Wiedziałam o istnieniu
tylko jednego smoka z dwoma parami skrzydeł, więc odpowiedź była
oczywista.
Kurt. To był cholerny
Kurt. Tylko niby jak...?
Nie, nie ucieszyłam
się. Wiem, może i na pierwszy rzut oka powinnam zacząć skakać z
radości i tańczyć w kółko, lecz jakoś tak nie mogłam się do
tego przekonać. Nie mogłam, bo przed oczami natychmiast stanęła
mi inna kwestia... Mianowicie to, jakim cudem udało im się go
złapać i zahipnotyzować? Kurde, skoro byli aż tak potężni, by
bez żadnego wysiłku okiełznać takiego smoka, chyba mogłam się z
wizją ewentualnej ucieczki pożegnać. Z ratunkiem w sumie też,
skoro mój organ ratujący wylądował tu ze mną. W dodatku miał
zaserwowane pranie mózgu i właśnie prawdopodobnie szykował się
do tego, żeby mnie zeżreć.
Skuliłam się,
wycofałam w najodleglejszy kąt, depcząc po łańcuchach i plamach
smoczej krwi. Rany na pysku wciąż szczypały, moja własna posoka
wciąż zalewała ślepia, ale nie potrafiłam się na tym należycie
skupić, gdy z drugiej strony miałam perspektywę rychłego
zakończenia swej marnej egzystencji. W trumnie przecież szczególnie
nie będę interesować się tym, że makijaż niedokładnie zakrywa
paskudne blizny, prawda? Zbroja ciążyła mi coraz bardziej i nie
dawała żadnego poczucia bezpieczeństwa. Może przy wcześniejszej
walce mogłabym uznać, że jako tako mnie ochroni – uziemiona,
wiele dałabym za to, by trudniej było mnie zranić – ale teraz?
Traciłam przez nią na szybkości, a szybkość i zwinność były
jedynym, co mogłoby pozwolić mi utrzymać się przy życiu. Chociaż
w sumie i w to wątpiłam. Przecież bycia Egzekutorem nie wygrywa
się w chipsach.
No, to żegnaj,
świecie. Chyba i tak nikomu nie będzie mnie brakowało. Na co ja im
byłam wszystkim potrzebna?
Na co ja komukolwiek
byłam potrzebna?
Spójrzmy na to z boku.
Rodzicom sprawiam kłopoty. Tak, wiem, to moi rodzice – na pewno
mnie kochają, ale... utrudniałam im dosłownie wszystko. Nie
słuchałam ich, zawsze wiedziałam lepiej, wymagałam swobody, gdy
oni zwyczajnie nie byli w stanie mi jej dać, bo wciąż żyli
zaginięciem syna. Czasem po prostu widziałam, że im przeszkadzam.
Nie mam też nikogo, kogo byłabym w stanie nazwać przyjacielem,
chyba żeby liczyć odzywający się w głowie głos prehistorycznego
smoka, co do którego i tak nie mogłam właściwie mieć pewności,
czy aby go sobie nie uroiłam. Jestem sama, nikt mnie nie rozumie,
wszyscy mają mnie gdzieś. Wszystkie moje marzenia prędzej czy
później legną w gruzach, tracę wszystko, na czym mi zależy,
jakby moim życiem sterował ktoś inny. Jakbym żyła w ogromnych
Simsach, a grający był kompletnym sukinsynem.
Nie liczyłam się
przecież nawet dla niego, choć to właśnie jego obecności
potrzebowałam jak oddechu. Dla Kurta byłam niczym. Wnerwiającą
małolatą z niespokrewnionej części rodziny, złośliwą, wiecznie
niezadowoloną dziewczynką, której się wydaje, że coś od niej
zależy i którą wypadałoby uczyć z czystej litości, bo jeśli
będzie w tym swoim odpowiedzialnym zadaniu taką idiotką, jaką
była do tej pory, to przyniesie więcej złego, niż jakiegokolwiek
pożytku. I tyle. Dlaczego miałby kiedykolwiek zwrócić na mnie
uwagę, skoro byłam dużo młodsza i jakaś taka... niewystarczająco
dobra? Nie umywałam się do Sylwii. Do pięt jej nie dorastałam.
Prawdopodobnie w niczym. Już widzę, jakby to mnie mieli zrobić
Egzekutorką...
I teraz byłam tutaj.
Ranna, wykończona zarówno fizycznie, jak i psychicznie, przerażona
do granic możliwości, zagubiona, jak małe dziecko płacząca łzami
wielkości kurzych jajek, choć zgrywałam taką odważną, i... i po
prostu żałosna.
A jedynym, czego
kiedykolwiek pragnęłam – jedynym, czego potrzebowałam do tego,
by móc oddychać bez bólu – było to, żebyś mnie pokochał...
Żałosne. Słabe. A
jednak nadal tam byłam, kuląc się w kącie i patrząc w złociste
ślepia ogromnego smoka o dwóch parach skrzydeł. I nadal nie
pragnęłam niczego więcej prócz tego, by po prostu... By
powiedział, że mnie kocha. Wtedy mogłabym tu nawet zostać na
zawsze. Poważnie. Nawet wieczność w oddziale Lodricka Drake'a nie
byłaby tak przerażająca, jeśli mogłabym spędzić ją u boku
Kurta. U boku kogoś, kogo kochałam najbardziej na świecie, tak, że
aż brakowało mi tchu, gdy patrzyłam w jego stronę, tak, że to aż
fizycznie bolało, gdy nie pozwalałam się temu wydostać na
zewnątrz.
Kochałam go całego.
Kochałam jego kretyńskie włosy. Kochałam jego paskudny charakter,
minę bezlitosnego mordercy, złośliwości, na które nawet mi
brakowało języka w gębie. Kochałam go z tym paleniem papierosów
jeden za drugim, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Całego, w stu
procentach, bezwarunkowo.
Rany, jeśli to nie
była ta słynna więź pomiędzy Przeznaczonymi, to ja już niczego
w życiu nie wiem. Dlaczego musiało paść akurat na mnie? Podobno
to rzadkość. Podobno jestem na to za młoda. Dlaczego? Mało mi już
tej wyjątkowości? Jak na razie wszystko to, co czyni mnie
oryginalną, błyskawicznie zamienia się w moje przekleństwo. Jak
ja czasem chciałabym być kimś normalnym, zwyczajnym, przeciętnym
tak, że to aż boli... Pewnie byłabym o wiele szczęśliwsza i
spokojniejsza.
Wielki smok obszedł
mnie z obu stron, jakby zastanawiał się, gdzie mnie najlepiej
napocząć. Kuliłam się coraz mocniej, aż zbroja zaczęła
boleśnie wbijać się w miejscach łączeń w ciało. Kuliłam się
tak bardzo, że aż myślałam, że bardziej się nie da. Drgnęłam
niespokojnie, gdy parsknął wiązką dymu. Przesunął łbem w
pobliżu mojego, szukając przerw w puszce konserwy, jaką się
stałam. Mniam, mieloneczka ze smoka. Ciekawe, jak to musi
smakować...
Na dłuższą chwilę
zatrzymał się w okolicy skrywanej przez zbroję rany, ciągnącej
się od miękkiej tkanki pod lewym rogiem, poprzez oko, aż do samego
czubka nosa. Wyczuł świeżą krew, pionowe źrenice rozszerzyły mu
się na moment. Zawarczał z głębi piersi, jakby zdegustowany
odkryciem, przestąpił z łapy na łapę, grzechocząc ciężkim
metalem. Złociste ślepia w pewnym momencie zajęły niemal całe
moje pole widzenia. Jedno z nich zamknęło się powoli...
Dokładnie w tym samym
momencie rozległo się stukanie w drzwi – sygnał do rozpoczęcia
walki. Odskoczył na kilka kroków i błysnął ostrymi jak brzytwy
zębami.
Powinnam zrobić to
samo. Powinnam ustawić się w pozycji do ataku – lub obrony, żeby
mniej zabolało, gdy będzie przerabiał mnie na kotlety – ale
kompletnie mnie zamurowało.
No bo czy on właśnie
puścił mi oczko?!
Ruszyłam się dopiero
wtedy, gdy zaczął mnie okrążać. Odsunęłam się na
bezpieczniejszą odległość, otarłam się bokiem o ścianę,
krzesząc serię oślepiająco jasnych iskier. Od obrzydliwego
zgrzytu metalu uszy niemalże skręciły mi się w trąbki.
– Skup się,
Czarnołuska! – ochrzanił mnie Dagon. – Nie możesz dać
mu się zabić tylko dlatego, że coś ci się przywidziało!
Potrząsnęłam łbem w
marnej próbie przywołania spokoju.
– Tak... Masz
rację, musiało mi się przywidzieć – burknęłam zaskakująco
pokornie. – Widzę to, co chciałabym zobaczyć. Tylko że jak
ja mam choćby spróbować zrobić mu krzywdę?
Czułam, że nie jestem
do tego zdolna. Z jednej strony wiedziałam, że po prostu nie
dałabym mu rady – byłam słaba, nie umiałam kompletnie walczyć
– ale z drugiej... nawet jeśli bym umiała, to chyba bym po prostu
nie potrafiła. Jak miałabym to zrobić? Kochałam go. Chciałam go
chronić. Chciałam dla niego wszystkiego, co najlepsze.
– Sylwia,
Czarnołuska. Nigdy nie będziesz miała go dla siebie, bo zawsze
będzie między wami Sylwia.
Tak, to było ze strony
Dagona zwyczajnie okrutne. Tylko że chyba jedynie to mogło mnie
otrzeźwić. W każdym razie – podziałało.
Spięłam się,
obniżyłam łeb, zawarczałam głęboko. Odżywająca gdzieś
wewnątrz mnie wściekłość zaczęła szukać ujścia na zewnątrz.
Kły nie zgodziły się na to, by nadal trwać w szczelnie zamkniętym
pysku i rozbłysły bielą w półmroku celi, jad zaczął szczypać
w język.
Sylwia całująca
Kurta. Sylwia siedząca mu na kolanach. On obejmuje ją, gładzi
czule po plecach...
Zbliżał się do mnie
niespiesznie, zupełnie jakby rozkoszował się każdą chwilą.
Nabierał już powietrza, by zionąć w moją stronę ogniem – to
mogło okazać się cokolwiek problematyczne, bo o ile płomienie nie
były w stanie mi zaszkodzić, o tyle rozgrzany do czerwoności metal
zbroi już owszem. Machnęłam kolczastym ogonem jak zdenerwowany
kot, zatrzęsłam samą jego końcówką na znak, że naprawdę nie
polecam teraz się do mnie zbliżać. Tylko że...
Kurt i Sylwia
całujący się namiętnie. Ona zdejmuje mu koszulkę, on bierze ją
na ręce, idą w stronę łóżka.
Leżą razem w
skotłowanej pościeli, zmęczeni, szczęśliwi...
Zaryczałam potwornie i
rzuciłam się wielkiemu smokowi do gardła.
Nie przypuszczałam, że
zdołam latać w tym cholerstwie – błonę na skrzydłach również
miałam obłożoną metalem. Wprawdzie dość cienkim i rozkładającym
się jak wachlarz, lecz nadal. Okazało się jednak, że nie mam
żadnego problemu z tym, by odbić się od ziemi, machnąć
skrzydłami dla utrzymania równowagi w powietrzu i nabrania impetu,
a następnie wpaść na Egzekutora i zahaczyć szponami przednich łap
o szczeliny, w których błyszczały jego oczy. Kwiknął z
zaskoczenia, zachwiał się porządnie, wpadł na ścianę za
plecami, dłuższą chwilę nie mógł sobie ze mną poradzić –
nie sięgałam samych oczu, lecz trzymałam mocno, pilnując, by siła
i ciężar całego mojego smoczego ciała przyginała mu łeb jak
najmocniej do posadzki.
Dlaczego nie splunął
na mnie ogniem – nie wiem. Chwilę mu zajęło, zanim zdołał
sięgnąć mnie łapą i odepchnąć, niemal zrywając sobie przy tym
stalową maskę. Straciłam równowagę, z grzechotem zbroi
potoczyłam się po ziemi, lecz zerwałam się do pionu zaraz po tym.
Tym razem to ja zaczęłam go obchodzić, testując, czy da się na
to nabrać. Czy zdołam zapędzić go bardziej w róg sali, gdzie by
się zaklinował, a ja mogłabym wtedy rzucić mu się na grzbiet...
Kurt i Sylwia
trzymają się za ręce. Idą gdzieś, rozmawiają, śmieją się...
A, chrzanić to.
Jeszcze raz skoczyłam.
Uderzył łbem w róg celi, dzięki czemu nie był tak szybki, by
mnie powstrzymać – wskoczyłam mu na grzbiet, zaparłam się
pazurami o sterczące spomiędzy szczelin w metalowych płytach
kolce, zatopiłam zęby w długiej szyi. Szczególnie proste to nie
było – szczęki jednak nie otwierały mi się wystarczająco
szeroko, a i chwycić powinnam o wiele wyżej – lecz efekt wywołało
odpowiedni, gdy długimi kłami zdołałam „dogrzebać” się do
żywego mięsa. Nie zdołałam zranić go poważnie, ale wrażenie z
pewnością wywołałam odpowiednie.
– Dobrze! –
rozbrzmiało w mojej głowie.
Kurt okręcił się,
uderzył grzbietem w ścianę, niemal miażdżąc mnie w ten sposób.
Chcąc nie chcąc puściłam go i wylądowałam na ziemi, lecz nie
zamierzałam się poddawać. Wściekłość rozpierała mnie od
środka, ból w sercu był wprost niewyobrażalny, a jedyne jego
ujście odnajdowałam w walce. A skoro nawet Dagon uważał, że
dobrze mi idzie...
Przedwieczny gad w
mojej głowie parsknął z lekkim oburzeniem na znak, że to
bynajmniej nie on zabrał głos. Zatrzymałam się, dysząc ciężko,
przekrzywiając ciekawie łeb. W złotych ślepiach Kurta błysnęło
coś dziwnego...
– Zaraz, ty nie
miałeś być po praniu mózgu?! – jęknęłam, oniemiała.
Warknął potwornie,
pomiędzy ostrymi zębami błysnęło kilka płomieni jasnego ognia.
Nie wyglądał na świadomego. Wyglądał na takiego, który zamierza
zabić mnie z zimną krwią. Tylko że...
– Potraktuj to
jako nadprogramowy trening.
Odsunęłam się
właściwie w ostatniej chwili, gdy na mnie skoczył, potknęłam się
o samą siebie, cudem uniknęłam lecącego w moją stronę
najeżonego kolcami ogona. W panice potruchtałam pod przeciwległą
ścianę.
– Jaki znowu
nadprogramowy trening? Co ty tutaj robisz, do cholery?! Co tutaj się
dzieje?! – krzyczałam w myślach.
– Ratuję ci
tyłek, jakbyś nie zauważyła. Dobrze by było, gdybyś
przynajmniej stwarzała pozory, że ze mną walczysz – dodał
ze złością, gdy umknęłam przed strumieniem ognia.
Nie zawahałam się ani
sekundy dłużej – odwdzięczyłam mu się tym samym. Mój ogień
dla odmiany był lekko fioletowy i jak najbardziej celny. Zasyczał
ze złością i zaklął w myślach, gdy poparzyłam mu prawy bok i
usunęłam się poza jego zasięg.
– Ty debilu
skończony! – wydarłam się, plując jadem. – Dlaczego
nic mi nie powiedziałeś?! Myślałeś że co, domyślę się?!
Bardzo, kurna, zabawne! Po co ty się tu pchałeś?! Jak niby nas
stąd teraz wydostaniesz?! Nienawidzę cię, kretynie!
Słowa mocno przeczyły
gigantycznej uldze, jaka rozlała mi się po wszystkich kościach.
Boże, on naprawdę tu był. Przyszedł tu dla mnie. Cokolwiek nim
kierowało – naraził się tak bardzo, żeby mnie ratować! Nie
wiedziałam, czy bardziej chciałam go zamordować przez to, jak
ryzykował, czy zacząć się śmiać i tańczyć dookoła niego w
kółko z radości.
– Ożesz...! –
W ostatniej chwili powstrzymał się od przekleństwa, gdy nagrzana
niemal do czerwoności zbroja dotknęła go do boku. Ustawił się w
jakiejś absurdalnie odchylonej pozycji, usiłując... uciec od
siebie samego? Mało brakło, a zakrztusiłabym się ze śmiechu.
– Co, ciepło ci,
idioto? – syknęłam i pacnęłam go w łeb łapą – tak, jak
kot potraktowałby swoją ulubioną zabawkę. W zamach włożyłam
całą swoją siłę i nagromadzoną przez cały ten czas wściekłość,
więc niemal się przewrócił. W karku coś chrupnęło mu donośnie.
– Jak brzmi dalszy ciąg tego twojego cudownego planu?
Pomyślałeś chociaż nad tym, co teraz?!
Znowu spróbowałam na
niego wskoczyć, dzięki czemu dość boleśnie przekonałam się, że
wcześniej jednak musiał dawać mi lekkie fory – drgnął, zerwał
się na tylne łapy i dosłownie wbił mnie w posadzkę, aż
zadzwoniło. Gdy docisnął całym swoim ciężarem, mogłam tylko
absurdalnie przebierać bezradnie łapkami, jak żółw przewrócony
przez jakiegoś sadystycznego dzieciaka do góry brzuchem.
– Kurwa mać,
dobrze by było, gdybyś tak przy okazji pomyślała nad tym, w jakim
stanie musimy być, żeby dokądkolwiek uciec! – ochrzanił
mnie przykładnie. Puścił dopiero gdy się upewnił, że dotarło.
Znowu odskoczyliśmy na większą odległość, zaczęliśmy krążyć
po ciasnej celi, warcząc, jakbyśmy oceniali swoje dalsze szanse.
– To może
odpowiesz na moje pytania? – przypomniałam w miarę uprzejmie.
– Co ty tu...?
– To skomplikowane
– przerwał mi bez cienia skruchy. – Plan wygląda w ten
sposób: stwarzamy pozory, dopóki dziewczyny nie zrobią na zewnątrz
takiej zadymy, by strażnicy przestali zwracać na nas większą
uwagę. Jeśli się uda, mają próbować zawalić tę część
twierdzy, jeśli nie – my będziemy musieli im pomóc. Trzymaj się
blisko mnie, próbuj nadążać i zechciej nie zabić się po drodze.
– Wierzysz we mnie
niesamowicie. – Nie zdołałam powstrzymać się od wywrócenia
oczami. Adrenalina zaczęła rozsadzać mnie od środka, aż na
chwilę zmyliłam krok. Mało brakło, a zapomniałabym o reakcji,
gdy Egzekutor zamarkował atak. – Po czym mamy poznać, że nie
zwracają już na nas uwagi? I co za dziewczyny przede wszystkim?
– Po pierwsze:
twoja babcia. – Tym razem to on wywrócił oczami. Szlag,
miałam nadzieję, że nie obserwują nas aż tak wnikliwie, by coś
takiego dostrzec.
– Moja babcia?! –
Stanęłam jak wryta. – Moja babcia ma prawie osiemdziesiąt
lat, do chuja pana! – wyrwało mi się mało elegancko.
– Sama wiesz, że
na smocze wcielenie się to nie przekłada.
– No niech ci
będzie. – Dziabnęłam powietrze w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą znajdował się jego ogon. Aż mnie zęby zabolały. –
To kim jest ta druga...?
Nie zdążyłam nawet
na dobre dokończyć pytania, gdy podłoga dosłownie uciekła mi
spod łap. Zatoczyłam się, zachwiałam, oparłam w panicznym geście
o ścianę, mając wrażenie, że jeszcze moment, a zwyczajnie
upadnę. Oberwałam? Ale kiedy zdążył mnie...?
Nie, cholera. To nie
byłam ja. To cały budynek zadrżał w posadach. Z kamiennych ścian
posypał się duszący pył, głęboki pomruk pękającego muru
niemal zlał się w jedno z odgłosem głuchego uderzenia. Coś
naprawdę wielkiego i silnego musiało uderzyć w jedną z
zewnętrznych ścian – coś, co zdołało poruszyć swoim impetem
nawet fundament...
Smok. Moja babunia?
Tak, widziałam ją pod postacią smoczycy, ale jakoś zawsze ilekroć
wyobrażałam sobie, jak walczy, nie mogłam powstrzymać się przed
natrętnym wyświetlaniem w głowie jej wizerunku jako człowieka.
Lekko przygarbionych pleców, siwych włosów, wełnianej spódnicy,
pończoch przeciwko żylakom, moherowej czapeczki, sznura jaskrawo
kolorowych korali...
Po drugiej stronie
metalowych wrót zapanowało poruszenie. Ktoś krzyknął, szczęknęła
broń, rozległ się tupot wielu stóp. Zmywali się? Może
faktycznie atak na twierdzę był bardziej godny uwagi, niż jakaś
tam walka testowa. Chociaż chyba powinni poświęcić nam
przynajmniej odrobinę zainteresowania – byliśmy ich nowymi, dość
cennymi nabytkami, więc...
Ech, albo znowu siebie
przeceniałam. Może uznali, że skoro Kurt jest zahipnotyzowany,
zdoła mnie upilnować? Jak w ogóle udało mu się grać przed nimi
tak skutecznie, że...?
Wszystko znowu
zadrżało. Ogromne pęknięcie rozcięło jedną ze ścian jak
rozbłyskająca na niebie błyskawica, rozszerzając się w
niewiarygodnym tempie. Pewnie długo jeszcze bym przyglądała się
kształtom, w jakie się układało, gdyby Kurt nie pomógł mu
porządnym uderzeniem z główki. Odsunęłam się w razie czego,
szybko zajęłam miejsce tuż za nim, gotując się do... biegu?
Lotu? Ech, czy w tym złomie dało się normalnie latać?
Ściana, choć
cholernie gruba, bez wysiłku ukazała nam biegnący za nią
korytarz. A właściwie to, co z korytarza pozostało, ponieważ w
zewnętrznym murze ziała ogromna dziura, w której czerwony smok
zmieścił się bez większych kłopotów. Skoczyłam za nim,
rozwinęłam ciężkie skrzydła z pewnym wysiłkiem, zamachałam
nimi dość niezdarnie, nie mogąc tak po prostu przyzwyczaić się
do ciężaru zbroi. W jednej chwili poczułam się tak, jakbym od
nowa uczyła się latać – okazało się, że aby utrzymać się w
powietrzu, musiałam dokładnie ważyć każdy ruch. A i tak mało
brakło, a wylądowałabym w kupie gruzu jakieś trzy kondygnacje
niżej...
– Babciu?! –
krzyknęłam, rozglądając się wokół. W panującym chaosie ciężko
było dostrzec cokolwiek konkretnego.
W powietrzu unosiło
się mnóstwo duszącego dymu. Nie miałam pojęcia, co się paliło
– jego kłęby okazały się tak gęste, że ciężko było
przeniknąć je nawet świetnym smoczym wzrokiem. Gdzieś niedaleko
rozległo się ryczenie i łopot skórzastych skrzydeł, coś się
zawaliło z łoskotem. Ludzie krzyczeli, poganiając się nawzajem.
Smocze pazury zastukały na kamieniu wysoko nade mną, jakiś odłamek
odbił mi się od głowy z brzdękiem rodem z tandetnej kreskówki.
Bojąc się, że zaraz zawali się cały budynek, poleciałam za
ledwo majaczącym w żółtawym dymie kształtem z dwoma parami
skrzydeł.
– Jesteś, Nihal!
– Niedaleko rozległ się głos mojej babci, lecz wciąż jej nie
widziałam. – Na Boga, dziecko, nic ci się nie stało?!
– Jestem cała
– zapewniłam. – Gdzie...?
– Za chwilę!
– przerwał nam Kurt. – Sylwia?
– Przed chwilą ją
tu widziałam – warknęła babcia. – Nie może być
daleko...
– Jestem! –
zawołał niedaleko znajomy sopran.
– W takim razie
spieprzamy stąd jak najdalej – zarządził Egzekutor.
Pomknęłam za nim, nie
zadając więcej pytań. Babcia musiała być blisko – wciąż
wyczuwałam ją gdzieś po prawej. Po dłuższej chwili dołączył
do nas trzeci smok – on również niknął w dymie, lecz domyśliłam
się, że to musiała być Sylwia. Śmignęła nad nami, zatrzymała
się na chwilę, próbując zorientować, szybko jednak wypatrzyła
Kurta i zawisła w powietrzu obok niego.
Oddaliłam się
odrobinę. Nie zamierzałam pchać im się na oczy.
Zaskakujące, że
kompletnie nikt nas nie ścigał – nie minęło wcale wiele czasu,
jak chaos zaczął niknąć gdzieś za nami. Drzewa iglastego lasu
widziałam z każdą chwilą coraz wyraźniej, dym ustępował
miejsca powietrzu, którym dało się nareszcie oddychać, żadne z
nas jednak nie zamierzało się zatrzymywać. Sama doskonale
wiedziałam, że obojętnie, jak bardzo zmęczona byłam, i tak
musiałam wytrzymać jeszcze trochę. Być może wcale nie istniała
odległość, w jakiej mogliśmy poczuć się bezpiecznie?
Nie wiem, ile tak
lecieliśmy w milczeniu. Odległości między nami zwiększały się
i malały na przemian. Mało mnie to interesowało. Jedynym, o czym
marzyłam, było moje ciepłe, bezpieczne łóżko. Potworne
zmęczenie coraz mocniej przyćmiewało mi umysł. Aż nie mogłam
należycie zdziwić się tym spokojem – no bo to przecież
podejrzane, że tak kompletnie nikt za nami nie leci. Niemożliwe,
żeby nie zauważyli naszej ucieczki, prawda?
Całkiem możliwe, że
na moment zasnęłam w powietrzu, bo ocknęłam się, gdy Kurt
podszedł do lądowania na sporej polanie wiele kilometrów dalej.
Poranna mgła, snująca się gdzieś na wysokości smoczych kostek,
okazała się lodowato zimna, a gałęzie starych modrzewi niknęły
w niej niemal całkowicie. Gdzieś w pobliżu szumiał niewielki
strumień.
Jak nie dym, to mgła...
Prawie bezwładnie
padłam na ziemię. Zbroja niemal mnie do niej przygięła, skrzydeł
nie zdołałam złożyć. Istniało ryzyko, że całkowicie zbłaźnię
się jakimikolwiek nieudolnymi próbami, pozwoliłam więc im
bezwładnie rozłożyć się na wilgotnej trawie, jakbym celowo
dawała mięśniom odpocząć.
Dwie smoczyce pojawiły
się chwilę po nas. Jedna z nich była zielona, pokryta długimi,
ostrymi kolcami kościanego koloru – niebieskie ślepia błysnęły
na mój widok, prędko podeszła bliżej, zaczęła oglądać mnie ze
wszystkich stron, szukając obrażeń. Czuła krew, lecz nie mogła
zlokalizować jej źródła, co doprowadzało moją babcię do szału.
Obnażyła ostre zębiska i parsknęła, wypuszczając spomiędzy
nich nieco dymu. Ze złością szarpnęła łbem, dźgając długimi,
wykręconymi wokół własnej osi jak sztywne serpentyny rogami
wyimaginowanego przeciwnika.
Niebieską, smukłą
samicę o rogach idealnie prostych i grafitowych, niemal czarnych
kolcach już znałam. Sylwia. Pieprzona Sylwia, której widok był
ostatnim, czego potrzebowałam. Mało brakło, a palnęłabym, że
mogliby mnie tam równie dobrze zostawić, byle bym tylko nie musiała
jej oglądać...
Tak, pieprzona Sylwia,
która pomimo tego, że właśnie uratowała mi życie, miała w
ślepiach tyle pogardy, że niemal się nią zakrztusiłam. Pokazała
mi zęby w niesympatycznym wyrazie i podeszła do Kurta, zatrzymując
się o wiele bliżej, niż wypadało.
– Całkiem ci do
twarzy w tej zbroi – uznała, oglądając go z jakimś dziwnym
wyrazem pyska.
Prychnęłam.
Natychmiast wlepiła ślepia we mnie i warknęła, zanim Egzekutor
zdążył się odezwać:
– A ty jeszcze
czego tam burczysz, mała? Mało ci, że dla ciebie musiałam narażać
własną skórę, jakby było po co? Co ty w niej niby widzisz, że
tak chciałeś ryzykować? – Z ostatnim zwróciła się do
Kurta.
Nie powiem, ale
cholernie zabolało, gdy on tylko westchnął na to głęboko. Nic
jej nie powiedział. Ona właśnie potraktowała mnie jak ostatniego
śmiecia, a on nic...
– Dziewczyno,
ostatni raz cię ostrzegam, że jeśli nie powściągniesz języka...
– Babcia w razie czego nie dokończyła, pozwalając, by miażdżąca
groźba zawisła w powietrzu.
– Mówię poważnie
– zdenerwowała się młodsza smoczyca, odważnie spoglądając
starszej prosto w oczy. – Ona jest słaba. Wiem, że jest pani
wnuczką, ale moim zdaniem nie powinno się tak ryzykować dla
jakiejś tam małej dziewczynki. Tam było o wiele więcej smoków,
które naprawdę zasługiwały na ratunek, a my wyciągnęliśmy
tylko ją? Na co nam ona? Dzięki takiemu pisklakowi wojny nie
wygramy.
Babcia nabrała
powietrza, zamierzając młodszą samicę zmieszać z błotem, lecz
nie zdążyła wypowiedzieć choćby słowa – zwaliłam się na
niebieską z całym ciężarem chrzęszczącej zbroi. Zamierzałam
przefasonować jej trochę ten śliczny ryjek, lecz Kurt odciągnął
mnie, zanim zdołałam jej dosięgnąć po tym, jak staranowana
odleciała na kilka metrów.
– Nie masz prawa
nazywać mnie pisklakiem! – ryknęłam wściekle, usiłując
się wyrwać. Skubany, złapał mnie zębami za szyję. –
Twierdzisz, że nie zasługiwałam na ratunek, tak? Miałam tam
według ciebie zdechnąć, czy jak?!
Fuknęła tylko z
oburzeniem i odwróciła się na znak, że rozmowy ciągnąć nie
będzie.
– A ty co? –
Nie mogąc się powstrzymać, zrobiłam zeza, by obejrzeć się na
Kurta. – Mógłbyś tej swojej dziewczynie coś czasem
powiedzieć, bo rodzice najwyraźniej zapomnieli!
– Nie masz prawa
mieszać do tego moich rodziców! – syknęła w moją stronę.
– Uspokójcie się
obie! – rozkazał. Puścił mnie, lecz w zamian tego stanął
tak, byśmy przypadkiem znowu się na siebie nie rzuciły.
Uspokójcie się, tak?
To jedyne, co chcesz powiedzieć...?
Tak, testowałam go. To
było cholernie głupie, ale i tak miałam jakąś idiotyczną
nadzieję, że zaprzeczy, gdy nazwę ją jego dziewczyną. A on? Nie
dość, że nic jej nie powiedział – że pozwolił, by tak mnie
traktowała – to jeszcze...
– Srał was pies
– skwitowałam, kręcąc łbem ze zrezygnowaniem. W spojrzenie,
jakim poczęstowałam Kurta, postarałam się wpompować cały swój
ból, choć i tak wiedziałam, że go nie zrozumie. Nie przejmie się.
Bo po co? Przecież miał ją...
Odeszłam w stronę
wściekłej babci, skuliłam się u jej boku, pozwalając, by
zmęczenie dopadło mnie na dobre.
– Nihal, co się
dzieje? Co oni ci tam zrobili? – Troskliwie przytknęła łeb
do mojego, nie przejmując się, że właśnie tuliła się do grubej
warstwy metalu.
– Nic takiego,
naprawdę – zapewniłam. – Po prostu... Porozmawiamy o tym
później, dobrze? Mam dość.
Milczałam i
ignorowałam toczące się nade mną rozmowy do samego Berlina.
***
Gdy dotarliśmy
wreszcie do Berlina, zaczynało na dobre zmierzchać. Byłam tak
wykończona, że właściwie moment, gdy miasto ukazało się na
horyzoncie, wybudził mnie z czegoś w rodzaju półsnu – zupełnie
automatycznie poruszałam skrzydłami, słuchałam zdawkowych
wypowiedzi towarzyszących mi smoków, lecz tak naprawdę nie
rozumiałam niczego. Bezwolnie pozwalałam, by wiatr mnie niósł,
myśląc jedynie o tym, jak cudownie czułabym się we własnym
łóżku, zagrzebana w ciepłej pościeli razem z głową. O tak...
Gdybym tak schowała się w prowizorycznym namiocie z kołdry i
poduszek, gdybym zwinęła się pod nią w kłębek i poddała
miękkiemu ciepłu, może przynajmniej przez chwilę mogłabym sobie
wmówić, że wszystko jest w porządku...
Tylko że nic nie było
w porządku. Gdy jaskrawa łuna różnobarwnych miejskich świateł
rozbłysła na horyzoncie, rozpraszając przedwieczorną szarugę,
zdałam sobie z tego sprawę z porażającą wręcz mocą.
Byłam sama. Ludzie
otaczali mnie ze wszystkich stron, a ja wciąż czułam się sama.
Tym najgorszym rodzajem samotności, jaki odczuwa się jedynie pośród
tłumu...
Musiałam na nich
patrzeć. Musiałam znosić obecność uważającej mnie za kupę
łajna Sylwii, musiałam zmagać się z natrętnymi myślami, jakie
nieustannie podsuwała mi wyobraźnia, musiałam odsuwać rozrywający
wnętrzności ból na później, nie chcąc całkowicie rozkleić się
przy nich wszystkich. A przede wszystkim musiałam walczyć z na nowo
rozbudzoną tęsknotą za Volkerem...
Rany, przecież ja go
tam zwyczajnie zostawiłam. Wiedziałam, że tam jest, do cholery –
mogłam o tym powiedzieć, póki był na to czas. Mogłam go
uratować. Mogłam sprawić, że wróciłby do domu... Nie wiem, jak
poradzilibyśmy sobie z rzuconymi na niego czarami, w jaki sposób
pozbyli się efektów hipnozy, ale rany, przecież na to
znaleźlibyśmy jakiś sposób! Jak mogłam o nim zapomnieć? Jak
mogłam zapomnieć o moim ukochanym, złośliwym, nadopiekuńczym
starszym braciszku, którego to podobno kochałam nad życie?
Byłam beznadziejna.
Bogowie, ja naprawdę byłam do niczego – tak mocno skupiłam się
na swoim własnym cierpieniu, że porzuciłam nawet mojego Volkiego.
Jak mogłam coś takiego...?
Chyba niczego nie
pragnęłam tak mocno, jak tego, żeby wcale mnie nie ratowali.
Powinnam zgnić w tej cholernej celi, powinnam wykrwawić się
rozszarpana przez smoki, powinnam skończyć jako bezwolna maszyna w
szeregach zahipnotyzowanych smoków... cokolwiek, tylko nie to. W
niczym nie zasługiwałam sobie na to, co teraz się działo. To
Volker powinien teraz lecieć do domu, nie ja...
Mięśnie piekły mnie
niemiłosiernie. Wiedziałam, że jeszcze chwila, a braknie mi sił
nawet na bezwolne szybowanie, lecz nie skarżyłam się. Nadal
milczałam. Pamiętałam o słowach Sylwii i z każdą chwilą byłam
bardziej pewna, że miała całkowite prawo tak się do mnie odezwać.
Bo czy powiedziała cokolwiek nieprawdziwego? Obawiam się, że miała
rację. Jestem tchórzem. Jestem zapatrzonym w siebie, słabym
tchórzem. I tyle. Wielu tam było takich, którzy zasługiwali na
wolność bardziej, niż ja. Gdyby mnie tam zostawili, mało kto by
za mną płakał. Na co ja im jestem potrzebna? Świat nie
ucierpiałby szczególnie, gdybym dostała reumatyzmu od chłodu
kamiennej podłogi w pozbawionej mebli celi. Kim ja jestem, że
chcą...?
Zraz. A co, jeśli
chodzi o...?
Nie, niemożliwe. To
zbyt przerażające i zwiastujące zbyt wielkie konsekwencje, żeby
mogło być prawdą.
Chyba.
Szlag. Tego było dla
mnie za dużo. Dlaczego raz na jakiś czas nie dało się po prostu
wyłączyć tego natrętnego myślenia? Dlaczego nie mogłam jak
każdy normalny na moment skupić się na czymś innym? Miałam
przecież tego pod dostatkiem. Zimno, wiszący w powietrzu zapach
deszczu, ciężar zbroi i palenie przeciążonych mięśni... To
chyba już wystarczająco wiele zmartwień jak na jedną chwilę. Po
kiego grzyba mi ten cholerny przywilej posiadania w głowie
dodatkowego miejsca na fenomenalną smoczą pamięć, skoro i tak nie
potrafiłam go sensownie spożytkować?
Właściwie nie
zauważyłam, kiedy pozostali zaczęli podchodzić do lądowania na
dachu bloku mojej babci. Kurt i Sylwia przemienili się w ludzi
jeszcze kilka metrów nad pokrytą zszarzałą od miejskiego smogu
papą płaską połacią i pomogli mojej babci bezpiecznie wylądować.
Nie przejmując się tym, że wszyscy starali się jak mogli odciążyć
dach – stąd w końcu te manewry, by nie zarwał się pod ciężarem
przeobrażonego smoka – zniżyłam lot i popisując się
oszałamiającą gracją, zwaliłam ciężko pomiędzy dwoma kominami
z grzechotem zbroi, jak zestrzelona. Zamarłam w takiej pozycji, w
jakiej się podczas tego zabiegu ułożyłam, dysząc ciężko.
– Kurwa! – wyrwało
się mało elegancko Kurtowi. – Dach cały?
– Wydaje mi się, że
tak – jęknęła Sylwia, gdy już upewniła się, że nie musi w
panice zrywać się ponownie do lotu. – Co jej znowu strzeliło...?
– Nihal, słonko, co
się dzieje?
Drgnęłam lekko, gdy
babcia z wysiłkiem uklękła tuż obok mnie. Nie zważając na to,
że metalowe fragmenty z pewnością były dla niej zbyt ciężkie,
zaczęła szukać klamer od poszczególnych fragmentów zbroi,
zamierzając ją ze mnie zdjąć.
– Nie, zaraz! –
Kurt powstrzymał jej dłonie. I to zaskakująco delikatnie jak na
niego. – Myślę, że to jeszcze może się przydać.
– Pochowacie mnie
w konserwie? – prychnęłam w wyjątkowo żałosnym przebłysku
czarnego humoru.
– Jest jej w tym zbyt
ciężko – zdenerwowała się babcia. – Musimy to zdjąć, coś
jest z nią nie tak. Sam przecież widzisz...
– Nie jest ranna,
jeśli o to chodzi. – Pomógł staruszce wstać, choć byłam
pewna, że oberwie mu się za tak jawne pokazanie, że nie wierzy w
jej siły. – Może się przemienić i w zbroi.
Pokazałabym mu
środkowy palec, gdyby tylko tak się dało w tym wcieleniu. Zamiast
tego parsknęłam jak rozzłoszczony koń i ponownie drgnęłam,
próbując zmusić ciało przynajmniej do ułożenia się w pozycji
półleżącej, lecz na nic się to nie zdało. Siły opuściły mnie
całkowicie. I dość absurdalnie, musiałam to przyznać. Już
olałam nawet to, że znowu rozmawiali tak, jakby mnie tu nie było.
Kurde, nic mnie nie
obchodziło. Nic, oprócz mojego kochanego braciszka, zamkniętego w
twierdzy z czarnego kamienia. Kto wie, co z nim teraz będzie? A
jeśli będą chcieli zrobić mu krzywdę przez samo to, ile ja
przysporzyłam im kłopotów? Pewnie wiedzieli, że jesteśmy
spokrewnieni...
– Nihal, wstań –
zachęciła mnie babcia łagodnym tonem. – Przecież nie możemy
tak cię tutaj zostawić...
Nie odpowiedziałam.
Wiedziałam, że nie powinnam długo tak leżeć – choćby i ze
względu na ten głupi dach, skoro nie mogłam mieć pojęcia, na ile
kilogramów go przewidziano – ale naprawdę ciężko było mi
zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Minęło kilka dłużących się
w nieskończoność chwil, nim wreszcie w chmarze subtelnych płomieni
przyjęłam ludzką skórę. Znacznie lżejsza, jakoś zdołałam
usiąść, lecz szybko tego pożałowałam, gdy zakręciło mi się w
głowie.
Babcia dopadła do mnie
jako pierwsza. Całkiem śmiesznie to musiało wyglądać z boku, gdy
zdołała bez większego wysiłku złapać mnie pod ramię i postawić
na równe nogi. Uwiesiłam się na niej całym swoim niezbyt
powalającym ciężarem, ale choć z miejsca złapały mnie wyrzuty
sumienia, nie zdołałam utrzymać się w pionie samodzielnie.
– Musimy poważnie
porozmawiać – odezwała się wciąż łagodnym, lecz mimo to
stanowczym głosem. Nie zwracała się bynajmniej tylko do mnie.
– Jasna sprawa –
westchnęła Sylwia. – I to jak najszybciej. Tylko nie wiem, czy
ona da teraz radę.
Kurde, nawet moje imię
nie mogło jej przejść przez gardło? Paląca wściekłość z
miejsca sprawiła, że się rozbudziłam. Odwróciłam się w jej
stronę znacznie przytomniej, nie zdołałam powstrzymać warkotu z
głębi piersi.
– Ona wie, że
niektóre sprawy należy omówić natychmiast – wycedziłam.
To był właściwie
pierwszy raz, gdy spojrzałam na Sylwię jako człowieka. Wcześniej
jakoś wyobrażałam ją sobie – w moich natrętnych myślach
przybierała określoną formę, a za każdym razem była piękniejsza
i doskonalsza ode mnie, lecz rzeczywistość przeszła moje
najśmielsze oczekiwania. Wysoka, idealnie zbudowana dziewczyna o
sporym biuście, idealnie czarnych włosach i twardym spojrzeniu była
tak piękna, że aż w pierwszej chwili ciężko było uwierzyć w
to, że może być prawdziwa.
Tak, i ty śmiesz
choćby w najskrytszych zakamarkach umysłu snuć marzenia, że Kurt
zostawia ją dla ciebie? Żaden facet o zdrowych zmysłach by
kogoś takiego nie zostawił. Wyglądała jak senne marzenie
dziewięćdziesięciu procent męskiej populacji świata. A ja?
Niska, chuda, słaba.
Ona nie zostawiłaby
własnego brata...
Zacisnęłam dłonie w
pięści i odpędziłam zmęczenie najdalej, jak tylko mogłam.
– Chodźmy wreszcie –
syknęłam i nie czekając na towarzystwo, ruszyłam w stronę
odpowiedniej klapy w dachu. Otworzyłam ją bez najmniejszego trudu,
szybko pokonałam drabinkę, pomogłam przy asekurowaniu babci i z
dumnie uniesioną głową ruszyłam do jej mieszkania, nie odzywając
się ani słowem więcej.
Już w środku Kurt i
Sylwia zajęli miejsca na kanapie. Ja wybrałam fotel – nie
chciałam zbliżać się do nich bardziej, niż to konieczne. Niby w
żaden sposób nie okazywali tego, jakoby mieli ze sobą być – nie
trzymali się za ręce, nie siedzieli zbyt blisko, nie stykali się
nawet bokami – ale za nic wolałam nie pchać się pomiędzy nich.
Drgnęłam, gdy babcia
wcisnęła mi coś chłodnego do ręki.
– Wytrzyj twarz, masz
ślady krwi na policzku – wyjaśniła, gdy posłałam jej zagubione
spojrzenie. Dostosowałam się do polecenia, zaraz przyjmując też
kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym.
– Więc co tam się
stało? – pogoniła Sylwia. – To była główna siedziba Lodricka
Drake'a? Nie wyglądała aż tak imponująco.
– Prawdopodobnie to
nie była główna siedziba – odezwała się babcia. – Głównej
siedziby z pewnością lepiej by strzegli. Dostaliśmy się tam
przecież bez większych problemów.
– Jak w ogóle mnie
znaleźliście? – wcięłam się mało uprzejmie. – Zapach w
powietrzu utrzymał się tak długo?
– Natknąłem się na
ślad przypadkiem. – Sprawozdanie Kurta okazało się aż
przesadnie lakoniczne.
– I nadal nie
rozumiem, z jakiego tytułu rozpętałeś taką burzę –
zdenerwowała się na niego Sylwia. – Dla niej? Rany, przecież
mogliśmy wszyscy umrzeć! Mieliśmy niewiarygodne szczęście, to
fakt, ale co, gdyby było inaczej? Pomyślałeś nad tym chociaż
przez chwilę? I co, jeśli faktycznie by cię tam zahipnotyzowali?
Nie wiedziałeś, jak działają te ich zaklęcia!
– Nie wiedziałem. –
Wzruszył ramionami, ze zniecierpliwieniem odrzucając łyżeczkę,
którą do tej pory mieszał kawę. – Ale już od dawna
potrzebowaliśmy dokładniejszych informacji. A kto niby miałby je
zdobyć, skoro tylko ja zostałem?
– Ta małolata nie
była tego warta, do cholery!
– Dziewczyno, ty się
prosisz o stomatologa – wycedziłam. – Przysięgam, że jeszcze
raz nazwiesz mnie małolatą, a pożałujesz!
Po moich słowach na
dłuższą chwilę zapadła idealna cisza.
– A co ty możesz mi
niby zrobić? – wycedziła brunetka, gniewnie mrużąc oczy. –
Przecież ty nic nie umiesz. Nie przeszkolili cię. Małe dzieci
umieją więcej niż...
– Zapominasz, kim
jestem – warknęłam. – Jestem pół-wyvernem. Jestem wyrzutkiem.
Być może Rada Smoków miała wystarczająco dobry argument, żeby
mnie nie szkolić. Kto wie, może ich obawy są słuszne.
– Jakie znowu...? –
zapowietrzyła się, ale ja nie zamierzałam czekać, aż odzyska
panowanie nad głosem. Ja musiałam dać ujście temu, co pojawiło
się w mojej głowie jeszcze zanim załamałam się na dachu. Temu,
co nadal napawało mnie takim samym strachem, jak wtedy, gdy pierwszy
raz zaświtało mi w myślach, lecz tym razem brzmiało tak jasno,
tak oczywiście...
– A takie –
odezwałam się, dokładnie akcentując każde słowo – że
mogłabym nagle zapragnąć dokończyć dzieła Dagona. Mogłabym
chcieć zniszczyć smoki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz