Nie wiem, co sprawiło,
że zainteresowałam się przemykającym ulicą cieniem.
Wieczór ogólnie
zaczął się dokładnie tak, jak każdy inny. Po zadziwiających
wydarzeniach na tej dziwacznej „podwójnej randce” miałam taki
bałagan w głowie, że o zaśnięciu mogłam sobie jedynie pomarzyć,
wybrałam się więc na nocny spacer na własnych skrzydłach w celu
uporządkowania myśli. A właściwie nie tyle uporządkowania, co
odcięcia się od nich. Nie miałam pojęcia, co mam myśleć o
Kurcie, nie przychodziło mi, jak powinnam rozegrać sytuację z
babcią tak, by cokolwiek mi powiedziała... Rany, ja nawet nie
wiedziałam, co z samą sobą powinnam zrobić! Magiczne perypetie?
Nagle zyskane obowiązki, za które nie umiałam dobrze się wziąć?
Tajemnicze zaginięcia smoków i inne histerie, w których na jaw
wychodziło, że jestem najgorzej poinformowana? To nic w porównaniu
z tym, że szykowała mi się gała z matematyki na semestr i jakoś
musiałam o tym powiedzieć rodzicom...
Wystarczyło, że tak
pozamartwiałam się parę godzin, nie potrafiąc skupić na niczym
konkretnym, i już czułam się tak, jakby głowa miała mi
eksplodować. Na to od zawsze miałam tylko jedną radę: lot w
smoczej skórze. Szybowanie nad ciemnym miastem, pozwalanie na to, by
prądy powietrza niosły mnie bezwładnie i obserwowanie wyludnionych
ulic sprawiało, że mogłam wreszcie się odprężyć. Zupełnie
jakbym zostawiała problemy na ziemi.
No, tylko że
przemykający chyłkiem człowiek z niewiadomych przyczyn wydał mi
się nad wyraz interesujący. Nie mam pojęcia, co takiego mnie w nim
zaciekawiło – dobra, szedł tak, by jak najmocniej trzymać się
cienia, oglądał kilkukrotnie za siebie... ale mało to razy w tym
mieście działo się coś dziwnego? Ludzie też mają swoje
problemy, nie wszystko przecież kończy się magiczną
interwencją...
Tak sobie wmawiałam,
ale obniżyłam lot, wytężając wzrok.
Śledziłam go. Po
jakimś czasie przestał mi się zdawać szczególnie interesującym,
ale właściwie to i tak nie miałam nic konkretnego do roboty. Gdy
już raz coś wyrwało mnie z bezmyślnego lotu, ciężko mi było
ponownie wprowadzić się w ten specyficzny stan odłączenia od
problemów, z każdą chwilą więc mocniej potrzebowałam czegoś,
na czym mogłabym skupić myśli. Nie rozbiegały mi się już tak
mocno jak na ziemi, lecz i tak niebezpiecznie zbaczały w stronę, w
którą nie chciałam udawać się jeszcze długo, więc taki jeden
dziwaczny człowieczek, którym można było się po nic
zainteresować, był dla mnie jak prawdziwy dar od niebios...
Nawet nie zauważyłam,
w którym momencie znalazłam się nad przysłowiową gorszą
dzielnicą. To zdecydowanie był ten rejon miasta, w którym
większość zdrowych na umyśle osób się nie kręciła.
Przemykający węższymi uliczkami cień również nie wyglądał na
szczególnie zadowolonego z tego, w jakim otoczeniu się znalazł –
częściej patrzył na boki, zwolnił znacznie, stał się nagle o
wiele ostrożniejszy i dziwnie spięty, choć z tak dużej odległości
nie potrafiłam tego stwierdzić z całą pewnością. Ciekawie
postawiłam uszy i mocniej zmrużyłam oczy, jakby to miało pomóc
mi w dostrzeżeniu czegokolwiek więcej.
W malutką uliczkę
koło na oko opuszczonej kamienicy skręcił tak gwałtownie, jakby
podjął decyzję w ostatnim momencie. Zachwiałam się w powietrzu,
skontrowałam skrzydłami, natrafiając na niesprzyjający prąd,
wreszcie z braku innej możliwości opadłam na wyłożony
potłuczonymi dachówkami dach. Droga i tak była ślepa, więc
starając się robić jak najmniej hałasu przepełzłam na drugą
stronę, mocno trzymając się pazurami wystającego gzymsu. Modliłam
się jednocześnie w myślach, by nie strącić niczego na ziemię –
rozproszyłabym obserwowanego, a tego nie chciałam. Nie mam pojęcia
dlaczego, ale naprawdę zaczęło mnie interesować, co takiego
zrobi... Jakbym na wpół przytomnie oglądała jakiś idiotyczny
serial w telewizji.
To właściwie nie było
podwórko kamienicy, a teren garaży. Zdecydowana większość z nich
wyglądała na opuszczoną, było ciemno i raczej brudno. Kompletnie
nie rozumiałam, czego można było tam szukać... Mężczyzna – bo
stąd widziałam już wyraźniej, że mam do czynienia z ubranym na
czarno mężczyzną koło czterdziestki o pospolitej, na pierwszy
rzut oka niczym niewyróżniającej się twarzy – rozejrzał się
po zapylonym placu, popatrzył po głównie drewnianych bramach
garaży, zastanowił się dłużej, jakby je liczył, wreszcie już
bardziej zdecydowanym krokiem podszedł do jednej z nich. Najmocniej
zniszczonej, zarośniętej jakimś usychającym zielskiem, pokrytej
łuszczącą się całymi płatami niebieską farbą. Popękane deski
wyglądały na takie, które można by połamać jednym niewysilonym
kopniakiem. Między nimi znajdowało się coś, czego za nic się nie
spodziewałam – mianowicie całkiem elegancki zamek, jak do drzwi.
Musiał być nowy, bo klucz obrócił się w nim bez żadnego
problemu.
Człowiek otworzył
garażową bramę, chwilę stał przed nią, patrząc natarczywie w
wylewającą się z wnętrza ciemność. Bo właśnie – tam nie
było po prostu ciemno... Ten mrok wyglądał jak żywy. Jakby kłębił
się w środku, zastanawiał, czy już został uwolniony i czy może
wypełznąć na zewnątrz... Miałam wrażenie, jakby kilka jego
okruchów rozsypało się na pylistej drodze. Z tej odległości
wyglądały jak maleńkie dziury w rzeczywistości...
Zacisnęłam powieki,
potrząsnęłam łbem i spojrzałam jeszcze raz, akurat w porę, by
zobaczyć, jak mężczyzna ostatni raz ogląda się przez ramię i
zanurza w ciemności. Coś błysnęło, brama zamknęła się za nim
sama...
No, to już było nieco
ciekawsze, niż mogłam się z początku spodziewać.
Delikatnie poruszając
skrzydłami, bezszelestnie sfrunęłam na sam dół. Dokładnie
obejrzałam garaż ze wszystkich stron, przytknęłam ucho do suchych
desek, ale ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Jako smok
powinnam słyszeć wszystko – szuranie kroków, oddech, bicie
ludzkiego serca... a tam nie było nic. Wyparował?
Naparłam łapą na
umęczone drewno. Choć powinnam przez to dosłownie wpaść z nim do
środka, nawet nie drgnęło. Spróbowałam zajrzeć do wnętrza
przez upierdzielone czymś szarym okienko, lecz okazało się tak
zarośnięte pajęczynami, że nawet jakby coś tam było, mogłabym
sobie pomarzyć o dostrzeżeniu go.
Tylko że jeśli
paliłoby się tam światło...
Zaklęłam w myślach,
jeszcze raz naparłam na bramę, tym razem uderzając całym bokiem.
Zatrzęsła się, zatrzeszczała, na ziemię osypało się trochę
okruchów starej farby, uniosło się sporo kurzu... i zasadniczo
tyle.
Dopiero wtedy przyszło
mi do głowy, żeby sprawdzić zapach...
Aż syknęłam, cofając
się kilka kroków. Tropu mężczyzny nie odnalazłam, nie skupiałam
się nawet na tym zbyt mocno, ale wiejące z przerw między deskami
powietrze... było lodowato zimne, wilgotne, niosące ze sobą aromat
mokrych cegieł... i aż szczypało w nos, tak przesiąknięte było
starą, potężną magią.
No dobra. To jeśli do
tej pory uważałam, że człowiek jest dość ciekawy, teraz
nabrałam całkowitej pewności, że chyba jednak powinnam się nim
zająć. I to na poważnie.
Za wrotami, które to
przed chwilą bezskutecznie usiłowałam wyważyć, nagle rozległ
się jakiś hałas. Coś ciężkiego upadło na kamienną podłogę,
następnie uderzyło w drewno, chwiejąc nim. Musiało cholernie dużo
ważyć... Skuliłam się, odsunęłam kilka kroków, na ile
pozwalała mi ograniczona przestrzeń, i jeszcze raz zastrzygłam
uszami, lecz dźwięk się nie powtórzył. W powietrzu nadal
wirowały drobinki kurzu, ale cisza ponownie stała się
nieprzenikniona...
Okej. To chyba jest ten
moment, w którym wypadałoby wykonać telefon do przyjaciela. Nie
wiem, na ile moje poczucie sytuacji się sprawdza, ale jak na mój
gust to brzmiało tak, jakby coś sporego wyczuło mnie za drzwiami i
spróbowało wyważyć je od swojej strony.
Chociaż...
Tak, ja wiem, że to
było głupie. I nieodpowiedzialne. I z pewnością nie powinnam tak
robić... ale w jednej chwili poczułam, jak opanowuje mnie dziwne
uczucie z gatunku „nie, zaraz, ja sama!”. Poczułam się po
prostu paskudnie, gdy tylko uświadomiłam sobie, że ten cały
telefon do przyjaciela oznacza nic innego, jak dzwonienie w panice do
Kurta i błaganie go, by mi pomógł. Znowu.
Nienawidziłam tego
uczucia bycia bezużyteczną. A nawet nie tyle bezużyteczną, co
może i przeszkadzającą... Nie nadawałam się kompletnie do
niczego, nie wiedziałam całkowicie podstawowych rzeczy, nie umiałam
zachować się w najprostszych sytuacjach. To ja byłam ciągle tą,
której coś nie wyszło. To ja wciąż szukałam kogoś, kto mi
pomoże...
A do tego jeszcze Kurt.
Taak, przede wszystkim Kurt.
Ból, choć przecież
powinien być jedynie kwestią moich własnych myśli, zakłuł
gdzieś w okolicy serca tak, że aż musiałam się skulić i cofnąć
kilka kroków.
Dziewczyno, o co ci
chodzi? Przecież on był dzisiaj dla ciebie zaskakująco miły! Jaki
facet zgodziłby się na coś takiego, gdyby ani trochę cię nie
lubił?
Ale czy mi to „trochę”
wystarczało? Nie, do cholery.
Ta sytuacja zaczynała
mnie powoli doprowadzać do szaleństwa i dzisiaj czułam się na
tyle beznadziejnie, by nie mieć już siły na to, by zasłaniać się
niedopowiedzeniami i wreszcie nazwać wszystko po imieniu. Byłam
zakochana w Kurcie od czternastego roku życia, z początku
zauroczeniem typowo szczeniackim, jakim darzyć można przystojnego
faceta, który jednocześnie może czymś imponować, lecz z
czasem... Z czasem zaczęłam uświadamiać sobie, że ja chyba nie
jestem w stanie bez niego żyć. Nie potrafiłam spojrzeć na żadnego
innego chłopaka, nie obchodziło mnie umawianie się na randki, nie
rozglądałam się nawet za starszymi... bo żaden z nich nie był
Kurtem. Ja mogłam dla tego wrednego gościa zrobić dosłownie
wszystko. Mogłam w jednej chwili rzucić całe swoje dotychczasowe
życie tylko po to, by wreszcie mnie zauważył.
Ale czy on miał szansę
mnie zauważyć? Oczywiście, że nie! Litości, przecież między
nami jest około dwunastu lat różnicy. Byłam dla niego małą,
wnerwiającą małolatą, którą z niewiadomych przyczyn postanowił
uczyć. Nawet jeśli zdołałby mnie polubić, nie będę przecież
dla niego nikim więcej. Tylko małą, głupiutką przybraną
kuzyneczką, która od zawsze miała pecha do życia...
Tylko że ja nie chcę
tak skończyć. Nie chcę, żeby mnie za taką miał. Bo to za bardzo
boli...
Nie chcę, by jeszcze
choćby jeden raz ujrzał mnie jako słabą, zagubioną i wołającą
pomocy.
Uniosłam się lekko na
tylnych łapach, przymknęłam oczy, wciągnęłam pachnące nocą i
mgłą powietrze aż do bólu w żebrach. Trzymałam je chwilę w
płucach, próbując dzięki temu się wyciszyć i uspokoić bałagan
w głowie, następnie wypuściłam je gwałtownie pyskiem,
pozwalając, by między wyszczerzonymi kłami zatańczyło kilka
płomyków różnobarwnego ognia. Warknęłam głęboko, machnęłam
ogonem, skrobnęłam po betonie szponami przedniej łapy.
Skoro brama jest
wzmocniona i nie zdołam jej przebić... może spróbować wyjąć ją
z zawiasów? Bo co niby może za nią być? O ile nie jest to głodny
krwi wyvern, z pewnością nie mam się czego obawiać. Kto dorówna
ziejącemu ogniem smokowi?
Mocno wczepiłam się
szponami w dolną krawędź umęczonego drewna, szarpnęłam z całych
sił, machnęłam ogromnymi skrzydłami. Trzasnęło, deski zaczęły
się kruszyć, a podtrzymujący je stelaż z metalu, który zaczął
prześwitywać w większych szczelinach, wygiął się znacznie.
Trzasnęło jeszcze raz, a całość wypadła z zaskakująco
nowoczesnych prowadnic i runęła na ziemię w kłębach duszącego
kurzu.
No i...
No i spodziewałam się
ataku. Litości, przed chwilą coś waliło w te drzwi od drugiej
strony, więc to chyba oczywiste, że musiałam liczyć się z
koniecznością walki, a przynajmniej zaskoczeniem!
Tylko że ni cholery
nie spodziewałam się, że atak nadejdzie z góry.
Ryknęłam z
zaskoczenia, gdy coś ciężkiego przygniotło mnie do ziemi. Ciężar
ciała napastnika dosłownie wbił mnie w beton i wydusił całe
powietrze z płuc – tak, mogłabym chwilę zaczekać, żeby
zobaczyć, co zamierza ze mną zrobić, lecz ten brak tlenu wprawił
mnie w taką panikę, że zupełnie przestałam nad sobą panować.
Gdzieś tam w mojej głowie wściekle warczał Dagon, próbując
jednocześnie doradzić mi, bym się uspokoiła, lecz nie zamierzałam
go słuchać. Szarpnęłam się wściekle, spróbowałam wykręcić
łeb tak, by przeciwnika podpalić, wreszcie postanowiłam zastosować
na nim podobną taktykę, jaką raz Kurt wypróbował na mnie:
owinęłam się ogonem wokół zwieńczonego kolczastym grzebieniem
tułowia i drgnęłam, chcąc przekręcić się na grzbiet i tym
samym rzucić ciężkim cielskiem o ziemię... Choć jako znacznie
lżejsza i o wiele słabsza miałam raczej marne szanse, posiadałam
jeden dodatkowy atut: znacznie większe od smoczych skrzydła.
Machnęłam nimi, mając nadzieję, że dzięki temu uda mi się coś
zrobić...
Tak, przekręciłam
się, ale co najwyżej na grzbiet. Bo ja miałam skrzydła ogromne i
pojemne, ale przeciwnik miał ich więcej. Konkretnie dwie pary.
Zaraz, co?
Jak tylko poczułam, że
potworny ciężar znika, dosłownie odturlałam się na bok i
zerwałam na łapy, warcząc wściekle. Jedno z czterech ogniście
czerwonych skrzydeł niemal wybiło mi oko, gdy wielki smok odwrócił
się z trudem, zawadzając bokiem o ścianę garaży.
Tak, do cholery, to był
pieprzony Kurt.
Przestrzeń maleńkiego
podwórka stała się nagle jakby jeszcze ciaśniejsza. Już i tak
mieściliśmy się na niej z wielkim trudem, a dopiero po kilku
chwilach dotarło do mnie, jak wieloma częściami ciał się
stykamy. Czerwony smok trzymał jedną z przednich łap opartą o
betonową ścianę niebezpiecznie blisko tego mojego fragmentu, który
u ludzi zwykł być nazywany tyłkiem. Aż mi się duszno zrobiło.
– Co ty tu
robisz?! – syknęłam, mając nadzieję zamaskować tym to, jak
mi się przyjemnie zrobiło na myśl o tym, że mógłby tą łapę
jeszcze trochę przesunąć. – Znowu mnie nie rozpoznałeś?!
Chciałeś mnie zabić, czy co?!
– Uwierz, że z
góry wyglądasz zupełnie jak niewielki wyvern.
Ni cholery nie
wiedziałam, czy to miał być żart, w razie czego więc pokazałam
mu tylko kły i spróbowałam się nieco odsunąć.
– Nie ruszaj się!
– Kłapnął kłami niebezpiecznie blisko mojej szyi. – Jak
mnie przewrócisz, to z tych garaży nic nie zostanie!
– Ty się ciesz,
że ze mnie coś zostało! Ile ty kurde ważysz, co?! Dlaczego
wcisnąłeś mnie w ziemię?! Ja wiem, że tu nie jest szczególnie
czysto, ale nie musiałam przyglądać się temu z tak małej
odległości, ślepa nie jestem! – gadałam jak najęta,
nakręcając się coraz bardziej.
– A jak ja miałem
tu wylądować i cię nie przygnieść na chwilę, co?! –
Rozejrzał się bezradnie.
– Co? –
Zatrzymałam się.
– Chciałem
wylądować. Ostrzegałem cię nawet, żebyś się przesunęła. A że
tego nie zrobiłaś... Leciałem z częściowo złożonymi
skrzydłami, inaczej nie zmieściłbym się między kamienicami. Już
rozumiesz? Dlaczego się nie przesunęłaś?!
Hm, ja naprawdę byłam
tak zaabsorbowana własnymi myślami, że go nie usłyszałam? W
razie czego nie odpowiedziałam na pytanie i lekkie zażenowanie
przerobiłam na kolejną porcję złości i wyrzutów.
– A co ty tu
robisz? Śledzisz mnie, czy co? Jakoś średnio chce mi się wierzyć,
że tak sobie po prostu tędy przelatywałeś. Znowu...
– Śledziłem tego
człowieka. – Oszczędnym gestem wskazał na ziejącą czernią
pustkę w garażu.
– Zepsułam ci
pułapkę? Jaka szkoda... – prychnęłam lekceważąco. Kolejna
porcja zażenowania i złości na samą siebie. W piersi bolało
coraz mocniej, utrudniając zaczerpnięcie oddechu. Złośliwość
była moją ostatnią linią obrony, a skoro nie miałam już nic
oprócz niej... – Dobra. Skoro to jakaś tam twoja kolejna
arcytajna egzekutorska sprawa, to ja spadam. Mam jutro szkołę na
ósmą.
I na cholerę
wspominałam o tej szkole? Zabrzmiało to tak dziecinnie... Jestem po
prostu beznadziejna.
Mała, chuda, dziecinna
i żałosna.
– Właściwie
to... – Czerwony smok przechylił rogaty łeb. – Właściwie
to miałaś dzisiaj ćwiczyć, nie? Dygaj po miecz do domu. Byle
szybko.
Przez chwilę
kompletnie nie mogłam załapać, o co może mu chodzić.
– Że co? Po co ja
mam...?
– Pośpiesz się!
Zaraz ktoś do tych drzwi przyjdzie... I ubierz się na czarno.
Wyglądało na to, że
wrobiłam się w swoją drugą smokońską misję. A nawet w coś
poważniejszego – przecież Kurt nie zajmowałby się sprawą, z
którą może poradzić sobie zwykły Strażnik.
I może wreszcie dowiem
się, co on takiego w końcu robi... Bo Egzekutor? Dla mnie brzmi jak
ładniej ujęte „płatny morderca”. Ale co ja tam mogę
wiedzieć... Nie mam pojęcia o większości praw smokońskiej
rzeczywistości. Owszem, pytałam babcię o wszystko, co tylko
przyszło mi na myśl, ale... no właśnie, to mi nie przyszło.
Widocznie sprawa musiała być na tyle nieciekawa, że babcia
zgrabnie uniknęła mówienia mi o niej z własnej inicjatywy. Chyba
miała nadzieję, że nigdy się nie dowiem.
Babcia opowiadała mi o
mordach, pożarach, okrucieństwie. Ze wszystkimi szczegółami
przybliżyła mi to, co w przeszłości zrobił mój własny smok, a
o czym on sam niechętnie wspominał. Nigdy nie kryła przede mną
tych brutalniejszych szczegółów, twierdząc, że powinnam się na
nie uodpornić, bo to one najlepiej oddają naturę rzeczywistości,
do której w końcu też należę. Sprawa Egzekutorów musi być
bardzo nieciekawa, skoro nigdy się o niej choćby nie zająknęła.
Już na dachu swojego
bloku zmieniłam się w człowieka, weszłam do swojego pokoju przez
okno dachowe. Sądząc po ogólnej ciszy, rodzice już poszli spać.
Ciekawe, czy wcześniej zauważyli, że mnie nie ma...
Wyciągnęłam z
garderoby pochwę ze smokońskim mieczem i moim własnym półtorakiem,
identycznym z tym, którym walczę na treningach szermierki
historycznej, lecz zaostrzonym. Tak, kupiłam go tylko dla fanaberii,
i to jeszcze w czasach, gdy wierzyłam w to, że jakimś sposobem uda
mi się prowadzić działalność Strażniczki z ukrycia. Byłam do
niego przyzwyczajona, znałam świetnie jego stępionego bliźniaka,
więc spokojnie mogłam posługiwać się nim tak, jakby był
przedłużeniem mojej ręki, nie wiedziałam jednak, ile faktycznie
wytrzymałby w walce i czy nie natrafiłabym na coś, co
uniemożliwiałoby jego użycie. Nie mogłam wymyślić, co to
takiego mogłoby być, ale przecież musi być jakiś powód, dla
którego smokoni mają własne miecze, w dodatku aż parzące od
zatopionej w nich magii...
Pewnie poznałabym ten
cały powód, gdybym choć trochę się na magii znała. Niestety
nigdy nie miałam o niej pojęcia i nie przejawiałam zupełnie
żadnego talentu w tym kierunku. Nie umiałam nawet stworzyć kuli
światła, czym mój brat podobno straszył rodziców jeszcze w wieku
przedszkolnym, więc odczytanie rodzaju zaklęć nałożonych na
czarne ostrze uznałam za niemożliwe.
Który miecz wziąć? Z
jednej strony bezpieczniej czułabym się ze zwykłym – w końcu
wiem, czego się po nim spodziewać, a chociaż znacznie cięższy,
wydaje mi się o wiele lepiej wyważony od smokońskiego – ale...
Kurt mnie po prostu zje jak to zobaczy. Lub obśmieje i odeśle z
powrotem do domu, co jest bardziej prawdopodobne.
Zrezygnowana przebrałam
się w czarne ciuchy i zarzuciłam pochwę z czarnym mieczem na
ramię.
A następnie rozwinęło
się całe pasmo mojego pecha.
Chciałam wziąć ze
sobą telefon. Nie, nie wiem, po co mi komórka w trakcie
niebezpiecznej magicznej misji nie wiadomo gdzie – może to jakaś
podskórna chęć robienia zdjęć wszystkiemu co spotkam, która
łapie mnie w najmniej oczekiwanych momentach – ale musiałam ją
wziąć, i tyle. Pech chciał, że telefon nadal był podłączony do
sprzętu muzycznego. Żeby go odłączyć, musiałam najpierw
przekopać się do wzmacniacza i wyłączyć go w pierwszej
kolejności, by nie zrobić zwarcia (kolejnego), ale... po drodze
potknęłam się o kabel. Smartfon spadł z kanapy, na której leżał,
odblokował się niewyjaśnionym zrządzeniem losu i zapodał na cały
regulator utwór Hells Bells AC/DC. Rodzice znaleźli się w
moim pokoju w ciągu ułamka sekundy, myśląc, że idzie koniec
świata. Serio, mama skłonna była wręczyć mi walizkę i rozkazać,
bym spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i zeszła z nimi schować się
w piwnicy.
Po tym, jak już
postawiłam na nogi wszystkich kochanych sąsiadów z mojego bloku (i
pewnie kilku sąsiednich), nie mogłam wymknąć się przez następne
pół godziny. Rodzice rozbudzili się na tyle, że zanim zdecydowali
się ponownie udać do łóżka znaleźli po drodze jeszcze z milion
rzeczy, którymi wypadałoby się niezwłocznie zająć. Potem, gdy
odczekałam niezbędny czas po ich zgaszeniu światła, zwaliłam się
ze schodów, gdy biegłam do drzwi. I to tak zwaliłam na całego, bo
na placka na panele, upuszczając miecz. Z kilku stopni, ja
pierdzielę. Mama zwrzeszczała mnie przykładnie z góry na dół,
ale na szczęście już nie wychodziła sprawdzić, co się dzieje,
udało mi się więc wmówić jej, że szłam do kuchni coś zjeść.
Metalicznego hałasu nie tłumaczyłam, cicho licząc na to, że go
zignoruje...
Kolejną przeciwnością
okazał się wybór obuwia. Ja nie mam bladego pojęcia, gdzie mi do
jasnej cholery wcięło glany, ale kurde nigdzie ich nie mogłam
znaleźć. Przeszukałam całą chałupę – nic! Doskonale
pamiętając o tym, że miałam ubrać się na czarno, przywdziałam
eleganckie ogniście czerwone trampeczki. Będzie mnie widać z
kilometra. Może od razu wszystkim naszym potencjalnym wrogom ułatwię
zadanie i założę do tego kamizelkę odblaskową, co?
Te całe obowiązki
Strażniczki coraz mniej mi się podobały. No dobra. Ktoś mnie niby
wreszcie docenił (he, naciągane to docenienie, ale lepsze niż nic,
nie?). Mam teraz obowiązki, poczucie, że coś ode mnie zależy,
udało mi się nawet zbliżyć do Kurta, o czym tak cholernie
marzyłam. Moja smocza nadpobudliwość wreszcie znalazła ujście.
Tylko co z tego, skoro mogę tym sobie zagwarantować szlaban do
końca życia na nocne podjadanie? Mama prawdopodobnie tak właśnie
przywita mnie jutrzejszego ranka. Jeśli go dożyję.
Kurt wyglądał na
cholernie zniecierpliwionego. Stał w ludzkim wcieleniu przed
wyważoną bramą garażową, beznamiętnym wzrokiem wgapiał się w
wyłażącą stamtąd ciemność i od niechcenia kręcił ósemki
czerwonym mieczem. Pasował mu w sumie do włosów...
– Nihal, czy ty
wiesz, co znaczy zwrot „pospiesz się”? – warknął na
powitanie.
– Kurde, a ty wiesz,
jak ciężko jest wyjść w środku nocy z domu i nie zwrócić tym
na siebie niczyjej uwagi? W dodatku z moim pechem? – jęknęłam
żałośnie, próbując rozciągnąć zgrzane mięśnie pleców. Po
błyskawicznym locie zaczynały mnie łapać skurcze. – Przecież
sam wiesz, jacy są moi rodzice.
– Nadopiekuńczy? –
Uniósł jedną brew.
– Dziwisz im się?
Dopiero co syna im wcięło. Teraz trochę pilnują, żebym nie
chodziła w dziwne miejsca o dziwnych porach. A o smokach przecież
nie wiedzą...
Dość szybko stracił
mną zainteresowanie, ponownie skupiając się na żywej ciemności
za progiem starego garażu.
Nie wiedziałam, jak to
możliwe. Wokół nie było wcale tak ciemno, a wnętrza nie
widziałam w nawet najmniejszym stopniu. Mrok przelewał się, jakby
celowo chcąc zasłonić przed moimi oczami to, co się w nim kryło.
Bałam się postąpić naprzód – to trochę tak, jakbym miała
wejść w nicość. Jakbym wahała się nad samą krawędzią
nieskończonej pustki...
O nie, sama za żadne
skarby bym się tam nie pchała. Na szczęście przy Kurcie nieraz
czułam się aż nadmiernie pewna siebie. Tak, jakby dzięki jego
mało przychylnej obecności nie mogło dosięgnąć mnie nic
strasznego. Jakbym podświadomie czuła, że ochroni mnie przed
wszystkim złym...
Właściwie to nie
byłam tego wcale taka pewna.
Korciło mnie, żeby z
czystej złośliwości zaprzeć się nogami w przejściu, ale gdy
poczułam silną dłoń na plecach, byłam zbyt mocno skupiona na
rozkoszowaniu się jej dotykiem, żeby zwrócić uwagę na cokolwiek
innego. Tak, dłoń pojawiła się tam tylko po to, by wepchnąć
mnie w mrok, ale... ale była. A to było chyba najwspanialszym
uczuciem w moim życiu.
O którym dość szybko
zapomniałam, bo to, co znajdowało się wokół, było o wiele
ciekawsze i bardziej zaskakujące. Musiałam przetrzeć oczy i
uszczypnąć się w ramię, by mieć pewność, że nic mi się nie
pomieszało, a to, co właśnie widzę, to prawda.
Ciemność zniknęła
bez śladu, nawet w najdalszym kącie nie widziałam jej okruchów.
Nie dostrzegłam gołych betonowych ścian, jakich spodziewałam się
po starym garażu, nie widziałam zakurzonych pajęczyn, typowych dla
miejsc od dawna opuszczonych... a natrafiłam na eleganckie cegły,
tak wyszorowane, że z pewnością można z nich było bez obaw jeść,
choć już z daleka widziałam, że nie były najnowsze. Korytarz
miał może nieco ponad metr szerokości i niecałe dwa wysokości, a
kształtem przypominał nieco stary kanał. W regularnych odstępach
na ścianach umieszczono żarówki w eleganckich kinkietach
stylizowanych na latarnie gazowe, przyjemne ciepłe światło aż
raziło w oczy po półmroku ulicy. Poczułam się jak na jakiejś
wycieczce.
– Gdzie my jesteśmy?
– wydukałam głupio.
– Jak to gdzie? W
Sztolniach.
Widząc moją mało
inteligentną minę, Kurt zatrzymał się wpół kroku.
– Ty mi nie mów, że
nie słyszałaś o Sztolniach!
– No... Babcia mi
opowiadała, ale zawsze myślałam, że to bajki...
– To nie są bajki.
Te korytarze ciągną się pod Berlinem kilometrami. Chodzą plotki,
że najgłębsze z nich sięgają aż do samego Piekła. Nie wiem,
ile w tym prawdy, tak daleko nigdy się nie pchałem, ale nie można
tego wykluczyć. – Ruszył przodem.
– Ty chcesz mi
powiedzieć, że pod miastem, w którym mieszkam, są sobie w
największym spokoju magiczne tunele i nikogo to jeszcze nie
zainteresowało? – jęknęłam. Niechętnie ruszyłam za nim, ale
nogi wciąż miałam jak z waty.
– Dokładnie to
miałem na myśli. To miejsce kipi pierwotną magią. Nie czujesz
tego? Ludzie zupełnie instynktownie je omijają. A jakby tego nie
robili... No cóż. To chyba proste.
– Jak drut kolczasty
– burknęłam. Z niewiadomych przyczyn udało mi się potknąć na
idealnie równym betonie pod nogami, ale na szczęście odzyskałam
równowagę na tyle szybko, by nie zwrócić na siebie uwagi. – I
co jeszcze?
– Na ich dnie
naprawdę coś mieszka.
– Ach. Zajebiście. A
my się tu pchamy, bo?
Stanął tak
gwałtownie, że niemal wpadłam mu w plecy.
– Posłuchaj mnie
teraz uważnie. – Wreszcie zaszczycił mnie spojrzeniem. Nie
ucieszyłam się – to, co czaiło się w szarych, niemal białych
oczach nie wróżyło mi najlepiej. – Jesteśmy jeszcze na samym
początku, więc musimy omówić pewną sprawę. Znajdujemy się tu
tylko ze względu na moją misję, nie twoją. Ciebie w ogóle nie
powinno tu być. Masz mi nie przeszkadzać i nie rzucać się w oczy.
Pytać możesz, ale tylko telepatycznie. I pamiętaj, że to nie
miejsce na bohaterskie popisy i babskie histerie, jasne? Jeśli ci
się to nie podoba, masz jeszcze czas, żeby zawrócić.
– Co by miało mi się
nie podobać? Nadal nie wiem, co masz...
– Jestem tutaj, żeby
kogoś zabić. Jeśli zamierzasz urządzić z racji tego histerię,
radzę ci wycofać się teraz.
Przyznam, że nieco
mnie zatkało. Owszem, spodziewałam się po nim czegoś podobnego,
ale... w jakiś sposób wciąż odpychałam od siebie myśl, że to
mogłaby być prawda. Nie brzydziłam się zadawaniem śmierci –
oswoiłam się z nią poprzez liczne opowieści i wiedziałam
doskonale, że to nieodłączny element egzystencji mi podobnych –
ale dowiedzieć się tak po prostu, że twój wymarzony facet... Ech,
no wiecie.
– Czyli co? –
syknęłam, krzyżując ramiona na piersi w obronnym geście. Nagle
zrobiło mi się zimno. – To jest twoje zadanie? To właśnie robią
Egzekutorzy, tak?
– Zasadniczo...
robimy wszystko to, czym nie chcą zająć się inni. Jesteśmy psami
łańcuchowymi na posyłki. – W jego uśmiechu nie było niczego
sympatycznego. A wręcz odnosiło się wrażenie, że cała sytuacja
zaczyna go bawić i że nie może już doczekać się krwi... –
Idziemy.
Nie powiedziałam nic
więcej. Bo po co? Wszystkie pytania wydały mi się mało istotne.
Korytarz ciągnął się
daleko, nie rozgałęziając na boki. Z czasem zaczęło robić się
trochę ciemniej, żarówki były o wiele słabsze i rzadziej
rozmieszczone z każdym kolejnym metrem, lecz wciąż było na tyle
widno, bym nie musiała przejmować się tym, że nie zauważę
szerokich pleców Kurta i w niego wejdę. Podejrzewam, że nie życzył
sobie tego.
Długo czasu minęło,
zanim minęliśmy pierwsze pomieszczenie. Znajdowało się po lewej
stronie, ale niewiele mogłam w nim dostrzec, bo wchodziło się do
niego po kilku bardzo stromych stopniach. Widziałam tylko fragment
pomalowanego ciepłą żółtą farbą sufitu i czegoś, co chyba
naprawdę było stojakiem na pocztówki.
Ale gdy usłyszałam
szmer głosów, przybliżający się wraz z każdym krokiem, cały
dotychczasowy spokój i ciekawość szlag trafił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz