie ciskać, zaczynając
zataczać kółka na dachu. Dostałam czegoś w stylu typowego
babskiego pierdzielca.
– Nihal... –
Urwał na chwilę, jakby niepewny, czy może odezwać się bez ryzyka
stracenia którejś kończyny. – Nihal, ja ciebie jeszcze nigdy
nie widziałem jako smoka, pamiętasz?
Zatrzymałam się.
Kurde, miał rację...
Mój kochany kuzyn Kurt
w zasadzie nie jest nawet moim kuzynem, a synem męża mojej cioci z
pierwszego małżeństwa. Ma dwadzieścia dziewięć lat, zachowuje
się jak kompletny buc z psychopatycznymi zapędami i ogólnie... mi
zawsze kojarzy się z groźnym mordercą z przerysowanego serialu lub
czarnym charakterem z bajki Disneya. Jest średniego wzrostu,
umięśniony na tyle, że falami klęka za nim ładniejsza część
społeczeństwa, i nosi się tak, że wujkowi od zawsze się włos na
głowie jeżył. Ubiera się we wszelkie odcienie szarego i czarnego,
ma czerwono-czarne włosy (składające się z grzywki i irokeza
jednocześnie – chore, ale prawdziwe) i całą gamę kolczyków w
uchu. Do tego wszystkiego pozostaje najinteligentniejszą osobą,
jaką znam.
Nigdy jakoś
szczególnie blisko się nie trzymaliśmy. Zawsze starał się
pozostawać na uboczu względem mojej rodziny, chyba nigdy nie czuł
się tak naprawdę jej członkiem. Gdy ciocia i wujek przyjeżdżają
do nas, obowiązkowo zabierając ze sobą młodszych synów, z
którymi to toczę wojnę od najmłodszych lat, on zwykle zostaje w
domu, pojawiając się łaskawie tylko na większe okazje. Mam
wrażenie, że w jakiś sposób nas obwinia o to, że musiał
przeprowadzić się z wujkiem do Berlina – w końcu w rodzimym
Monachium zostałby Strażnikiem – ale sam się przecież na to
zgodził. Sama nie wiem – możliwe, że trochę się go boję,
chociaż nigdy nie dał mi po temu powodu, ale nie rozmawiam z nim
więcej. Raz w życiu mieliśmy moment większego zbliżenia, gdy
pewnego dnia przypadkiem nakryłam go na przemianie w smoka i wpadłam
w typowo dziecięcą euforię, przejawiającą się zapewnianiem, że
„ja też”, „to fajowo”, „ale mój smok jest fajniejszy” i
„kiedyś razem polatamy”. Do dzisiaj pamiętam, że szczególnie
z mojego szpiegowania zadowolony nie był. O tym, że go nie wydam,
zapewniałam do góry nogami – bo trzymał mnie za kostkę nad
ziemią, wściekły jak sto nieszczęść. Wątpię, żeby mógł mi
wtedy zrobić krzywdę – raczej by się nie powstrzymywał, skoro
wyraźnie doprowadzałam go do szału głupawką nawet w tak
niewygodnej pozycji – ale zawsze miał w sobie coś, co budziło
respekt.
Może to te głupie
włosy?
– No tak –
przyznałam w końcu, lekko się wycofując. – Dobra, może
faktycznie mnie nie widziałeś... Ale, kurde, każdego obcego smoka
tak traktujesz?! Mogłeś mnie zabić!
– Nie chciałem
cię zabijać, to po pierwsze. – Lekko uniósł wargi. Choć
zamierzałam pozostać na dominującej pozycji, odruchowo położyłam
uszy po sobie w poddańczym geście. – Po drugie – słyszałem
o zniknięciu tutejszego Strażnika. Miałem szukać anomalii, a
czarny smok taką właśnie mi się wydał.
– Przecież
mówiłam ci, że jestem dziedziczką Dagona! – fuknęłam.
– Ale kto by ci
wierzył...
No teraz to się
zapowietrzyłam.
– Dobra, daruj
sobie – westchnął, widząc, że szykuję się z dłuższym
monologiem. – Przepraszam. Okej? Mogę ci nawet jakąś cholerną
maść na skaleczenia kupić...
– Niech ci będzie.
– Pokazałam mu jeszcze zęby, żeby nie było, i z powrotem
podpełzłam do krawędzi dachu. Miałam nadzieję, że przez tę
drobną sprzeczkę niczego nie przegapiłam...
Parking przed galerią
handlową wyglądał w zasadzie identycznie, jak przed chwilą.
Pojawiło się tylko więcej samochodów – w tym jeden ciężarowy
– ale miałam nadzieję, że niczego to jeszcze nie wróży. Babcia
coś wspominała, że nie mogę dopuścić, by wywieziono stąd
dinozaura, ale jakoś średnio potrafiłam wymyślić, jak miałabym
temu zapobiec.
– Co tam się
dzieje? – Kurt nagle dosłownie zmaterializował się tuż
obok, jakby dopiero teraz zauważył ruch przed budynkiem.
– E, nawet nie
pytaj – jęknęłam. – Zawalam swoje świeżo upieczone
strażnicze obowiązki, a co może się dziać?
– Że co? –
Spojrzał na mnie dziwnie. – Ciebie mianowali Strażniczką? A
nie Katrinę? Przecież ty nawet nie przeszłaś szkolenia!
– Owszem, nie
przeszłam, o czym doskonale pamiętam. – Zgrzytnęłam zębami.
– Nie wiem, czemu mnie wybrali, jasne? Podobno chodziło o to,
że Katrina będzie działać zbyt emocjonalnie, ale, szczerze
mówiąc, ciągle mi się wydaje, że w tym jest kruczek. Tylko ni
cholery go nie widzę. Ale czemu właściwie nie wzięli ciebie?
Nadajesz się chyba najlepiej z obecnych.
– Ja mam inne
zadania. Ale ty? Rada prędzej wybrałaby szalonego, niż
niewyszkolonego – prychnął. – Nie mówili nic więcej?
– A co ty taki
niedoinformowany? – zdenerwowałam się. – Ciebie podobno
lubią i ciorają po tych wszystkich... zebraniach. Nic ci nie
mówili?
– Może i mnie na
swój sposób lubią, ale nie zwierzają się ze wszystkiego, co
robią. Dostałem swoją rolę w tym wszystkim i nie pytałem o nic
więcej. Nawet do głowy mi to nie przyszło. Intrygi nie są w ich
stylu...
– Jasne, a mi
kaktus na ręce wyrośnie – zaśmiałam się bez cienia
wesołości. – Znamy chyba zupełnie inną Radę.
Zamilkliśmy, wbijając
wzrok w migające światła policyjnych wozów.
Chyba przysypiałam.
Szalejące po betonowym placu ludziki dwoiły i troiły mi się w
oczach, coraz mocniej kojarząc się z rojem nadpobudliwych mrówek.
Światła migały coraz wolniej, lodowaty wiatr stawał się z każdą
chwilą bardziej lodowaty, a milczące towarzystwo drugiego smoka
niedostrzegalne. Momentami łapałam się na tym, że łeb mi zaczyna
lecieć, kilkukrotnie nawet cudem uratowałam się od przysłowiowego
przybicia gwoździa. Nawet Dagon z jakiegoś powodu milczał, być
może przybity duchową obecnością innego smoka, zapewne wrogo
nastawionego.
Wszystko to złożyło
się na to, że w pierwszym momencie nie zrozumiałam, co powiedział
do mnie Kurt. Rozejrzałam się nieprzytomnie, jakbym nie pamiętała,
gdzie smok poprzednio siedział, i z trudem skupiłam na nim wzrok.
– Że co? –
spytałam średnio przytomnie. Jeśli wyglądałam tak, jak myślę,
że wyglądałam, to przestawiałam sobą żywy obraz nędzy i
rozpaczy. Widzieliście kiedyś smoka o różnobarwnych ślepiach
zapuchniętych i zaczerwienionych z niewyspania? To się cieszcie, bo
pewne by się wam śniło po nocach.
– Mówiłem, że
coś niosą... – Kurt wywrócił ślepiami, wyraźnie biorąc
pod uwagę zepchnięcie mnie z dachu w cholerę. Jakoś chyba mu
grałam na nerwach.
W sumie ja zawsze mu
grałam na nerwach. Nie rozumiałam, skąd to się bierze, ale
naprawdę mnie to czasami bolało. Żyły sobie wypruwałam, by jakoś
się przed nim pokazać – może nawet troszkę mu zaimponować –
a zawsze dostawałam jedynie chłodną obojętność, czasami
lodowatą irytację w zamian.
Skupiając się na
przepływającej przeze mnie fali goryczy, słowa przybranego kuzyna
zrozumiałam dopiero po dłuższej chwili.
– Co niosą? –
Obróciłam się i skupiłam wzrok na kilku maleńkich postaciach,
wiozących na sporym wózku jakiś zakryty czarnym workiem kształt.
Przypominało to... – Ożesz w mordę! – Zerwałam się na
cztery łapy.
– Co znowu?! –
Kurt wyszczerzył na mnie kły.
– To ten cholerny
dinozaur! Babcia mówiła, że nie mogę pozwolić, by go zabrali do
badań!
Właściwie zanim
jeszcze skończyłam mówić, zdążyłam rozwinąć skrzydła i
wślizgnąć się na wznoszący prąd powietrza. Błyskawicznie
skierowałam się w stronę sporej furgonetki, do której właśnie
kilku mężczyzn w fartuchach pakowało martwe zwierzę.
Zatrzymałam się w
ostatnim momencie. Zawisłam kilka metrów nad zbiegowiskiem,
stapiając się z czernią nocnego nieba i przesuwając skrzydłami
na tyle lekko, by nie wydało to żadnego dźwięku. I co ja miałam
niby teraz zrobić? Przecież nie sfrunę tam między nich i nie
nakażę oddania ciała... Brak planu ciążył mi gulą w gardle.
Wysoko nade mną na tle
chmur przesunął się ogniście czerwony kształt. Byłam po prostu
pewna, że Kurt skieruje się do domu, zirytowany moim towarzystwem
na tyle, by chcieć ulotnić się bez pożegnania. Spodziewałam się
tego, ale i tak poczułam dziwną gorycz. Niby czemu łudziłam się,
że w czymkolwiek mi pomoże? No dobra, całkiem długo siedział tam
ze mną na dachu, ale pewnie było mu po prostu głupio, że tak mnie
wcześniej potraktował. Nie ma szans, żebym kiedykolwiek stała się
dla niego kimś więcej, niż małą, wnerwiającą dziewczynką z
rodziny, do której nawet nie chciał należeć...
A właściwie to czemu
mnie to obchodzi? Warknęłam na siebie i potrząsnęłam głową,
chcąc odegnać coraz dziwniejsze myśli. Dagon taktownie milczał,
choć wyczuwałam, co mu tam chodzi po tym smoczym móżdżku.
Wyczuwałam, ale ni cholery mi się to nie podobało.
Wzdrygnęłam się, gdy
silnik ciężarówki zakasłał, a pojazd ruszył w wolnym tempie do
przodu. Kilku policjantów otworzyło przed nim tymczasową bramę.
Powoli sunęłam w powietrzu na tyle wysoko, by nie musieć wymijać
budynków, i na tyle nisko, by dobrze widzieć, co się dzieje.
Auto minęło osiedlowe
uliczki i wyjechało na ruchliwą dwupasmówkę. Chwilę stało na
światłach, by wreszcie skręcić na skrzyżowaniu i zacząć
metodycznie dążyć do opuszczenia miasta.
Tylko że mi nawet
przez chwilę nie zaświtało, co powinnam z tym fantem zrobić.
Dobra, jedzie, dobra, spierdziela z miasta, ale co w związku z tym?
Żałowałam, że w tym wcieleniu nie mogę zadzwonić do babci.
Powinnam poszukać miejsca, w którym mogłabym spokojnie się
przemienić i wykonać niezbędny telefon... Tylko co, jeśli w tym
czasie zgubię cel?
– Najlepiej
będzie, jeśli upozorujemy to na wypadek.
Na chwilę zachwiałam
się w powietrzu, słysząc głos.
– A ty co tu
jeszcze robisz?! – zdenerwowałam się. No ładnie, Nihal, tak
ci zależy na aprobacie Kurta, a gdy on wykazuje trochę dobrych
chęci, ty już lecisz do niego z ryjem...
– Jak to co robię?
– Miałam wrażenie, że ziewnął. – Próbuję odzyskać
ciało jakiegoś pieprzonego dinozaura, choć nawet nie powinienem
się w to mieszać. Kurde, dinozaur? Nie wierzę, że ci w to
uwierzyłem. Więc chcesz posłuchać?
– Myślałam,
że... – zacięłam się na chwilę – że sobie
poleciałeś.
– Jasne. Miałbym
zostawić cię z tym samą? Zastanów ty się. Zginęłabyś beze
mnie.
Chciałam
zaprotestować, ale właściwie całkowicie się z nim zgadzałam.
– Dobra, mów, co
mam robić – westchnęłam z rezygnacją.
– Wypadek, Nihal.
Nie uda nam się załatwić niczego dyskretnie, więc musimy to
zrobić tak nachalnie, by w opowieść nikt nie uwierzył. Czaisz?
– Niezbyt.
Zaczekaj no! – Zaczęłam wpadać w lekką panikę, widząc, że
czerwony smok obniża lot. – Przecież oni...
– Nie uwierzą.
Gdy zobaczą dwa smoki szturmujące ciężarówkę, uznają nas za
przywidzenie, halucynacje lub efekt szoku po wypadku.
– Niech ci będzie.
Lepszej alternatywy i tak nie mam. Co mam robić?
– Ja rzucę się
na maskę. Ty przypilnuj, żeby ciężarówka w nic nie uderzyła, bo
trupy tylko by nam wszystko skomplikowały. Następnie plujesz
ogniem, jeśli któryś spróbuje się wychylić. Ja w tym czasie
gwizdnę dinozaura... I oby okazał się dinozaurem, a nie
przerośniętym domowym legwanem, bo nie ręczę za siebie, jeśli
histeryzowałaś bez powodu...
Poczułam się lekko
dotknięta – a nawet nie lekko, bo zabolało jak skurczysyn – ale
taktownie przemilczałam sprawę.
Wszystko potoczyło się
błyskawicznie. Ognisty smok skoczył na na szczęście pustą ulicę,
wylądował tuż przed furgonetką, rycząc wściekle. Pomiędzy jego
zębiskami zatańczyły jasne płomienie, szponiasta łapa uniosła
się do ciosu...
Kierowca gwałtownie
wcisnął pedał hamulca i jednocześnie skręcił kierownicę, chcąc
wyminąć nieprawdopodobną przeszkodę. Autem zarzuciło, zachwiało
się niebezpiecznie, przechylając na jedną stronę. Nie bardzo
wiedziałam, jak niby miałabym zapobiec upadkowi – podtrzymać?
Podnieść samochód? Ograniczyłam się do przycupnięcia na dachu i
skontrowania wielkimi skrzydłami – na szczęście okazały się na
tyle pojemne, że pojazd zwolnił znacznie, stabilizując się i na
końcu lądując w barierce na krawędzi jezdni. Jedynym większym
uszkodzeniem pozostał częściowo zerwany dach, który nie wytrzymał
siły smoczego hamulca.
Kurt pociągnął
szponami za klamkę klapy bagażnika, ta urwała się i została mu w
łapie. Zdenerwowany, wbił pazury w metal i szarpnął, wyrywając
go z zawiasów. Tak jak przewidział, kierowca i pasażer spróbowali
wysiąść, ale powstrzymał ich skutecznie pierścień fioletowego
ognia wokół auta. Miałam nadzieję, że nic przez to nie
wybuchnie, bo fajerwerki zdecydowanie nie zaliczały się w poczet
rzeczy, na które miałam dzisiaj ochotę.
– Uciekaj! –
ostrzegł Kurt. Kątem oka zauważyłam, że złapał już owinięte
w folię zwierzę i wzbił się do lotu.
Czekać nie
zamierzałam, bo jakoś tak miałam coraz mocniejsze wrażenie, że
zaraz pojawią się świadkowie.
Jak się okazało,
dalszego planu też nie miałam. Leciałam u boku starszego smokona,
postanowiwszy całkowicie zdać się na niego. No dobra, cudem
dorwaliśmy ciało dinozaura, ale co dalej? Przecież nie wyrzucimy
go na śmietnik...
Nawet nie wiem jakim
cudem, ale znaleźliśmy się w okolicy, w której mieszka moja
babcia. Ocknęłam się nagle, widząc przemykające pod nami znajome
bloki, i zerknęłam z zaciekawieniem na Kurta. Nie zaszczycił mnie
choćby wyniosłym spojrzeniem, jakbym była powietrzem.
Wylądował pod
właściwą klatką schodową, przywołał mnie gestem. Posłusznie
osiadłam na ziemi i przybrałam postać człowieka. Podeszłam do
czarnego worka, odruchowo uklęknęłam przy nim i zbliżyłam dłoń.
Tak, arktyczne zimno, które poczułam jeszcze w galerii, nie było
złudzeniem – nawet przez warstwę plastiku skóra aż mnie
zabolała.
– Wiesz, dlaczego on
jest taki zimny? – spytałam, gdy Kurt, już w ludzkim wcieleniu,
bez wysiłku narzucił sobie zwłoki na ramię. Rany, jak to brzmi...
– Nie mam pojęcia. I
liczę na to, że nie będę musiał mieć – uciął.
No jasne. Czego się
spodziewałaś...
Wdrapaliśmy się po
schodach na drugie piętro, wcisnęłam dzwonek przy drzwiach.
Zreflektowałam się szybko i użyłam drugiego, doklejonego obok –
stary babcia zakleiła taśmą klejącą, pewnie się zepsuł.
Staruszka otworzyła
zaskakująco szybko. Z początku wyglądała, jakby natrętnego
gościa zamierzała zwyczajnie ochrzanić, ale zbladła na nasz widok
i przełknęła w ostatnim momencie soczystą wiązankę.
– Co wy tu robicie w
środku nocy?! – jęknęła i załamała ręce. Zabrzmiało to tak,
jakbyśmy ją co najmniej obudzili, a nie miała na sobie nawet
koszuli nocnej, tylko standardową wełnianą spódnicę i elegancki
sweterek. Nawet makijażu nie zmyła...
– Mamy przesyłkę –
poinformowałam i jak gdyby nigdy nic wcisnęłam się do ciasnego
przedpokoju. – Miałam jakoś go wykraść, ale nie bardzo wiem, co
teraz z tym zrobić.
Kurt bez słowa wszedł
za mną. Z ulgą rzucił ciężki pakunek na kafelki. Babcia zdusiła
kolejne przekleństwo.
– Zostawcie tutaj –
zdecydowała wreszcie. – O tej porze was i tak nikt nie przyjmie.
Zaraz zadzwonię, gdzie trzeba... Chcecie ciasta?
Aż mi się zakręciło
w głowie na tą zmianę tematu.
– Nie... Może innym
razem. – Jakoś nie byłam w nastroju. Z niewiadomych przyczyn
wciąż ciążyło mi to, że miałam wrażenie, iż Kurt z chęcią
by mnie zamordował.
– Niech wam będzie.
– Jak zwykle wyglądała na zawiedzioną. Babcia lubi gości nawet
o trzeciej w nocy. – Zmykajcie już do domów. Rodzice pewnie się
martwią.
Pożegnałam się
grzecznie i wyszłam na klatkę schodową. Sąsiedzi babci pewnie
znienawidzą mnie przez te szpilki.
W milczeniu zeszliśmy
na dół. Pod blokiem już przemieniłam się w smoka i odruchowo
przeciągnęłam, jak za każdym razem, gdy przywdziewałam większą
skórę. Obejrzałam się przez grzbiet.
Kurt nadal stał w
ludzkim wcieleniu i przyglądał mi się z dziwnym błyskiem w
oczach. Nie wiedziałam, co chodziło mu po głowie, i wiedzieć
nawet nie chciałam. Czułam się jak mała, szara myszka bez
kompletnie żadnego poczucia własnej wartości i bynajmniej nie
byłam w nastroju do interpretowania jego humorów. Jak znam siebie,
tylko bym znalazła kolejną rzecz, by jakoś sobie dowalić.
Bez słowa pożegnania
rozprostowałam skrzydła i wzbiłam się do lotu. Miałam nadzieję,
że chłód powietrza zdoła mnie jakoś otrzeźwić, przywołać do
porządku...
Nic z tego.
Najgorsze jest to, że
sama zaczynam się bać własnych uczuć. Bo chyba wiem, co to jest.
Ale za cholerę się do tego nie przyznam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz