środa, 1 września 2021

25. High Voltage

 

Miałam wrażenie, że znajduję się w samym środku jakiejś zupełnie nieśmiesznej komedii. Lub czegoś na kształt absurdalnego, ale nieco koszmarnego snu, z którego za cholerę nie mogłam się obudzić. Aż sama nie wiedziałam, czy w dobrym guście byłoby, gdybym się rozpłakała, czy powinnam jednak walnąć takim śmiechem, że wszyscy w poczekalni pospadaliby z krzeseł.

No właśnie. Bo siedziałam w cholernym szpitalu na tragicznie niewygodnym plastikowym siedzeniu w tak paskudnym kolorze chłodnej mięty, że mało brakowało, abym puściła pawia, zwłaszcza gdy zestawiło się to z ciepłożółtą barwą ścian, pociągniętych jakąś dziwaczną farbą o wysokim połysku, którą chyba równie dobrze można by zakwalifikować jako emalię do metalu. I to też nie najlepszej jakości. Trwałam tak sobie, ściągając dosłownie wszystkie spojrzenia z okolicy, i próbowałam dociskać zakrwawioną gazę do wszystkich rozcięć na przedramionach jednocześnie, do czego, żeby było skuteczne, brakowało mi przynajmniej jeszcze czterech rąk, a obok mnie rozpościerał się beztrosko wysoki facet z oczami podkreślonymi węglem, runami wytatuowanymi na przedramionach i czymś pomiędzy długim tasakiem a szablą w rękach, którym nie omieszkał ciągle się bawić.

A doprecyzowując: wyglądając jak wyprane w betoniarce sto nieszczęść, próbowałam się nie wykrwawić, słuchając, jak walnięty wyvern opowiada mi chyba setny raz ze wszystkimi szczegółami, jaką to niesamowitą przygodę właśnie przeżył. I chyba ciągle koleś zapominał, że jakby nie patrzeć, to tę przygodę przeżywałam wraz z nim, bo przez nią właśnie wyglądałam jak wyglądałam.

Czy może raczej przez niego, a nie przygodę samą w sobie? Ech, nieważne.

Ty, no i ogólnie uważam, że powinni mi jakoś wcześniej wspomnieć, że ciebie spotkam i że możesz wyglądać tak, jak wyglądasz, no bo faktycznie wyszła z tego sytuacja dość kuriozalna – podsumował, w zamyśleniu drapiąc się po niechlujnym zaroście. Coś w brzęczących jarzeniówkach nad naszymi głowami, ukrytych w plastikowych osłonach, na których żywot zakończyły prawdopodobnie wszystkie muchy z okolicy, musiało go po prostu niebywale fascynować, bo wgapiał się w nie już od ładnych parunastu minut. Aż przez chwilę zastanawiałam się, czy może nie jest tak, że jego wewnętrzny głos, schizofrenia czy inne diabelstwo, które musiał mieć, żeby tak się zachowywać, nie wyświetla mu tam właśnie jakichś podpowiedzi, ale po chwili doszłam do wniosku, że sądząc po jego wyglądzie, całkiem prawdopodobne, że gościu widział po prostu żarówkę pierwszy raz w życiu. Dość długim życiu, jak się domyślałam.

Tja – mruknęłam jakoś tak bez przekonania. Drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły się na krótką chwilę, więc zerknęłam w tamtą stronę z nadzieją, że wreszcie wybawią mnie od tego ciekawego, aczkolwiek męczącego towarzystwa, wzywając na ogólne poskładanie do kupy, ale okazało się, że to fałszywy alarm. Jako pierwszego przyjęli na oko czteroletniego pędraka, który wedle słów zaniedbanej mamci uderzył się w dużego palca od stopy i wył potępieńczo od ładnej półgodziny, jakby żywcem obdzierali go ze skóry, choć oprócz lekkiego zaczerwienienia nie miał zupełnie żadnych obrażeń. Niestety pech chciał, że pierdołowate gówniaki zawsze będą miały pierwszeństwo, obojętnie jak dużo ran ciętych bym na sobie nie miała. Ciekawe, czy tego nie dałoby się jakoś podciągnąć pod dyskryminację? Zwłaszcza że odniosłam nieprzyjemne wrażenie, jakoby pani z rejestracji zaczęła zupełnie inaczej na mnie spoglądać, gdy usłyszała, że jestem z Niemiec?

Cholera, właśnie. Może oni jeszcze nie przyjęli mnie przez tą od lat pielęgnowaną nienawiść pomiędzy naszymi narodami? Szlag, chyba muszę bardziej się tym zainteresować, bo kiepsko to wygląda. Obawiam się jednak, że zanim wezwę ambasadora do pomocy, zdążę się tu wykrwawić ku uciesze wszystkich prawdziwych Polaków. Pewnie jeszcze odśpiewają hymn narodowy w czternastu wersjach nad moimi nadal ciepłymi zwłokami, zanim zapakują mnie w foliowy worek i wyślą gdzieś do handlarzy ludzkimi narządami.

Słuchasz mnie w ogóle? – O mało się nie zakrztusiłam, gdy wyvern dźgnął mnie łokciem między żebra, brutalnie sprowadzając na ziemię.

Jezu, no przecież, że słucham. Trajkoczesz mi prosto do ucha – warknęłam, odsuwając się na tyle, na ile pozwalała mi ograniczona przestrzeń i oparcie krzesła. Swoją drogą, coraz częściej zerkałam w stronę drewnianej ławki po drugiej stronie korytarza. Sądząc po wyglądzie, pamiętać musiała obie wojny światowe, ale sprawiała wrażenie przynajmniej odrobinę wygodniejszej... tylko, cholera, pokładając się na niej musiałabym wciąż gapić się na ten miętowy plastik. A fe...

To dobrze – uznał Odyn takim tonem, że od razu przemknęło mi przez głowę, czy jednak nie odpowiadał przypadkiem na moje myśli.

Wciąż dziwnie mi było nazywać go Odynem, ale skoro tak się przedstawił, co miałam do gadania? Nie ma co, ksywki to sobie oryginalne wybierają. Zwłaszcza jeśli zamierzają utrzymywać potem, że wcale nie są ksywkami, jak to on robił przez cały czas.

Mówiłem właśnie, że trochę mi przykro, że tak wyszło – powtórzył cierpliwie, gdy ściągnął moją uwagę machaniem dłonią centralnie przed oczami. – No sama wiesz, nie?

Trochę? Aż się zakrztusiłam.

Powinnam teraz powiedzieć, że nic się nie stało? – parsknęłam, wybuchając niezbyt szczerym śmiechem. Siedząca nieopodal starsza pani obejrzała się na nas z ciekawością. Wciąż podsłuchiwała, czego chyba tylko ślepy by nie zauważył, ale do tej pory przynajmniej uprzejmie udawała, że jest inaczej.

A wasza religia przypadkiem nie zakłada, że powinno się wybaczać? – Jedna z wytatuowanych brwi powędrowała wysoko do góry, dzięki czemu zauważyłam, że ma w niej czarny kolczyk, który do tej pory omylnie brałam za pieprzyk. Na chwilę przestał przekładać tasak z ręki do ręki.

Jestem niewierząca – palnęłam ot tak, po prostu żeby się wziął i odczepił. – Ale zaraz. Jaka znowu „wasza religia”?

No wasza – odparł z pewnym zagubieniem w głosie. Chyba przestał za mną nadążać. Całkiem miła odmiana... – Ja zasadniczo nie jestem chrześcijaninem.

To kim? Islamistą? – W przypływie mrocznej głupawki zerwałam się na równe nogi i zahajlowałam, wydzierając się na cały korytarz: – Allah akbar!

Staruszka mało nie wyszła z siebie i zaklęła po męsku pod nosem. Mocno wczorajszy koleś, który przywlókł się do lekarza w asyście trzech wyglądających równie kiepsko kumpli, zaczął rozglądać się z dezorientacją, jak przebudzony z głębokiego snu. Babka z okienka rejestracji, której ze swojego miejsca nie widziałam, upuściła coś ciężkiego i podjęła się wyzwania rzuconego przez staruszkę, robiąc jej konkurencję taką wiąchą, że aż mnie podziw wziął.

Wierzę w starych bogów – odpowiedział Odyn z dumą, obrażając się jak mała dziewczynka. Serio, odwrócił ode mnie ostentacyjnie wzrok, zauważywszy coś niesamowicie ciekawego na wiszącej na ścianie tablicy z poradami dla kobiet w dziewiątym miesiącu ciąży.

Ryknęłam takim śmiechem, że o mało nie udławiłam się powietrzem. Przewróciłam niechcący opierający się do tej pory o ścianę smokoński miecz, który z metalicznym hukiem runął na kafelki, ale tak się chichrałam, że przez chwilę nie mogłam dojść do tego, jak w ogóle go podnieść, nie upuszczając zakrwawionej gazy. Niemal spierniczyłam się przy tym z krzesełka, co sprawiło, że zaczęło mi brakować powietrza. Rany, w życiu się tak nie ubawiłam...

Co cię tak bawi, durna dziewko? – Wyvern obejrzał się na mnie z mordem w oczach. Jasne tęczówki błysnęły krwistą czerwienią, a powietrze wokół jego dłoni zaiskrzyło ledwo zauważalnie, wydzielając wyraźny zapach ozonu.

Gdybym nie dała się właśnie złapać w sidła totalnej głupawki, pewnie nieco mocniej bym się przejęła faktem, że mało brakowało, by rzucił na mnie jakieś zaklęcie, które w założeniu powinno przerobić mnie na mielone.

Boże, gościu, ty jesteś po prostu niesamowity – wykrztusiłam, gdy przypomniałam sobie, jak się oddycha. Makijaż pewnie miałam kompletnie rozmazany przez cieknące z oczu łzy, których nie miałam jak otrzeć, ale w takim stanie szczególnie mi to nie przeszkadzało.

Nie wykrwaw się – wycedził i złapał mnie za przedramię, mocniej dociskając jeden z opatrunków.

Wydarłam się jak głupia. Staruszka polała się dziwnie pachnącą herbatą, którą jakiś czas temu kupiła w automacie, na którym wielkimi literami wypisano ofertę zupy pieczarkowej, co od samego początku wydało mi się podejrzane i odrobinę zniechęcające, by próbować czegokolwiek, co mogło stamtąd wypłynąć.

Dzięki, sama sobie radzę – jęknęłam, gdy bezczelny facet zabrał łapska, uśmiechając się z sadystycznym błyskiem w oku.

Nagle gdzieś w okolicy wejścia i prowadzących do niego wyłożonych beżowymi kafelkami schodów rozpętało się jakieś zamieszanie. Ktoś krzyknął coś, co zabrzmiało jak „pan nie powinien tam wchodzić”, inny głos – zapewne należący do sprawcy całego zamieszania – odpowiedział stekiem najgorszych, najbardziej wymyślnych niemieckich inwektyw, jakie w całym swoim niezbyt długim, lecz obfitującym w przygody życiu słyszałam. Babka z rejestracji zerwała się na równe nogi, w ostatniej chwili uratowała przed upadkiem segregator, w którym z powodu braku komputera zapisywała dane wszystkich pacjentów, i na łeb na szyję poleciała na odsiecz kolegom z ochrony, plącząc się w fałdach za dużego lekarskiego kitla, lecz zanim w ogóle dotarła do znajdującego się u podnóża stopni fragmentu podłogi wylanego nie pasującym kompletnie do niczego, prawdopodobnie nigdy nie czyszczonym lastriko, musiała uskoczyć z drogi rozpędzonemu mężczyźnie, o mało się przy tym nie rozbijając o ścianę. Ponad jej głową dostrzegłam znajomy przebłysk czerwieni...

To był Kurt, jak babcię kocham! Ale co on tutaj robił...?

Ty! – Smokon z czerwonym mieczem przewieszonym przez plecy dopadł jednym susem do wyverna, a jego oczy ciskały gromy. Odyn uniósł na niego spokojny, nierozumiejący wzrok i otworzył usta, jakby zamierzał uprzejmie spytać, w czym problem, lecz nie zdążył – smokon złapał go za koszulkę tuż pod gardłem i jednym płynnym ruchem postawił do pionu, jakby ważył nie więcej od worka szmat. W razie czego odsunęłam się czym prędzej, ale i tak mało brakowało, a upadający tasak rozbiłby mi do tego wszystkiego głowę.

Co ja?! – Wyvern ochłonął stosunkowo szybko. Zwinnie wyrwał się Kurtowi i odepchnął go stanowczo, tak że dwa razy większy Niemiec o mało się nie przewrócił o przedwojenną drewnianą ławkę. Facet z ochrony, który nareszcie pojawił się na horyzoncie, zamarł w połowie ruchu, oniemiały absurdem sytuacji.

Nie powiem, ja sama byłam w lekkim szoku. Bo kto by nie był? Wymalowany, wytatuowany gościu, którzy przyprowadził mnie tu w stanie przywodzącym na myśl spotkanie ze stadem niedźwiedzi i ciężarówką, właśnie został zaatakowany przed gadającego po niemiecku randomowego gościa z czerwono-czarnym kukuryku na głowie, w dodatku każde z nich nie wiadomo po jaką cholerę nosiło ze sobą broń białą. Szczęka opadła mi do samych kolan i choć dobrze wiedziałam, że obowiązek zażegnania awantury należy właśnie do mnie, jako że jedyna choć w połowie mogłam zdawać sobie sprawę z tego, z czym mam do czynienia, dłuższą chwilę nie mogłam podnieść się z miejsca, trwając w niewygodnej pozycji, w jakiej zamarłam po uniknięciu cudem tego cholernego, walającego się akurat pod moimi nogami tasaka. Nie wiem, ile dziadostwo ważyło, ale kafelki w każdym razie potłukło.

No przecież jak ona, kurwa, wygląda?! Coś ty jej zrobił?! – wydarł się Kurt, wskazując na mnie drżącym ze wściekłości palcem. Przez chwilę poczułam się jak ofiara kłótni rodziców. Mamusia właśnie wyrzucała tatusiowi, że źle mnie przypilnował... czy tam odwrotnie. – I kim ty tak właściwie jesteś?!

Mów mi Odyn – warknął wyvern, szczerząc niebezpiecznie zaostrzone kły. – Nikt mi nie powiedział, że Egzekutorem, z którym mam współpracować, będzie jakaś mała dziewczynka.

Więc profilaktycznie postanowiłeś tę małą dziewczynkę zajebać?!

No właśnie, bo mnie samą nurtuje ta kwestia – wtrąciłam, ale zostałam zignorowana.

Myślałem, że jest w to jakoś zamieszana.

Ona?! No ja pierdolę... – Kurt na chwilę ukrył twarz w dłoniach. – I kogoś takiego wyverny wysłały tu do poważnej roboty?

Wypraszam sobie, pisklaku – wycedził mężczyzna, nachylając się groźnie w jego stronę. Dźgnął palcem powietrze tuż przed piersią przeciwnika, lecz na własne szczęście go nie dotykał, bo jakoś nie miałam wątpliwości, że gdyby tylko spróbował, mógłby skończyć bez ręki. W szpitalu niby szybko by mu przyszyli z powrotem, ale wiadomo, jak jest... – Mam więcej lat, niż tobie się kiedykolwiek śniło, i odpowiednie doświadczenie, by radzić sobie w podobnych sytuacjach w pojedynkę. Nikt mnie nie poinformował, kto ma ze mną współpracować i gdzie powinienem się z nim spotkać, więc powinieneś się cieszyć, że w ogóle małolaty nie zabiłem.

Tylko dlatego, że postanowiłam zaprotestować – zaznaczyłam. – Możecie się uspokoić? Tak się drzecie, że tamta babcia autentycznie zaraz pomyśli, że jesteśmy w filmie wojennym...

Zapadła chwila ciszy tak gęstej, że z powodzeniem mogłabym porąbać ją mieczem na kawałki i zapakować w foliowe worki. Dwaj mierzący się morderczymi spojrzeniami mężczyźni wyglądali w ciasnym korytarzu przerażająco – głównie przez to, że nie byłoby gdzie uciekać, gdyby nareszcie wzięli się za łby, na co mocno się zanosiło. Kurt był odrobinę wyższy i sporo szerszy w ramionach od wyverna, lecz pomimo całej miłości i uwielbienia, jakimi go darzyłam, jakoś nie miałam wątpliwości, że Odyn rozgniótłby go jak robaka, gdyby tylko zechciał. A jego mina sugerowała, że właśnie poważnie to rozważał.

Panowie, proszę o spokój – odezwał się ochroniarz, wyrywając się z szoku na tyle, by cokolwiek wydukać, lecz nie by zdać sobie sprawę z tego, że krzyczące po niemiecku towarzystwo w większości wcale nie musiało go rozumieć. – To nie jest miejsce, w którym możecie załatwiać swoje prywatne porachunki. Bardzo proszę usiąść, albo będę zmuszony wezwać policję.

A kim ty, marny człowieku, jesteś, żeby mi rozkazywać? – Gorejące czerwone spojrzenie przeniosło się na śmiertelnika, a pomiędzy wytatuowanymi palcami zamajaczyło kilka płomieni różnobarwnego ognia.

Okej, to był ten moment, w którym musiałam wkroczyć do akcji, o ile nie chciałam, żeby faktycznie skończyło się to jakąś tragedią.

Panowie, ogarnijcie się! – ryknęłam na towarzystwo z całej siły swoich wątłych płuc. – Siad, obaj!

Ale... – Odyn widocznie miał wielką ochotę protestować, ale warknęłam na niego z głębi gardła i pozwoliłam, by moje oczy zmieniły na moment kolor na smokoński – czerwono-biały.

Siadaj – wycedziłam, dokładnie wymawiając każdą literę. – Wystarczy, że mnie prawie przerobiłeś na kaszankę, nie mam ochoty dodatkowo was rozdzielać!

Rzucili sobie ostatnie pochmurne spojrzenia i usiedli po moich bokach jak niepyszni. Czy raczej jak obrażone dzieci – Kurt skrzyżował ramiona na piersi, a Odyn ostentacyjnie się odwrócił i znowu zaczął czytać ten cholerny plakat ciążowy. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy on w ogóle zna nasz alfabet... Ochroniarz posłał mi wdzięczną minę i odszedł do swojej kanciapy przy wejściu na miękkich nogach, wzdychając z niewysłowioną ulgą. Jeśli konieczność wezwania policji w podobnej sytuacji tak go zestresowała, to ja ciekawa jestem, jakim cudem on wytrwał w tej robocie...

Umie mi ktoś powiedzieć, dlaczego faceci muszą robić z siebie kompletną wieś, gdziekolwiek się z nimi nie pójdzie? – jęknęłam ze złością, zamykając oczy i opierając się bezsilnie głową o ścianę.

Uważam, że miałem powód – burknął Kurt.

A ja broniłem swoją godność – zawtórował mu Odyn podobnym tonem.

Ja pierdzielę, jak jakieś cholerne lustrzane odbicia... Może to prawda, że mężczyźni nie dorastają, tylko rosną? Odyn musiał mieć przynajmniej kilka setek na karku, a skoro nawet to go nie nauczyło...

Kurt, co ty tutaj tak właściwie robisz, co? – spytałam, chcąc chociaż zmienić temat. Bynajmniej nie śpieszyło mi się, żeby kolejny raz uspokajać burzę testosteronu, nawet jeśli w moich oczach była raczej uzasadniona, bo sama miałam ochotę dać wyvernowi soczyście w pysk. Niestety obojętnie, jak by mnie z tego pragnienia nie skręcało, musiałam siedzieć grzecznie, bo raczej nie wypadało robić tego w miejscu publicznym. A zwłaszcza przy tej starszej pani, bo doskonale widziałam, że w dłoniach, które trzymała za postawioną na kolanach torebką, usiłując je zamaskować, już międli smartfona. Sądząc po tym, jak zwinnie go obracała w palcach, dobrze wiedziała, jak się uruchamia kamerę.

Byłem akurat w pobliżu – odparł smokon.

I to by było na tyle. Wyglądało na to, że to obfitujące w zwroty akcji sprawozdanie musiało mi wystarczyć. Ja pierdzielę, był w pobliżu? I ja mam w to uwierzyć? Owszem, przyjemnie byłoby usłyszeć, że się o mnie martwił, czy coś, ale nawet gdybym była w swoim bardziej autodestrukcyjnym nastroju, wyniuszyłabym bez problemu, że coś się dzieje. No bo kurde, koleś, do Berlina jest stąd prawie czterysta kilometrów, więc co ty tu niby robiłeś? I to jeszcze przypadkiem, sądząc po tym obojętnym tonie?

Kuźwa, dlaczego ja nie mogłam sobie znaleźć nieco rozmowniejszego Przeznaczonego?

Drzwi gabinetu zabiegowego ponownie się otworzyły i wyjący opętańczo czterolatek został wypchnięty przez zniecierpliwioną mamcię na korytarz. Był na boso, więc widziałam dobrze, że na dużym palcu ma bandaż, z którego lekarz zręcznie uformował solidny turban wielkości piłki do golfa. Zasmarkany dzieciak zaległ na krzesełku w poczekalni, międląc w palcach naklejkę z uśmiechniętą małpką i napisem „dzielny pacjent”, a mamuśka zajęła się szukaniem czegoś w nijakiej, podniszczonej torebce, niesamowicie wręcz komponującej się z tłustymi włosami związanymi w koka w taki sposób, że dobrze było widać ślady po grzebieniu, i drucianymi oprawkami nijakich okularów, dzięki którym wyglądała jak typowa Matka Polka Katoliczka. Chyba nie muszę wspominać, jak tacy ludzie działają mi na nerwy? W Niemczech wydaje mi się, że jest ich nieco mniej, co jednak nie przeszkadza mi w nazywaniu ich i nietolerowaniu w identyczny sposób.

Pani Kruger, zapraszam. – Otyła pielęgniarka wyjrzała na korytarz i rozejrzała się wokół, na dłużej zatrzymując wzrok na wbijającej w nią gałki oczne staruszce. Podniosłam się powoli z miejsca, lecz już przeczuwałam, że doszło tutaj do złamania fundamentalnej zasady przetrwania, brzmiącej: „nie patrz prosto w oczy, by zaatakuje”...

A i owszem. Zanim zdołałam pozbierać wszystkie opatrunki i ruszyć się choćby centymetr w stronę drzwi, staruszka poderwała się z miejsca, niemal przewracając krzesło, które odjechało z głośnym zgrzytem na ładne dwa metry w tył, i zaskakująco donośnym głosem wydarła się na pielęgniarkę:

Jak to?! A ja?!

A pani co? – Tęga kobiecina zmarszczyła brwi nad ładnymi okularami. Trzeba jej było przyznać, że mimo tuszy i tego bezbrzeżnego zaskoczenia na twarzy, była całkiem ładna. – Zbieżność nazwisk?

Jaka tam zbieżność nazwisk! – Babcia zamachała moherowym beretem jak batutą, zupełnie jakby chciała nim wskazać naraz cały świat. – Pytam, kiedy mnie wreszcie przyjmiecie? Przecież czekam tu i czekam!

Z tego, co wiem – pielęgniarka szybko przekartkowała wyczarowaną nie wiadomo skąd rozpiskę – to pani nie jest pilnym przypadkiem. Będzie pani następna.

No ale jak to? – Staruszka zatrzymała się nagle, jakby wyrosła przed nią niewidzialna ściana. – Przecież ja jestem poważnie chora! Wie pani, ile ja mam lat? Tamtego dzieciaczka, biedactwo, jeszcze mogę zrozumieć, ale jakaś gówniara ma mieć pierwszeństwo? A ja, starsza kobieta, mam czekać? No przecież spójrzcie na to! – Wskazała na mnie palcem. Akurat, jak na potwierdzenie jej słów, upuściłam paczkę gazy i krew skapnęła mi na wyłożoną beznadziejnymi kafelkami podłogę. Przynajmniej domyśliłam się wreszcie, dlaczego zrobili czarne fugi... Wczorajszy pan, w milczeniu czekający wraz z koleżkami na swoją kolej, aż się zakrztusił, pobladł gwałtownie i odwrócił szybko wzrok z taką miną, jakby miał tam puścić pawia.

Przykro mi, musi pani poczekać. – Pielęgniarka szybko zgasiła natrętną babcię i niemal siłą usadziła ją z powrotem na krześle. – Ta dziewczyna jest po wypadku, nie może dłużej czekać, sama przecież pani widzi.

Ja nic nie...!

Nie dowiedziałam się już na szczęście, co takiego staruszka zamierzała powiedzieć, bo zatrzaśnięto za mną drzwi gabinetu. Bez trudu słyszałam dobiegające z korytarza oburzone głosy, trochę więc zrobiło mi się szkoda pozostałych czekających w kolejce, ale po cichu liczyłam na to, że może będzie to całkiem niezłym rozpraszaczem uwagi dla Kurta i Odyna. Wciąż martwiłam się, że gdy wyjdę z gabinetu, to zastanę korytarz w ruinie, albo i lepiej – że wywabi mnie stąd wycie alarmu pożarowego – a tak, z gadatliwą, narzekającą babcią, mieli szansę skupić się na czymś oprócz wzajemnej chęci powyrywania sobie nóg z dolnej części pleców.

Gdy z ulgą uwolniłam się z rąk lekarzy po nieco ponad godzinie i ponownie wyłoniłam się do poczekalni, bogatsza o blisko czterdzieści szwów, ortezę na kolanie i usztywniający opatrunek z chłodzącym podkładem na prawym nadgarstku i łokciu, moi ulubieni panowie siedzieli w dwóch przeciwległych końcach rzędu krzeseł i posyłali sobie mordercze spojrzenia. Choć po szyciu nastrój miałam marny, a dodatkowo zaczynały mnie zmagać leki na uspokojenie, które we mnie wmusili, żebym w ogóle pozwoliła podejść do siebie z igłą, nie mogłam się na ich widok nie roześmiać.

I co cię tak bawi? – parsknął Odyn. Wyglądał jeszcze gorzej od tego wciąż siedzącego obok czterolatka...

Właśnie, co ten dzieciak nadal tu robi? Kojarzyłam strasznie powoli, rozejrzałam się więc za jego mamcią i nie zdziwiłam się specjalnie, gdy odnalazłam ją w małym przedsionku przed drzwiami od toalet, warczącą właśnie do telefonu coś, co brzmiało jak: „chuj mnie interesuje, że wypiłeś już piwo, ja wypiłam już dwa, więc musisz po nas przyjechać”. Na usta cisnął mi się jakiś komentarz wraz z głupawą pioseneczką zaczynającą się od słów „Ola-patola”, ale zmilczałam, uznawszy, że nic tu i tak moja interwencja nie zmieni. Ja chyba po prostu nie lubię ludzi mieszkających po tej stronie Odry...

Z twórczego zamyślenia wyrwał mnie Kurt, który na mój widok zerwał się na równe nogi i dosłownie teleportował do mojego boku. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć – czy w ogóle zachęcić mózg, by wymyślił jakąś twórczą wypowiedź, co najłatwiejsze nie było – zaczął mnie oglądać od stóp do głów, klnąc na widok każdego opatrunku. Szczególnie wiele czasu poświęcił rozcięciu na czole, zaraz więc zmartwiłam się tym, że zmyto mi z jego okolicy cały podkład podczas czyszczenia rany. Świetnie, nie dość, że jestem, jaka jestem, to jeszcze mam twarz w łaty...

Już dobrze, żyję przecież, niczego mi nie brakuje – jęknęłam, mocno zakłopotana, wyrywając się z jego uścisku. Choć nie powiem, wiele bym dała, żeby częściej się tak mną przejmował... – Co teraz? Skoro już tu jesteś, może zechciałbyś nam pomóc w tej sprawie?

Że co? On ma nam pomagać?! – Odyna aż zapowietrzyło. – Chyba kpisz! W życiu nie będę z nim współpracował.

Chyba nie masz wyboru, dzikusie – palnął Kurt.

Dzikusie? On mnie nazwał dzikusem?! – Wyvern doskoczył do niego jednym susem, wszystkie tatuaże na jego dłoniach i ramionach rozżarzyły się ognistym blaskiem. Znowu wskoczyłam między nich w ostatniej chwili, zanim doszło do rękoczynów, lecz tym razem aż mnie zwiało na lewo, takie miałam zawroty głowy po tej głupiej hydroksyzynie. Dosłownie wpadłam Odynowi w ramiona, co na szczęście poskutkowało – zamarł z durną miną, nie wiedząc najwyraźniej, co ze mną dalej zrobić.

Ludzie, do chuja wafla, może poczekajcie chociaż, aż wyjdziemy na zewnątrz? – wycedziłam, zirytowana na dobre, uwolniwszy się z jego niezbyt troskliwych ramion. – Mówię poważnie! W tamtą stronę, bo mnie szlag jasny trafi! – Palcem wskazałam na prowadzące na ulicę drzwi.

Ale...

Żadnego, kuźwa, ale! – Zmiażdżyłam Kurta wzrokiem. – Idziemy stąd. Na zewnątrz róbcie sobie, co chcecie, ale poczekajcie łaskawie, aż odejdę na bezpieczną odległość, bo nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego, okej? Przyjechałam tu znaleźć czarownicę, a nie oglądać kolejną wojnę między smokami a wyvernami. Już wystarczy, że jedną pamiętam, chociaż nie powinnam.

W oczach wyverna błysnęło coś dziwnego – jakiś okruch przedwiecznej wiedzy i fascynacji, jakich spodziewałam się po kimś tak starym o wiele bardziej, niż tego, co zastałam – ale nie powiedział nic więcej. Jak zbite psy, obaj mężczyźni rzucili sobie jeszcze jedno nienawistne spojrzenie i posłusznie podreptali za mną do wyjścia. Gdybym była choć trochę bardziej przytomna, zaczęłabym się zastanawiać nad ich zachowaniem – nad tym zaciekawieniem, gdy zasugerowałam wspomnienia Dagona, i nad nagłą troskliwością Kurta, któremu to podobno zupełnie na mnie nie zależało – ale... ja po prostu nie miałam siły. Leki zaczynały dosłownie przyginać mnie do ziemi i zlepiać powieki ze sobą, nade mną ciążyła sprawa, którą miałam rozwiązać, a nie zrobiłam jak na razie żadnych postępów, a wszystkie rany zaczynały poważnie boleć, gdy ketonal zaczął parować ze smoczej krwi. Szkoda, że nie mogłam ludzkim lekarzom powiedzieć, iż w przypadku smokona jedynym skutecznym lekiem przeciwbólowym o dłuższym działaniu jest staromodna morfina... Ponadto wciąż bałam się, że ostatecznie towarzyszący mi panowie jednak postanowią rzucić się sobie do gardeł, co niechybnie skończyłoby się interwencją policji. Albo i wojska, bo znając życie, wyvern nie byłby zbyt grzeczny, gdyby jakiś stróż prawa uparł się rzucić go na glebę.

Wy mi powiedzcie najlepiej, co robimy dalej – warknęłam, gdy już musiałam zacząć zaciskać zęby, żeby nie przeklinać za każdym razem, gdy przenosiłam ciężar ciała na uszkodzone kolano. Jak mnie kusiło, żeby zachęcić Kurta, aby mnie poniósł... No aż mnie swędziało, a otumaniony umysł zdawał się nie mieć większych zahamowań przed tym, by mu to zaproponować, wolałam więc zająć się czym prędzej czymś innym. – Odyn, przeszukałeś właściwie ten domek?

Częściowo – przyznał, o dziwo nie mówiąc nic w stylu „nie będę z tobą rozmawiał, dopóki ten z czerwonymi włosami tu jest”, chociaż tego właśnie się po nim spodziewałam. Nie powiem, nawet mi tym swoim nagle reanimowanym profesjonalizmem zaimponował. – Zdążyłem sprawdzić, czy nikt się tam nie kręci i obejrzałem kuchnię i pokój na parterze. Nie zdążyłem wejść na piętro, a prawdopodobnie właśnie tam kobieta miała swoją pracownię i sypialnię. Myślę, że warto byłoby tam wrócić. Tylko że... – Urwał i skrzywił się ze złością.

Tylko że co? – Cudem powstrzymałam się przed wywróceniem oczami. – Człowieku, weź się wysłów...

Tam był trop. – Znowu błysnął ostrymi kłami. – Nie zdążyłem tego śladu sprawdzić, bo prowadził w głąb lasu, ale ktoś tam ewidentnie niedawno szedł. I to musiał być mężczyzna, nie kobieta, a zwłaszcza starsza. Niestety ty się napatoczyłaś i w końcu tam nie poszedłem.

Jasne, najlepiej wszystko zrzucić na mnie. – Ścisnęłam palcami boki nosa, próbując przegnać klujący się gdzieś za oczami atak migreny. – Wracamy tam. Trzeba to wszystko sprawdzić, a późno już jest.

Jesteś pewna? – Kurt nie wyglądał na przekonanego. – Ledwo trzymasz się na nogach. Jesteśmy w stanie sprawdzić to sami. Lepiej będzie, jeśli oddamy cię babci na przechowanie. Nic się nie stanie, jeśli...

Umilkł, gdy zmiażdżyłam go spojrzeniem.

No proszę, nagle tak się o mnie martwisz? – syknęłam, nie zdoławszy się powstrzymać. – Wiecznie dajesz mi do zrozumienia, że jestem nie umiejącą kompletnie niczego gówniarą i że mierzi cię moje towarzystwo, a teraz nagle taki jesteś troskliwy?

Kiedy ja niby dawałem ci...? – Aż go cofnęło. Spojrzał na mnie z szokiem w jasnych oczach.

Oho! Przerwa w raju? – Odyn zaśmiał się niezbyt subtelnie. – No, kochasie wy moje, może by tak...

Oj, zamknij się! – wydarłam się na niego. – Przynajmniej ty mógłbyś się uciszyć, dobra? Idziemy tam. Nic mi nie jest. Wy dwaj możecie sprawdzić ten trop, a ja obejrzę domek, skoro aż tak się o mnie boicie. Ale tylko spróbujcie się tam pozabijać, to przysięgam, że was wskrzeszę i zamorduję jeszcze raz.

Chcąc nie chcąc – musieli na to przystać. To był jedyny zalążek planu, jaki w ogóle posiadaliśmy. Bez słowa skierowaliśmy się w stronę obrzeży miasta, gdzie znajdował się opuszczony domek czarownicy. Na szczęście ze szpitala mieliśmy tam na tyle blisko, że gdy wsparłam się na ramieniu Kurta, nie miałam większego problemu z dotarciem na miejsce na własnych nieco bolących nogach.

Ech, a nawet gdybym miała problem... dla samej tej chwili, gdy mogłam go bezkarnie dotknąć, przylgnąć do ciepłego boku, zaciągnąć się zapachem jego dezodorantu i po prostu wesprzeć się na nim ze świadomością, że mnie podtrzyma, cokolwiek by się nie działo, dałabym się uszkadzać nawiedzonym wyvernom i po kilka razy dziennie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz