niedziela, 31 stycznia 2021

24. Stormy May Day

 

Fioletowe płomienie były wszędzie. Strzelały pod samo czarne niebo, a okrwawione resztki ciał skwierczały na nich, wydzielając obrzydliwy, lekko słodkawy zapach.

Drzewo Świata płakało. Błagało, bym przestała szarpać je pazurami, bym zostawiła w spokoju łamane jak zapałki gałęzie, bym po prostu odeszła...

a ja tak bardzo chciałam odejść, lecz po prostu nie umiałam. Nie odpowiadałam za to ciało, nie mogłam zmusić go do posłuszeństwa...

Zerwałam się z łóżka z panicznym okrzykiem, jak najszybciej zapaliłam lampkę, omal nie zrzucając jej ze stolika. Chwilę oddychałam głęboko, wsłuchując się w rozkoszną nocną ciszę i usiłując w tym odnaleźć potwierdzenie, że to, co widziałam, wcale nie było prawdą...

A następnie zaczęłam płakać, nie mogąc się dłużej powstrzymywać.

Dagon mruczał uspokajająco, lecz ignorowałam go uparcie, woląc nie pamiętać, że wciąż ze mną jest.


***


Słyszałam, że ludzie dostają różne prezenty na swoje osiemnaste urodziny. A to samochód, a to pieniądze, może jakiś fajny gadżet, nieraz również zdarza się, że jedynym przejawem rodzicielskiego „pamiętamy o tobie, kochanie” jest przysłowiowy kopniak w tyłek, zachęcający, by nieco szybciej się wyprowadzić. Znajomi czasem kupią ci coś śmiesznego, alkohol poleje się strumieniami...

No, a ja na swoje osiemnaste urodziny dostałam wycieczkę do Polski nad morze.

Z jednej strony brzmi to fajnie, prawda? Milutki wypad z rodziną w nowe, urokliwe miejsce – świetna sprawa, zwłaszcza że pogoda dopisywała, a umiejscowiony w zabytkowym, maleńkim klasztorze hotel nęcił obietnicą pysznej regionalnej kuchni. Zdecydowanie przepadałam za starymi miejscami, których mury tchnęły chłodem historii, i przepadałam również za wszystkim, co wiązało się ze słowem „kuchnia”, tak więc powinnam raczej tryskać entuzjazmem. Urwę się ze szkoły, odpocznę na plaży, ciesząc się niby majowym, ale już naprawdę mocno przygrzewającym słońcem... Same pozytywy!

No ale litości, wakacje w towarzystwie taty i babci? Kurde. Nie mam pojęcia, jakim cudem się na to zgodziłam. Dlaczego nie wcisnęłam Tanji jakiejś bajeczki, że zacznę od przyszłego tygodnia, dzięki czemu również ze wspólnego wyjazdu mogłabym zrezygnować? Jak to możliwe, że tak po prostu bez słówka protestu zdecydowałam się na coś, co będzie dla mnie traumą do końca życia? Zwłaszcza że babcia miała swój gorszy czas...

Tak, babci to się zdarza. Jednego dnia potrafi zachowywać się jak dumna smokonka, dziedziczka najpotężniejszego smoka wszech czasów i poważna wojowniczka... a innym razem zamienia się w taką typową babcię. Taką najbardziej typową z typowych, jakby miała jakieś cholerne rozdwojenie jaźni lub chorobę dwubiegunową i właśnie zaczął jej się okres manii. Codzienne wizyty w kościele, odmawianie pacierza przed każdym posiłkiem i zgonione spojrzenia nieszczęsnego, duszonego obcasem kapcia ojca miałam gwarantowane. Na szczęście istnieje przynajmniej niewielka szansa, że tak się skupię na swojej pierwszej egzekutorskiej misji, że nie spędzę z moimi ukochanymi krewnymi tyle czasu, by ostatecznie się załamać.

Nie wykręciłam się, gdy był jeszcze na to czas. Zbagatelizowałam to, zamiast w ostatniej chwili symulować chorobę, jak to robiłam jako dziecko za każdym razem, gdy plan wydarzeń niekoniecznie przypadał mi do gustu. Istniało milion wypracowanych przez lata sposobów, by jakoś się od tego wyjazdu wykręcić... a ja nie wcieliłam żadnego z nich w życie. Bo głupio mi było odmówić Radzie Smoków. No więc teraz miałam za swoje i zamiast siedzieć we własnym łóżku z książką, tłukłam się dusznym minibusem uliczkami tak krętymi i wąskimi, że wielkim wyczynem było minąć się na nich z drugim samochodem i nie wylądować jednocześnie jednym kołem w rowie, i modliłam się o chociaż odrobinę tlenu. Pojazd na oko wyglądał mi na całkiem nowoczesny – srebrny i z przyciemnianymi szybami, a nawet nie śmierdziało w nim jakoś szczególnie – dlatego przez chwilę łudziłam się, że może ma klimatyzację. Po pierwszej godzinie podróży przestałam się łudzić, a zaczęłam modlić, a po trzeciej nawet zeżarty jakiś czas wcześniej podwójny Aviomarin i kolejna z rzędu nieprzespana noc nie mogły zmusić mnie od odklejenia się od szyby i położenia spać. Serio, gdy wyglądałam na zewnątrz, miałam wrażenie, że jest odrobinę chłodniej, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało.

Gdy tata dźgnął mnie w plecy przez przerwę między siedzeniami i obwieścił, że droga ma się ku końcowi, ochłonęłam nieco, wyrwałam się ze stuporu, podczas którego wyobrażałam sobie, że roztapiam się jak lód na patyku, i zaczęłam się zbierać. Jak zwykle całą przestrzeń wokół zawaliłam do granic możliwości swoimi rzeczami – gdziekolwiek bym się nie znalazła i obojętnie, ile czasu miałam tam spędzić, przyjmowałam zasadę „jak się zadomowisz, to będzie ci przyjemniej”. Drugi fotel, który służył mi jako podnóżek i stojak na wszelkie badziewie, ginął pod warstwą sześciu książek, kilku paczek ciastek, dwóch opakowań po żelkach i trzech kłębkach słuchawek, z których wszystkie bez wyjątku okazały się pogryzione przez Mikiego Gladiatora i w konsekwencji zepsute. Wreszcie mógł nieco odetchnąć, gdy cały sprzęt zgarnęłam z powrotem do podręcznego plecaka. Starsza pani, która pomimo tego, że większość miejsc w minibusie była wolna, koniecznie chciała wcześniej usiąść obok mnie, co nie udało jej się dzięki temu burdelowi, posłała mi dziwne, nieco zamyślone spojrzenie, jakby zastanawiała się, w jakim sosie mnie przyrządzić i spożyć. Podejrzewam, że osoba mojej postury starczyłaby jej jedynie na przystawkę – ten brzuch raczej widział już niejedno.

Wreszcie znaleźliśmy się na miejscu. Byłam tak skołowana upałem i Aviomarinem, że zupełnie przegapiłam moment, w którym mogłabym podziwiać panoramę miasta – a szkoda, bo ciekawiło mnie, gdzie też wylądowaliśmy. Nazwa miejscowości zupełnie wyleciała mi z głowy, ale wciąż pamiętałam zdjęcia, jakie oglądałam wcześniej w internecie. Miasteczko było ogólnie rzecz biorąc zabytkowe, lecz ze wzniesienia, którym prowadziła droga do klasztoru, mogłabym przyjrzeć się jego nowszej części – czyli rozległym szarym blokowiskom. No cóż, musiało mi to jakoś umknąć. Właśnie zjeżdżaliśmy stromą, brukowaną „kocimi łbami” uliczką do niewielkiego budynku. Kilkupiętrowa elewacja z muru pruskiego, przytulna weranda obrośnięta gęsto bluszczem i spadzisty dach, obiecujący rozległy, wysoki strych, całkiem miło komponowały się z gustownie urządzonym ogródkiem i wysokimi drzewami, rosnącymi na całym ogrodzonym kamiennym murem terenie. Dzięki świeżym liściom, czyste podwórze, formujące się w płytką nieckę, tonęło w delikatnym, zielonkawym świetle. Majowa zieleń miała w sobie coś soczystego i pięknego, czego nie dało się już dostrzec latem...

Pierwsza wyskoczyłam na zewnątrz i przeciągnęłam się, delektując chłodnym wietrzykiem. Wciągnęłam całe płuca przesyconego tlenem powietrza, nie mogąc się nadziwić, jak wspaniale smakowało po prawie czterech godzinach zamknięcia w metalowej puszce. Po tym koszmarze miałam wrażenie, że sięgająca blisko trzydziestu pięciu stopni temperatura jest wręcz za chłodna na krótką spódniczkę moro i czarną koszulkę na ramiączkach z logiem Motorhead, czyli mój nieśmiertelny zestaw na zabójcze upały.

Widząc większe zamieszanie, skierowałam się do bagażnika. Odebrałam z rąk kierowcy swoją pękającą w szwach torbę podróżną i podłużne zawiniątko, któremu wszyscy ludzie poświęcili stanowczo więcej uwagi, niż wypadało. Okrywający je materiał obluzował się w jednym miejscu, więc dobrze już było widać, co takiego kryło się w środku...

Czy ty wzięłaś to, o czym myślę? – jęknął tata, łapiąc się w rozpaczliwym geście za głowę. Miałam jakieś takie głupie wrażenie, że zdążył posiwieć przez tych kilka godzin siedzenia obok babci.

I słusznie, że wzięła – ofuknęła go babcia, bez żadnego trudu podnosząc walizkę, którą kierowca, sapiąc z wysiłku, pchnął po ziemi w jej stronę. – Czym w końcu jest Strażnik bez swojego smokońskiego miecza? Ona wreszcie uczy się tutaj odpowiedzialności, a ty jak zwykle wynajdujesz problemy.

Wspólnie uznałyśmy, że tata, który i tak wiedzę o smokach miał cokolwiek ograniczoną, nie powinien dowiadywać się o tym, że podjęłam szkolenie na Egzekutora, nie Strażnika. I tak niewiele rozmawiałyśmy z nim o tych sprawach od czasu zaginięcia Volkera. Wiedziałyśmy, że częściowo domyśla się, że zniknięcie syna może mieć coś wspólnego ze smoczymi sprawami, ale na szczęście sam nas o to nie wypytywał. Jemu również odpowiadał taki układ, w którym wiedział jedynie to, co niezbędne, by wytrzymać z nami w jednym domu. Mama była w o wiele gorszej sytuacji, bo jej nikt tajemnicy już nie zdradził. Nie miała pojęcia, że jej dzieci i teściowa mają podwójne osobowości i okazjonalnie przemieniają się w latające jaszczurki o ognistych oddechach.

Ale przecież ona jest Strażniczką tylko w Berlinie – wtrącił ojciec. Takie niestety są wady tego układu. – I to tylko tymczasowo...

Umilkł, gdy posłałam mu jedno niewymuszone spojrzenie. Chyba czuł, że to drażliwy temat.

No to co teraz? – zagaiłam, ostatecznie ściągając szmatkę z miecza. I tak wszyscy wiedzieli co to, to po co dalej się krygować? – Słyszałam, że zachwalają tutejszą kuchnię, jeśli można tak powiedzieć.

Niestety nikt nie zdążył mi odpowiedzieć, bo z budynku właśnie wybiegła rumiana, tęga zakonnica. Podeszła do nas i zaczęła wylewnie witać się z babcią, zupełnie jakby były dawno niewidzianymi przyjaciółkami. A myślałam, że babcia nie ma przyjaciółek innych niż panie z kółka kucharskiego... Pewna byłam, że wszystkie już zdążyła do siebie zniechęcić zmianami charakteru z dnia na dzień.

Pokoje pokażę państwu po obiedzie. Bagaże na razie zostawcie tutaj i szybko chodźcie na stołówkę! – zawołała zakonnica, wręczyła babci pęczek kluczy z różnokolorowymi breloczkami i zachęcającym gestem wskazała stronę, w którą mieliśmy się udać.

Widziałam, że tata miał jakieś „ale” (zapewne w stylu „Nihal, ale weź ty się przebierz po podróży i umyj ręce”), lecz nie zamierzałam tego nawet słuchać. Kiszki, od samego rana wspierane jedynie za pomocą wszelkiego rodzaju ciastek i żelków, już od jakiegoś czasu grały mi marsza. I to żałobnego. Ciepnęłam bagaże we wskazane miejsce na werandzie, pochwę z mieczem zarzuciłam na plecy i pobiegłam za intensywnym zapachem prażuch i kapuśniaku.

O rany, jak ja to uwielbiam... Dlaczego, ja się pytam, w Niemczech nie dają takich pyszności?

Bezpośrednio z werandy wchodziło się do zaskakująco małego i ciasnego pomieszczenia. Pobielony sufit przecinały ciężkie, malowane na ciemno belki, z których zwieszały się girlandy suszonych ziół i pięknych, ręcznie wykonanych ozdób. Ze zdziwieniem zauważyłam, że wśród nich królował ogniście kolorowy łapacz snów, w którego środek wpisano kształt ziejącego ogniem smoka. Nie miałam pojęcia, co herb Rady Smoków mógł robić w takim miejscu, i wolałam nie zastanawiać się nad tym dłużej. Naprzeciwko wejścia znajdował się barek stylizowany na wiejski dom – drewniany i z małym daszkiem krytym strzechą. Trzy duże stoły z ciężkiego, jedynie prowizorycznie obrobionego drewna były jak na razie puste, ale wokół kręciło się już sporo osób, tak że domyślałam się, że raczej trzeba się pośpieszyć. Wybrałam miejsce jak najbliżej szwedzkiego stołu, rzuciłam na nie plecak na znak, że jest zajęte, złapałam talerz i pozwoliłam, by całkowicie pochłonęło mnie ładowanie na niego wszelkiego rodzaju pyszności. Tata posłał mi tylko smutne spojrzenie i odszedł w stronę większego, ciemniejszego pomieszczenia, w którym przed momentem zniknęła gderająca coś pod nosem babcia. Wzruszyłam ramionami i uznałam, że jakoś sobie sami poradzą.

Gliniane talerzyki i srebrne sztućce nieco gryzły się ze sobą stylem, ale nie zamierzałam narzekać. Grunt, że dobrze spełniały swoje zadanie. Chwilę zastanawiałam się nad zgromadzonymi na ladzie parującymi potrawami, tak zachwycona, że aż sama nie wiedziałam, za co powinnam wziąć się w pierwszej kolejności, aż wreszcie zdecydowałam się na podwójną porcję prażuch ze skwareczkami, dwie miski kapuśniaku, sześć ogórków kiszonych, cztery kotlety z mięsa, którego gatunku za żadne skarby nie umiałam określić, ale pachniało powalająco, i pięć kromek cebulowego chleba z grubą warstwą masła. Jako że nie mogłam udźwignąć niczego jeszcze, skierowałam się z tą skromną przystawką do swojego stołu. Potem dobierze się więcej...

Jak się okazało, dobrze zrobiłam z zajęciem miejsca plecakiem, bo pozostałe zapełniały się błyskawicznie. Tłum gęstniał z każdą chwilą, a ja zaczynałam żałować, że przytargałam tu ze sobą miecz – zaraz ktoś nieopatrznie wydłubie sobie oko rękojeścią i będzie na mnie...

Dookoła mnie pojawiło się pięć dziewczyn na oko w moim wieku, może ciut młodszych. Każda miała ze sobą talerz z identyczną porcją jedzenia – nijakimi ziemniakami ze schabowym i surówką oraz zupą, którymi nie najadłabym się nawet w jednym procencie; ponadto wszystkie ubrane były w nijakie czarne sukienki i zamiast normalnie rozmawiać, dawały się pochłonąć całkowicie notatkom w zeszytach. Czułam się nieswojo, otoczona obcymi ludźmi, ale starałam się to ignorować i skupiać na posiłku. Sama nie wiem dlaczego, ale w towarzystwie tych dziewczyn miałam ochotę mocniej zainteresować się kulturą osobistą i przestać siorbać kapuśniak. Same miały nienaganne wręcz maniery, miałam wrażenie, że przy nich wypadam jak jaskiniowiec.

Kim one w ogóle były? Wyglądały jak uczennice jakiejś katolickiej szkoły z internatem, tylko że jaka szkoła ma za godło wpisanego w okrąg smoka? Taka właśnie naszywka zdobiła wszystkie nierzucające się w oczy sukienki, zaraz przykuwając wzrok. Poza tym... no, one ewidentnie się uczyły, a jest, kurna, szesnasta w sobotę. Ale nie pytałam. Byłam w mniejszości i żadna z nich nie sprawiała wrażenia, jakby zamierzała się mną zainteresować, więc chyba mogłam poprzestać na domysłach. Nigdy nie wychodziło mi samodzielne zagajanie tematu, a w towarzystwie Kurta nauczyłam się skutecznie milczeć i myśleć.

Właśnie, a może się nie odzywały, bo jakoś podskórnie wyczuły, że jestem z zagranicy? Przyjechałam minibusem na niemieckich numerach, jakby nie patrzeć, a niewielu jest chyba Niemców w moim wieku mówiących po polsku równie płynnie, jak w ojczystym języku. A może to pracownice hotelu? Jakieś laski, które dorabiają sobie w weekendy, a w tygodniu normalnie chodzą do szkoły, a teraz dodatkowo czeka je jakiś wyjątkowo trudny sprawdzian? Pojęcia nie mam. Nie zwracały na mnie większej uwagi, jakby już opatrzyły się z obcymi, więc coś może w tym być.

Zjadłam swoją porcję i żwawo podreptałam po pierwszą dokładkę. Ludzie powoli zaczynali rozchodzić się do swoich spraw, stołówka stopniowo pustoszała. Wprawdzie nie rozumiałam, co mogło być ważniejsze od pachnącej wędzoneczką grillowanej kiełbaski, którą właśnie podano, ale było mi to nawet na rękę. Z czystym sumieniem nałożyłam sobie cztery porcje na talerz, zostawiając tylko w razie czego coś dla dziewczyn, gdyby jednak zamierzały się skusić.

Chociaż... Kurczę, podejrzane mi się te laski wydawały. Ciągle miałam w głowie przypomnienie Tanji – rozmowę, w której zapewniała mnie, że gdy już znajdę się w miasteczku, informator odszuka mnie bez problemu i przedstawi problem, w którym miałam im pomóc. Ale coś mało rozmowne były jak na informatorów. Jedno dziwaczne logo nie czyni z nich jeszcze magicznych łączniczek dla smokonów, nie? O ile w ogóle istnieje coś takiego jak smokońscy łącznicy, w co szczerze wątpiłam. Spodziewałam się, że to miejscowy Strażnik mnie wyniuszy i pokaże palcem, co mam zrobić.

Gdy skusiłam się na jeszcze jedną porcję prażuch, ignorując, że zdążyły już wystygnąć, usłyszałam:

O rany, jak ty dużo jesz!

Podniosłam znad talerza średnio przytomny wzrok i powiodłam nim po dziewczynach, szukając właścicielki głosu. Z początku myślałam, że to jakiś przytyk, więc zjeżyłam się cała i przygotowałam do ostrzejszej awantury, w której dokładnie bym wytłumaczyła, co sądzę o takich odzywkach, ale nie – cała piątka uśmiechała się przychylnie.

Oho, nagle zaczęły zwracać na mnie uwagę? Czy pojemność mojego żołądka jest tym czynnikiem, który mogę przekuć w najważniejszy atut w razie gdybym zapragnęła rozbudować swoje życie towarzyskie?

No... Mam dobrą przemianę materii – wyjaśniłam, nie wymyśliwszy nic lepszego.

Ale aż tak?! Zjadłaś więcej niż my wszystkie razem wzięte! – kontynuowała wysoka blondynka. – Gdzie ty to wszystko zmieściłaś?

Ja po prostu tak mam. Jem, a tyje ktoś inny. Wy mi lepiej powiedzcie, czy będziecie to jeść? – spytałam szybko, widelcem wskazując na ostatnich pięć kiełbasek, które zostawiłam im z czystej uprzejmości. Ociekająca tłuszczykiem wieprzowinka nawoływała mnie coraz głośniej. Kucharki to oni chyba naprawdę mają natchnione przez Boga, bo innej opcji nie ma – wszystko smakuje doskonale, dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam.

Nie jemy mięsa. – Niska brunetka pokręciła energicznie głową, przez co jej nijaki kucyk zafalował, prawie pchając się do talerza z czymś, co wyglądało jak jarzynowa na maśle. Czyli nie najlepiej. Chociaż z braku laku i tak bym jej z nią chętnie pomogła.

Okej. – Nie czekając na kolejne przyzwolenie, żwawo nałożyłam sobie dokładeczkę.

Przyjechałaś dzisiaj? – Padło kolejne pytanie.

Tak, przed chwilą. Nawet jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkać. Dostałam klucz, ale w pokoju nie byłam – wyjaśniłam i zaniepokoiłam się nieco. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że zostawienie bagażu tak na zewnątrz bez żadnej opieki nie było chyba najmądrzejszym posunięciem. Przecież to jak prośba, bym skończyła z jednymi majtkami i podręcznym plecakiem na cały tydzień.

Rozmowa toczyła się jeszcze nieinwazyjnie przez jakiś czas, aż jedna z kucharek nieco mało dyskretnie dała nam do zrozumienia, że powinnyśmy się zabierać. Po prostu zabrała się za sprzątanie talerzy i mycie stołu tuż pod naszymi nosami, więc pożegnałyśmy się z lekkim zakłopotaniem i rozeszłyśmy w swoje strony. Ja konkretnie postanowiłam odnaleźć tatę i zachęcić go, by pojechał ze mną do sklepu uzupełnić zapas ciastek. O ile babcia jeszcze go nie zamęczyła...

Druga stołówka wyglądała zupełnie inaczej. Z tymi ciemnymi, surowymi ścianami i płonącym na wielkim kominku ogniem bardziej mi się kojarzyła ze starą, góralską karczmą. Przy samym wejściu stała niewielka lada, przy której koczowała wydająca przekąski dziewczyna w poplamionym czymś czerwonym fartuchu. Miałam nadzieję, że to nie była krew.

Rozejrzałam się. Tutaj nadal kręciło się sporo ludzi – miałam wrażenie, że parę osób z zapchanymi do granic możliwości tacami dopiero szuka miejsca, choć przecież oficjalnie czas wydawania posiłków się skończył. Przez chwilę wzięłam pod uwagę zaserwowanie sobie dokładki smażonej kapusty i sałatki z kukurydzą, ale czując czającą się gdzieś na obrzeżach trawienia zgagę, pokręciłam tylko głową i przełknęłam głośno ślinę, posyłając ladzie z daniami tęskne spojrzenie. Wyglądało na to, że tym razem musiałam obejść się smakiem.

Chociaż... chyba nie umrę, co nie?

Uważając, by babka w zakrwawionym fartuchu mnie nie wyczaiła, wyposażyłam się w kolejny talerzyk, sałatkę i trzy rodzaje ciasta. Więcej naprawdę nie chciałam ryzykować.

Podeszłam do stolika, gdzie tata smętnie grzebał widelcem w zimnej już jajecznicy. Zawzięcie krojąca kotleta babcia opowiadała mu coś właśnie z wyniosłą miną. Zbliżyłam się ostrożnie, pilnując, by nie wyczaili mnie za szybko, i ciekawie wsłuchałam się w jej słowa, wpychając do ust pierwszy kawałek sernika.

Jak mogłam się łatwo domyślić, babcia nie zamierzała wyjść ze swojej babcinej fazy i jako ofiarę wybrała sobie mnie. Oczywiście pośrednio...

Reinerze, naprawdę nie rozumiem twojego podejścia – tłumaczyła właśnie, gestykulując widelcem jak szpicrutą. – Gdy byłeś w jej wieku, w każdą niedzielę chodziłeś na mszę, a i ministrantem swego czasu byłeś. Przecież to bardzo ważne! Dziewczyna nawet bierzmowania nie ma! Chcesz, żeby skończyła jak ci tam... blokersi i inni sataniści?

Uważam, że to jej sprawa... – zaczął cichutko ojciec, lecz nie zdążył dokończyć, ponieważ został po prostu zawrzeszczany:

To wcale nie jest jej sprawa! To ty jesteś jej rodzicem! Jesteś za nią odpowiedzialny!

Sądząc po minach pozostałych gości, moja rodzinka właśnie urastała do rangi atrakcji wieczoru. Zwłaszcza że wywrzaskiwane przez babcię słowa brzmiały dla nierozumiejących języka jak żywcem wzięte z filmu wojennego. Mało nie ryknęłam śmiechem, gdy wyobraziłam sobie, że zaraz po nich babcia staje na baczność i gromko krzyczy: „Sieg-Heil!”.

Szlag, to serio było śmieszne... Zakrztusiłam się szarlotką i wstrzymałam oddech, zbyt ciekawa, jak to się dalej potoczy, żeby już się zdradzać.

Moja babcia jest niestety zagorzałą katoliczką, a jak każda osoba w podeszłym wieku, wiarę powoli zamienia w obsesję. Choć wielokrotnie wspominałam o tym, że jestem protestantką, jak i cała rodzina ze strony mamy, wcale nie zamierzała się poddawać w nieustannych próbach nawrócenia mnie na starą wiarę. Kiedyś mnie to drażniło, ale powoli zaczyna śmieszyć. Może już się zaczęłam uodparniać po tylu latach? Teraz chętnie wysłuchuję podobnych kazań, bardzo poprawiają mi humor. Jak to możliwe, że kobieta, która niegdyś machała mieczem jak zapałką i nadal okazyjnie zmienia się w potężnego smoka jest przy okazji kimś, kto gdyby tylko urodził się po drugiej stronie Odry, pewnie wpłacałby całą emeryturę na fundację Ojca Rydzyka?

Ona jest teraz Strażniczką! – Ojciec wreszcie zdobył się na to, by zaprotestować głosem nieco głośniejszym od słabego skomlenia. – Myślisz, że ma czas na takie pierdoły?

Babcia się zapowietrzyła. Przysięgam, że jej oczy na chwilę autentycznie błysnęły jaskrawym fioletem i płynnym złotem. Aż mnie ciarki obleciały.

A byłam pewna, że tata jest odrobinę bardziej rozsądny...

Teraz to już przesadziłeś! – wycedziła. Mało brakowało, by podniosła się z miejsca i zaczęła podwijać rękawy pudrowego sweterka, przygotowując się do bitwy. Jestem pewna, że na ramieniu ma wytatuowaną kotwicę, tylko nie chce się przyznać.

Zorientowałam się, że nadszedł czas na interwencję. W całym swoim niezdarnym i hałaśliwym majestacie zwaliłam się na ławkę z grubo ciosanego drewna, rozkaszlałam na dobre, wreszcie zaczerpnęłam wstrzymywany oddech i zawołałam tak głośno, że nawet jakby chcieli, nie zdołaliby mnie zignorować:

O rany, ale się obżarłam! Dobrze tu karmią, nie?!

Na szczęście oboje spojrzeli na mnie, na chwilę zapominając o awanturze i postanawiając skupić się na soczystym złojeniu mi skóry.

Jak ty się zachowujesz?!

Ucisz się trochę, nie wszyscy muszą cię słyszeć!

Mało brakło, a powiedziałabym coś, co zagwarantowałoby mi przywiązanie łańcuchem do grzejnika na cały czas trwania wyjazdu. Na szczęście zagryzłam to sałatką.

Tato, podobno chciałeś iść do sklepu? – zmieniłam szybko temat, dostrzegłszy, że babcia już się szykuje, by wrócić do poprzedniej rozmowy.

No chciałem...

W takim razie zabieram się z tobą. Przydałoby się trochę ciastek, żeby wytrzymać do kolacji.

Cukrzycy dostanie i zdechnie w męczarniach – burknęła babcia, najwyraźniej myśląc, że nikt jej nie słyszy.

Nihal, nie wiem czy wiesz, ale... – Ojciec poskrobał się po głowie, wyraźnie nie chcąc kończyć zdania – to była obiadokolacja. Następne jest śniadanie jutro o dziewiątej.

Mało brakło, a zrąbałabym się z ławki prosto pod nogi przechodzącej akurat kucharki. Szczęka opadła mi chyba do kolan.

Jaka znowu obiadokolacja? – wydukałam, gdy już przypomniałam sobie, jak się mówi. – Wy mnie chcecie zagłodzić, czy co?

Kupisz sobie chińskich zupek, wziąłem czajnik elektryczny – próbował mnie uspokoić rodzic.

I dostanie raka – dodała babcia z rozbrajającą szczerością.

Poza tym, co to za pomysł, żeby wstawać przed dziewiątą?! Mamy weekend! – jęczałam w najlepsze.

Gdy będziesz wystarczająco głodna, to jakoś się zwleczesz – zbagatelizowali.

Chwilę siedziałam tak, wbijając wzrok w pusty już talerz, następnie wzięłam go hardo w dłonie i popędziłam w stronę szwedzkiego stołu, z którego dwie młode dziewczyny właśnie sprzątały niedojedzone resztki. Przeprosiłam je szybko, nałożyłam sobie wszystkiego po trochu do granic możliwości naczynia i odmaszerowałam z powrotem do stołu, cierpliwie znosząc oniemiałe spojrzenia.

Ja pierniczę, obiadokolacja. Przecież ja już za pół godziny będę zdychać z głodu...

Ty, a ty przypadkiem cholesterolu nie masz za wysokiego? – burknął tata, wskazując na kolejne trzy kiełbaski, wyglądające nieśmiało spod porcji surówki z marchewki.

Udałam, że nie dosłyszałam.

Gdy zjadłam, mogliśmy wreszcie odnieść naczynia i się rozdzielić. Babcia poszła do swojego pokoju, bez żadnego wysiłku wbiegając po wąskich schodkach ze wszystkimi bagażami, również naszymi, a ja i tata wyszliśmy na dwór i ruszyliśmy do sklepu. Słońce stopniowo chyliło się ku zachodowi, pomiędzy wysokimi drzewami podwórza panował chłodny półmrok. Gęsia skórka rozsypała mi się na ramionach, ale nie chciałam wracać po bluzę – istniało ryzyko, że babcia zdążyła już zastawić na mnie jakąś pułapkę, przez co zostałabym pozbawiona jedzenia na bite szesnaście godzin. Koszmar jakiś...

Poszliśmy stromą, brukowaną uliczką, stopniowo przechodzącą w przyjemny, szeroki deptak. Po jego obu stronach rosły stare klony i wysmukłe, lekko poskręcane od nadmorskiego wiatru sosny, tworzące nad naszymi głowami szczelne sklepienie. Po prawej stronie chodnika, wdrapując się na delikatne wzniesienie, wznosiły się okazałe drewniane domy – pomalowane na jasne, pastelowe kolory, nieraz z kolumnami i wieżyczkami, robiły niesamowite wrażenie i miały w sobie coś słodkiego i urzekającego. Po lewej stronie deptaka, za wąskim szpalerem drzew, była już piaszczysta plaża i szumiące, oszałamiająco pachnące morze. Tak cholernie mi się tutaj podobało, że co chwilę potykałam się o coś, nie mogąc zmusić do tego, by patrzeć pod nogi. Było tak obłędnie czysto, zielono i bajkowo, że aż zaczęłam sobie przysięgać w myślach, że kiedyś tu zamieszkam. Nie wyobrażałam sobie wcześniej, że mogłabym wyjechać z Niemiec, ale w sumie dlaczego nie? Jako Egzekutor nie będę przywiązana do konkretnego miasta. Niby wiedziałam, że większość z tych budynków to hotele, a spora część miejscowości to typowa postkomunistyczna dziura, ale czy by mi to tutaj przeszkadzało?

Tylko turystów było zdecydowanie za dużo. Myślałby kto, że poza sezonem będzie pusto... Co chwilę pod nogi wpadał mi jakiś usmarkany gówniarz, za którym zwykle goniła nieco zdezorientowana ucieczką pociechy mamusia, nie wiedząca, czy w pierwszej kolejności ma łapać dzieciaka, czy dokończyć pisanie wiadomości na smartfonie. Gdy już któryś raz z rzędu stałam się uczestnikiem niewielkiej kraksy, tata zaproponował, że poprowadzi mnie za rękę.

Niedługo przyjemny deptak się skończył, a my wyszliśmy na spore skrzyżowanie. Tu już można było zauważyć, że powoli zbliżamy się do starówki – wolno stojące domy zastąpiły niskie, przysadziste kamienice, pokryte nieco zaniedbanym szarym tynkiem. Trącały remontami za czasów głębokiego PRL-u, ale wrażenie ratowały nieco ładne, kute latarnie.

Niebo odznaczało się jaskrawo nad krytymi papą dachami i ciemniało gwałtownie, powoli przybierając kolor ołowiu. W powietrzu już było czuć rześki zapach zbliżającej się ulewy. Przez cały dzień było tak duszno i parno, że nawet nie zdziwiłam się, widząc przecinającą chmury pierwszą błyskawicę.

Coś zakłuło mnie w piersi. Pomruk nadchodzącej burzy nieprzyjemnie skojarzył się z głębokim warkotem pół-wyverna. Przed oczami mignął mi obraz nadpalonych smoczych szczątków, rozerwanych ostrymi kłami tkanek i płonącego Drzewa Świata, płaczącego złotymi łzami...

Zakręciło mi się w głowie, oparłam się całym ciężarem na słupie sygnalizacji świetlnej. Jak najprędzej postarałam się przegnać wizję sprzed oczu, ale to wcale nie okazało się takie proste. Powód, dla którego od czasu wizyty w smoczym zamku nie przespałam w całości ani jednej nocy, był żywy, duszący, palący...

Nihal, wszystko w porządku? – Tata złapał mnie za ramię i nachylił się z troską.

Uśmiechnęłam się na siłę, zanuciłam kawałek utworu „Stormy May Day” AC/DC i wyprostowałam się, udając, że po prostu zakręciło mi się w głowie od zbyt długiego patrzenia do góry. Bo co ja mu mogłam powiedzieć?

Szybko przebiegliśmy na drugą stronę ulicy, umykając pierwszym kroplom zaskakująco ciepłego deszczu. Z ulgą schroniliśmy się we wnętrzu nieco starszawego sklepu spożywczego, wyglądającego jak połączenie Żabki z postkomuną. Tata chwycił jeden z nie najczystszych koszyków i zagłębił się między regałami, więc nie pozostałam mu dłużna. Zaczęłam szukać stoiska, które najmocniej mnie przyzywało...

Słodycze. Gdzie oni mają tu słodycze? Tabliczka czekolady to najlepsza rzecz na wszelkie problemy. Po drodze zatrzymałam się jeszcze przy napojach i wzięłam dwie butelki soku pomidorowego, na który miałam taką ochotę, że aż mnie skręcało.

Odegnałam wrażenie, że wygląda zupełnie jak smocza krew. Syknęłam ze złością. Ile ja jeszcze tak wytrzymam, udając, że wszystko jest w porządku, choć wcale nie było? Pewnie do dzisiejszej nocy.

Od kilku dni naprawdę bałam się zasypiać.

Przez chwilę skupiałam się na oddechu, udając, że czytam etykietę napoju z kaktusa, w którego składzie nie było ani grama soku z kaktusa. Gdy już myślałam, że udało mi się przesunąć wszystkie problemy na późniejszy termin, nastąpił...

No, nastąpił kolejny problem.

Dwóch młodocianych dresików w wieku na oko dziesięciu lat z początku zignorowałam. Nie naruszyli mojego terenu szukaniem oranżady w puszkach, więc byłam spokojna. Przez moment mignęło mi tylko w myślach zastanowienie, że jak to możliwe, by takie dzieciaki dorównywały mi wzrostem, i zamierzałam zabrać się stamtąd i zacząć szukać tej głupiej czekolady...

No ale.

Ty patrz, ale metal! – zaśmiał się jeden z nich.

Ej, laska! – zawołał drugi.

Obejrzałam się przez ramię z niedowierzaniem. Zawsze takie zachowanie u dzieci wprawiało mnie w osłupienie. Dobra, ja rozumiem, że można być małym i nie ogarniać przez to rzeczywistości, ale ja nawet w takim wieku wiedziałam, że zachowywaniem się jak starsza o dwadzieścia lat tylko wszystkich wokoło rozśmieszam...

Spojrzeniem przekazałam gówniarzowi, co o nim myślę, następnie ponownie skupiłam się na szukaniu odpowiedniej butelki. Taką miałam fanaberię, że każdy sok wzięłam innej firmy. Wypiję sobie wieczorkiem i będę wmawiać do rana własnemu brzuchowi, że to była zupa...

Wreszcie zdjęłam ostatnią butelkę z półki, po chwili namysłu wyposażyłam się w jeszcze cztery. Teraz trzeba by znaleźć tatę z koszykiem, bo zaraz pewnie coś upuszczę i potłukę w cholerę...

Nie zdążyłam.

Pchnięcie w okolicy nerek nadeszło błyskawicznie i zaskoczyło mnie do tego stopnia, że po prostu poleciałam bezwładnie do przodu, nijak nie mogąc sobie przypomnieć, jak powinnam skorzystać z nadludzkiego refleksu. Chociaż o o tym, że w ogóle go mam, w zasadzie też na moment zapomniałam... Równowagę odzyskałam dopiero po zrobieniu bardzo chwiejnego kroku do przodu, ale to i tak sprawiło, że wylądowałam w pobliskim stoisku z nabiałem i upuściłam jeden z soków, który rozbił się u moich nóg, tylko cudem nie chlapiąc czerwoną cieszą nowych trampków. Szlag, ale nogi już obryzgał.

Przez cały ten czas słyszałam za sobą piskliwy śmiech dwóch jegomościów przed mutacją.

Odwróciłam się bardzo powoli. Jeszcze wolniej odłożyłam pozostałe butelki na pobliską półkę. Ostrzejszym słowem przywołałam do porządku warczącego i wściekle miotającego się w moim umyśle Dagona. Teraz nie pora była na unoszenie się gniewem...

Zdecydowanym krokiem zbliżyłam się do odwróconych dzieciaków. Złapałam jednego za kaptur, podniosłam bez trudu na wysokość kilku centymetrów i pierdyknęłam nim o drugiego. Polecieli kilka metrów w przód, runęli w regał z środkami chemicznymi, zwalili większość produktów na ziemię i zalegli w ich stercie, nie do końca rozumiejąc, co właśnie zaszło.

Jeszcze raz nakazałam ciszę smokowi, tym razem zanoszącemu się dzikim śmiechem, i spokojnie odeszłam z miejsca zdarzenia.

No dobra, chyba jednak jestem dziecinna. Ale czy naprawdę mi z tym tak źle...?

Zarówno tatę, jak i upragnione stoisko ze słodyczami znalazłam w drugiej części sklepu. Okazała się nieco większa od pierwszej i o wiele mocniej kojarzyła mi się z prywatnym, nieco podupadającym spożywczakiem, który trzymał się na samej krawędzi bankructwa jedynie dzięki temu, że w pobliżu nie było żadnej z modnych sieciówek, lecz przyznam, że tego typu miejsca podobają mi się o wiele bardziej od wspomnianych popularnych marketów. Wbrew pozorom można w nich znaleźć o wiele więcej ciekawych słodyczy...

Przyjrzałam się kasie z okazałą wystawką papierosów i nieco odrapanym, zalepionym plakatami reklamowymi drzwiom, wychodzącym na inną stronę niż te, którymi weszliśmy. Nie widziałam przez nie wiele, lecz nawet małe szparki między kolorowymi metryczkami pozwoliły na to, bym uznała, że zdecydowanie z nich nie skorzystam. Uliczka okazała się nieco szersza, ale tak zawalona śmieciami z szarpanego wiatrem otwartego kontenera, że na pierwszy rzut oka skojarzyła mi się ze scenerią z jakiegoś filmu postapokaliptycznego.

Ale słodycze. Miałam szukać słodyczy.

Wybrałam kilka paczek ciastek, po sekundzie namysłu dorzuciłam jeszcze zapas żelków i jakieś karmelki do ciamkania w momentach frustracji. Pod wpływem chwili sięgnęłam również po butelkę ciemnego piwa – a co! Od dzisiaj mi wolno! Wszystko to wrzuciłam do prawie pustego ojcowskiego koszyka, zastanawiając się przez chwilę, jak to właściwie możliwe, że zdołałam zajść z taką górą rzeczy tak daleko i nie wybić sobie ani jednego zęba.

Dołożyłam jeszcze czipsy. O tak – zimne piwko i ostre czipsy to właśnie to, czego potrzebowałam.

Już miałam uznać, że ten dzień będzie w gruncie rzeczy całkiem znośny, gdy nagle wszystko kolejny raz się skomplikowało.

Przepraszam! – rozległo się tuż za nami. – Czy mógłby pan pozwolić z córką na momencik?

Odwróciliśmy się jak na komendę, stając twarzą w twarz z mocno – że tak to określę – rozsierdzoną podstarzałą jejmością w biało-czerwonym fartuchu. Tak się domyślałam, że miał być biało-czerwony, choć obecnie jasne wstawki cieszyły oko dumnym odcieniem różu, zapewne wyprane o jeden raz za dużo, co całkiem nieźle komponowało się z rudą trwałą i nieco owłosionym, z pewnością mało apetycznym w otoczeniu produktów spożywczych pieprzykiem nad mięsistą wargą kobiety. Tylko cienie do powiek miała ciekawe, bo tak intensywnie zielonych jeszcze chyba nie widziałam. W pierwszym odruchu chciałam nawet spytać, jakiej to firmy, ale zdołałam ugryźć się w język, widząc jej minę. Podejrzewam, że łeb by mi ukręciła, gdybym spróbowała zagaić temat...

Em... Tak? Co się stało? – spytał tata, jeszcze niczego nieświadomy.

Proszę no za mną. – Kobiecina odwróciła się na obcasie szpitalnego trepa, ukazując dziurę w cielistej podkolanówce, i ruszyła w kierunku szerokiego przejścia między sklepami, którym chwilę wcześniej tu się dostałam.

O cholera...

Tata spojrzał na mnie z zaciekawieniem, więc w razie czego uśmiechnęłam się słodko. Gdy tylko przeniósł wzrok na drogę, którą bez chwili dalszej zwłoki obrał, ja zaklęłam pod nosem mało elegancko i obejrzałam się na łyse, brzęczące jarzeniówki nad głową. Każda świeciła na inny kolor i ogólnie przedstawiały się jak w moich koszmarach sennych, ale szczerze mówiąc wolałabym już zostać pod nimi, niż...

O kurwa – wyrwało się rodzicowi. Wprawdzie po niemiecku, ale słowo „scheisse” zna chyba każdy Polak. Chwilę stał z rozdziawionymi szeroko ustami, tępo gapiąc się na pobojowisko i umazanych domestosem młodocianych dresiarzy, ze skruchą gapiących się na upierdzielone adidaski i słuchających suszącej im głowy kolejnej ekspedientki. Ta przynajmniej odrobinę mniej przypominała sklepową z mięsnego, ale też niewiele jej brakowało.

Nihal – wycedził wreszcie rodzic – czy masz mi może coś do powiedzenia?

Nadal pada na dworze? – spróbowałam.

Przykro mi, ale będzie pan zmuszony pokryć koszty strat i opuścić sklep! – ciskała się sklepowa z pieprzykiem, a jej wyraz twarzy jasno wskazywał na to, że bynajmniej przykro wcale jej nie jest.

Tata już zaczął wyciągać portfel, ale wtedy to mnie szlag trafił.

Zaraz! – zawołałam. – Przepraszam panią bardzo, ale pani myśli, że ile ja mam lat? Szkody są moją winą i naprawię je ja, mojego ojca proszę łaskawie w to nie mieszać.

Tata spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. Obie kobiety i dzieciaki również.

Słucham? – jęknęła wreszcie ta bez pieprzyka.

No ja zapłacę – przetłumaczyłam na prostsze słowa. – Już uprzejmie pominę, że zostałam sprowokowana i zaatakowana przez tych gówniarzy, co pewnie pięknie się nagrało. – Kciukiem wskazałam na znajdującą się w rogu za moimi plecami kamerę.

Wszyscy milczeli dłuższy czas. Babka z pieprzykiem podrapała się wreszcie po głowie, burząc trwałą, i uznała:

Dobrze, niech państwo dokończą zakupy. Tylko proszę następnym razem... – urwała, najwyraźniej sama nie wiedząc, co takiego mogłaby nam doradzić. Uznawszy, że jednak nic sensownego nie wpadnie jej do głowy w ciągu najbliższych sekund, odwróciła się do gówniarzy i już zupełnie innym tonem wydarła się: – A waszych rodziców chcę tutaj zobaczyć w ciągu dziesięciu minut, choćby mieli się teleportować z drugiej części miasta!

Prawie się roześmiałam i ruszyłam za czerwonym ojcem.

Nihal, masz szlaban – wycedził, gdy już oddaliliśmy się na tyle, by zgromadzenie nie mogło nas usłyszeć.

A za co niby? – oburzyłam się. – Sami mnie popchnęli, i to tak, że siniaka pewnie będę mieć! – Demonstracyjnie pokazałam na subtelne zaczerwienienie na ramieniu. – I za stara już na to jestem.

Jak jesteś za stara, to zawsze możesz sobie kupić własne mieszkanie i się wyprowadzić, co ty na to?

Oho! Zaczyna się.

Nie skończę wtedy szkoły – przypomniałam.

A dlaczego niby? – Na chwilę przerwał wykładanie zakupów na ladę przy kasie. Co ciekawe, nawet się nie zawahał przy moim piwie.

No bo zawsze znajdę dobry powód, żeby nie wstawać do południa. Przecież chodzę grzecznie na lekcje tylko dlatego, że to wy z mamą ściągacie mnie codziennie z łóżka.

Pokiwał głową, jakby przyznawał mi rację, i temat umarł śmiercią naturalną. Tym razem wygrałam.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że ulewa zdołała się na dobre rozpocząć. Podjechaliśmy dwa przystanki zaskakująco nowoczesnym autobusem, dzięki czemu wysiedliśmy praktycznie przed samą bramą starego klasztoru. Biegiem pokonaliśmy wykładaną kamieniami drogę, upiornie śliską od wilgoci, i zatrzymaliśmy się dopiero na przytulnej werandzie, dysząc i ociekając wodą. Tata bez słowa wręczył mi siatkę z zakupami i niewielki kluczyk, opatrzony różowym breloczkiem, i zniknął w środku. Ja sama zostałam jeszcze chwilę na zewnątrz, napawając się zapachem i pomrukami zbliżającej wielkimi krokami burzy. Jakoś się przemogłam dopiero wtedy, gdy ociekające deszczówką ubranie zaczęło mi poważnie przeszkadzać.

Weszłam do maleńkiej stołówki i skierowałam się do znajdujących tuż przy drzwiach schodów z ciemnego drewna, krętych i nieprzyjemnie stromych. Jak to można było łatwo przewidzieć, gdzieś w połowie się potknęłam i wyrąbałam na kolana. Na szczęście kręcący się na korytarzu wczasowicze nie zrozumieli steku bluzgów, którym obrzuciłam podkładający mi się stopień.

Znalazłam się wreszcie na najwyższym piętrze i rozejrzałam w poszukiwaniu drzwi z napisem 3. Znajdowały się tuż obok schodów, więc odetchnęłam z ulgą i wsunęłam się do ciemnego wnętrza. Rzuciłam zakupy na stojące pod ścianą krzesełko, zdjęłam buty i ruszyłam na obchód.

Pokój nieco mnie rozczarował. Spodziewałam się czegoś równie zabytkowego, przytulnego i swojskiego, jak cały klasztor, a zastałam zupełnie zwyczajne, niezbyt ładne wnętrze rodem z przydrożnego hostelu. Białe ściany, malutkie skrzynkowe okienko i lekko skośny sufit wywoływały klaustrofobiczne wrażenie, a wąskie łóżko, kiczowata wykładzina we wzorki i żyrandol z kilkoma kloszami w kształcie tulipanów pięknie komponowały się z chybotliwym stolikiem na aż jednej nóżce i dwoma krzesłami z obiciami tak wytartymi, że nie sposób określić ich koloru. Na lekko odrapanej komódce z drewnopodobnej sklejki w plastikowej okleinie stał kineskopowy telewizor rodem z muzeum. Jak babcię kocham – to naprawdę był nieśmiertelny Rubin, a nie jakieś tam byle co. Normalnie gardzę oglądaniem telewizji, ale tak mnie to zafascynowało, że chyba zaraz sprawdzę, jakie mają kanały...

Łazienka również nie zachwycała, ale przynajmniej okazała się nieco nowsza i tak czysta, że nawet z muszli klozetowej dałoby się jeść. Nie cierpię brudnych hoteli, więc naprawdę mnie to ucieszyło. Może wcale nie będzie tak źle... Biała pościel również aż lśniła, zupełnie jakby dopiero co wyszła z fabryki, podobnie jak komplet ręczników z wyhaftowanym złotą nicią...

Smokiem w okręgu. To serio jest podejrzane. Dlaczego wszędzie widzę ten symbol?

Byłam zmęczona sklepowymi przygodami i głowa zaczynała mnie boleć przez zbliżającą się burzę, usiadłam więc na zużytym krześle i jeszcze raz przejechałam palcem po eleganckim, tak bardzo tu nie pasującym hafcie. Dotykiem chciałam zapamiętać wszystkie jego kształty, fakturę... zaraz również go powąchałam, mając nadzieję, że wyostrzone zmysły smoka zechcą mi coś podpowiedzieć, ale czułam tylko kwiatowy płyn do płukania. Pod wpływem impulsu sięgnęłam do torby podróżnej, wygrzebałam szkicownik i pierwszy lepszy ołówek i zaczęłam szybko przenosić znak na papier.

Chciałam spytać o to babcię. Już nawet kombinowałam, w jaki sposób zorientować się, w którym pokoju może mieszkać, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

Co jest? Tata czegoś zapomniał? Babcię zainteresowało to samo, co mnie? Pomyłka? Czy może...?

Zwlokłam się niechętnie i otworzyłam, modląc się, by nie zastać na progu tajemniczego smokońskiego informatora. I nieco się zdziwiłam, bo na korytarzu czekały dziewczyny, z którymi siedziałam na obiedzie.

O kurde – wyrwało mi się. Nie nawykłam do tego, że ktoś w moim wieku chce ze mną rozmawiać. – Cześć?

Hej – odezwała się wysoka blondynka. – Mogę zadać ci trochę niezręczne pytanie?

Niestety nie mam pożyczyć podpaski – palnęłam. Oj, Nihal, ty to z pewnością daleko zajdziesz...

Nie... Co? – Chwilę przyglądała mi się bez zrozumienia, wreszcie parsknęła serdecznym śmiechem. – Nie, my nie o tym!

Więc o czym? – Mimowolnie mój wzrok uciekł w stronę symbolu wyhaftowanego na jej czarnej sukience.

Szybko zorientowała się, na co patrzę, i zakryła znak dłonią. Już miałam przeprosić, gdy rzuciła:

Właśnie o to nam chodzi. Poniekąd. Słuchaj, nie będziemy owijać w bawełnę, bo sprawa jest dość pilna – przyznała, do końca otrząsając się z poprzedniego rozbawienia. – Widziałyśmy twój miecz. Skąd go masz?

Nie, tego się nie spodziewałam. Odruchowo obejrzałam się przez ramię w stronę rzuconej na łóżko pochwy ze smokońskim ostrzem.

O co chodzi? – spytałam mało uprzejmie. Z jakiegoś powodu nagle poczułam się zagrożona. Dagon poruszył się niecierpliwie w mojej głowie i zawarczał głęboko. Prócz nocnych kłótni o nawiedzające mnie sny, niemal całkowicie przestał używać do porozumiewania się ze mną ludzkich słów.

Jesteś smokonką? – zdenerwowała się niska brunetka, wchodząc wysokiej w słowo.

O co chodzi? – powtórzyłam uparcie. Tym razem mój głos bardziej przypominał syknięcie.

Sprawa jest dość... delikatna – przyznała trzecia – zupełnie nijaka szara myszka w niedopasowanych okularach. – Nie wiem, czy możemy mówić o niej tutaj... – Rzuciła pełne obawy spojrzenie w stronę kręcącego się w drugiej części korytarza mężczyzny z telefonem w ręku.

Nadal czekałam na to, co się stanie. Nie wyglądały na groźne, absolutnie nie. Jak w końcu można wyglądać groźnie, już na pierwszy rzut oka przypominając kompletnego kujona? Jedynym, czego powinnam się obawiać w ich obecności, było to, że jakimś sposobem zarażą mnie miłością do matematyki i biologii, którymi bynajmniej nie pałałam. A jednak czułam coś takiego...

Mój smoczy instynkt bił na alarm.

Wiesz, kim jesteśmy? – spytała niemal szeptem najwyższa.

Nie mam pojęcia – wyznałam. – A to ma jakiś związek z tym symbolem? Wiem, czyim godłem jest smok w takiej pozycji. I nie jestem pewna, jaki to miałoby mieć związek z wami.

To nie jest klasztor. Nie do końca – powiedziała bez dalszych ogródek brunetka. – Obecnie mieści się tutaj szkoła magii. Jesteśmy czarodziejkami i uczymy się tutaj w weekendy. Nazywam się Emilia, a to są Weronika, Karolina, Dominika i Ola – przedstawiła szybko.

Ach. – Od razu się zreflektowałam i częściowo rozluźniłam. – Jestem Nihal. I jestem Egzekutorem. Prawie. – Rany, jak to dziwnie brzmiało, nawet z tym „prawie”... – I nadal nie wiem, o co chodzi.

Potrzebujemy twojej pomocy – przyznała Weronika, ta wysoka blondynka. – Powiedziano nam, że się tutaj pojawisz i będziesz gotowa do działania. Obiecałyśmy zaprowadzić cię do naszej przełożonej, ona zdradzi więcej szczegółów. My nie powinnyśmy o tym mówić.

Trzeba było tak od razu! – Tym razem odetchnęłam już pełną piersią. Sięgnęłam szybko po miecz i telefon i bez dalszych ogródek wyszłam na korytarz, zamykając za sobą drzwi pokoju. – Idziemy?

Poprowadziły mnie w stronę drzwi po drugiej stronie klatki schodowej. Do tej pory pewna byłam, że mieści się za nimi sypialnia będąca lustrzanym odbiciem tej mojej, ale okazało się, że czekało na mnie coś innego. Dość wąska, z pewnością nieco ciemna klatka schodowa, prowadząca na wyższe piętra. Właściwie to przecież musiała gdzieś się znajdować, nie...?

Weszłyśmy po skrzypiących, drewnianych stopniach wyżej i przeszłyśmy do wysokiego korytarza, już o wiele bardziej przypominającego czarodziejską szkołę. Ze wszystkich stron patrzyły na mnie niezwykle wiernie oddane portrety dumnych kobiet i mężczyzn w obłędnie kolorowych ubraniach, zawieszone na subtelnej beżowej tapecie, tłoczonej w herbaciane róże. Wykładaną ciemnym drewnem podłogę wyścielał czerwony dywan, w którym stopy przyjemnie się zapadały.

Jakim cudem oni mają tu coś takiego pod samym nosem ludzi...? Wolałam się nad tym nie zastanawiać.

Doszłyśmy do największych drzwi – dwuskrzydłowych i pięknie rzeźbionych w roślinne motywy. Karolina – a przynajmniej tak mi się wydawało, że rudą przedstawiono w ten sposób – zapukała w nie ze zdecydowaniem, którego, sądząc po minach, chronicznie brakowało całej reszcie. Słysząc przyzwolenie ze środka, wskazała mi zapraszającym gestem wnętrze pięknie urządzonego gabinetu.

Pomieszczenie było naprawdę przestronne i jasne, pomimo panującej na zewnątrz burzowej pogody. Ściany całkowicie przysłaniały regały wypchane po brzegi księgami – zarówno nowymi o minimalistycznych okładkach, jak i starymi, pewnie niemal rozlatującymi się w rękach tomami z grzbietami wykładanymi barwioną skórą. Spora część z nich była tak wielka, że z pewnością trzymanie ich podczas czytania musiało już sprawiać spory problem. W samym centrum pomieszczenia królowało ciężkie biurko z rzeźbionego drewna, pasujące do okazałych drzwi, a za nim, oświetlona ciepłym plaskiem lampki o kloszu z różnokolorowych szkiełek, siedziała nieco zasuszona, wyprostowana jak struna kobieta w staroświeckiej sukni z białym kołnierzykiem. W jej pobrużdżonej zmarszczkami twarzy było coś takiego, co kazało mi sądzić, że raczej nie nawykła do uśmiechu, lecz nie umiałam powstrzymać się od zauważenia, że czułam się przy niej o wiele lepiej, niż w towarzystwie dziewczyn. Wszystkie pozostały na korytarzu, zamknąwszy za mną szczelnie drzwi.

Witaj, Nihal – odezwała się kobieta i szczupłą dłonią, powleczoną skórą tak cienką, że aż niemal przezroczystą, wskazała mi na wyściełane czerwonym aksamitem krzesło. Zdecydowanie silniej przywoływał mnie stojący w rogu ogromny fotel, obity tkaniną w beżowo-czerwone paski, ale posłusznie zajęłam miejsce. Przywitałam się i pozwoliłam, by staruszka uścisnęła mi po męsku dłoń. Przyznam, że tym wywołała we mnie jeszcze lepsze wrażenie.

Rozumiem, że to pani jest osobą, która miała się ze mną skontaktować w kwestii zadania od Rady Smoków? – spytałam, od razu przechodząc do rzeczy. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą. I to nie tylko dlatego, że przewieszony niedbale przez plecy miecz wbijał mi się w nerki, gdy próbowałam się oprzeć.

Swoją drogą, to czy ja nie mam przypadkiem za krótkich rączek, żeby go dobyć w takiej pozycji? Cholera, nigdy nie sprawdzałam, ale wątpię, bym mogła bawić się w wiedźmina.

Tak – potwierdziła starsza czarodziejka, wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia. Odetchnęła ze zmęczeniem i sięgnęła po porcelanowy czajniczek, pomalowany w drobne różyczki. Nalała herbaty do malutkich, uroczych filiżanek od tego samego kompletu i jedną z nich podsunęła w moją stronę. – Ja również pragnę jak najszybciej mieć to za sobą.

W pierwszej chwili oczywiście zastanowiłam się, czy nie chciała mnie może otruć, ale uznawszy, że naczytałam się zbyt wielu książek i poważnie zaczynam przez to przemieniać się w paranoiczkę, przyjęłam z wdzięcznością poczęstunek. Herbata miała przyjemny, lekko kwiatowy aromat, a na spodeczku znalazłam jeszcze posypane obficie cukrem maślane ciasteczko. Szlag, zabiłabym, żeby dostać na nie przepis...

Więc tak. – Kobieta, również napiwszy się ze swojej filiżanki, przeszła do rzeczy. – Problem przedstawia się następująco. Jakiś czas temu zniknęła czarodziejka z naszej kadry nauczycielskiej. Wielu z nas próbowało ją wytropić, co zdolniejsze uczennice również włączały się w poszukiwania, ale... wokół jej domu jest coś niepokojącego. Aura czegoś potężnego, czegoś... – Chwilę szukała odpowiedniego słowa. – Potężne zaklęcia sondujące nigdy nie kłamią, a one powiedziały nam, że nie powinnyśmy się tam zbliżać. To aura jakiegoś stworzenia, jakiejś Istoty Drugiego Świata, lecz takiej, z którą z pewnością byśmy sobie nie poradziły. Okoliczny Strażnik również rozłożył nad tym bezradnie ręce i poradził nam, byśmy spróbowały ściągnąć do pomocy Egzekutora. Wystarczyło, by poczuł zapach tego czegoś i już uznał, że nie zamierza mieć z tą sprawą nic do czynienia, zorientowałyśmy się więc, że należy wcielić jego radę w życie. Tylko, szczerze mówiąc, nie spodziewałyśmy się... – Urwała i zmarszczyła brwi, co chyba było jedyną możliwą oznaką zakłopotania w jej niemal pozbawionej emocji twarzy.

Nie spodziewaliście się dziewczynki? – spytałam, uśmiechając się z pewnym zmęczeniem.

Dokładnie. – Postarała się ukryć dalsze zagubienie kolejnym łykiem herbaty. Ja swoją już dawno wypiłam, ale nie domagałam się dokładki. Nie byłam wprawdzie mistrzynią dobrego wychowania, ale rozumiałam, że to mogłoby być odrobinę nieeleganckie...

Chociaż...

Ja sama również nie wiem, czy sobie z tym poradzę, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy – powiedziałam bez wahania. – Jestem dopiero uczennicą, lecz Rada Smoków ufa, że zdołam wam pomóc. Czy mogę zobaczyć dom tej czarodziejki?

Oczywiście, dziewczynki cię zaprowadzą. Tylko... – Z obawą spojrzała na powoli przechodzącą burzę za oknem.

Pogoda mi nie przeszkadza – zapewniłam. – A nawet i lepiej, że tak jest. Mniejsze prawdopodobieństwo, że trafią się jakieś osoby postronne.

Dobrze, w takim razie możecie ruszać niezwłocznie. Nie pozwól tylko, by ci pomagały, dobrze?

Skinęłam głową. Podniosłam się i...

Ach, chrzanić dobre wychowanie, raz się żyje.

Przepraszam, ale czy ja mogłabym poprosić o przepis na te ciasteczka? – spytałam z niewinnym uśmiechem.


***


Zdziwiłam się nieco, bo to coś, co czarodziejki górnolotnie określały domem, znajdowało się tuż za granicami miasta i wyglądało jak kilkusetletnia drewniana chata.

Dobra, miejsce było naprawdę urokliwe. Domek okazał się dość mały i pomalowany na niebiesko. Wokół ram skrzynkowych okien ktoś niesamowicie sprawną ręką wymalował ludowe wzory, olśniewające kolorystyką i dokładnością i wyglądające z daleka zupełnie jak delikatna koronka. Kryty strzechą dach zwieszał się dość nisko, w kilku miejscach porośnięty wciskającym się na niego dzikim winem, a w ogrodzonym chylącym się ku upadkowi drewnianym płotkiem ogródku widziałam istne zatrzęsienie kwiatów wszelkich kształtów i rozmiarów. Część z nich miałam szansę oglądać pierwszy raz w życiu i nie przypuszczałabym nawet, że możliwe jest wyhodowane ich w Pierwszym Świecie. Całość znajdowała się na niewielkim poletku tuż przed ścianą starego lasu. Wysypana białymi kamyczkami droga, którą tu przyszłyśmy, biegła w górę niewielkiego wzniesienia. Po lewej stronie miałyśmy domek, a po prawej rozległe pola, porośnięte złocącym się zbożem.

To znaczy... Podejrzewam, że już się złociło, bo nawet jako smokon słabo rozróżniałam kolory w nocy. A wyglądało na to, że przez burzę zmrok nadszedł dzisiaj wyjątkowo szybko.

Cholera, to miejsce miało w sobie wszelkie możliwe cechy magicznej pułapki, obojętnie jak ładne by nie było.

Kamienie drogi, nagrzane przypiekającym przez cały dzień słońcem, były tak gorące, że miałam wrażenie, jakbym czuła to przez podeszwy butów. Mijający deszcz zamieniał się w pasma snującej nisko mgły, a powietrze stało się duszne i wilgotne. Czułam się tak, jakby sprawiało opór przed wejściem do płuc, a następnie odkładało w nich jak gęsty osad. Szybko poczułam ciężar w piersi, a wyjący w głowie na alarm smoczy instynkt nie poprawiał mi samopoczucia. Na horyzoncie widziałam odległe błyski burzy, ale nie potrafiłam określić, czy się oddalały, czy wręcz przeciwnie.

Zatrzymałyśmy się przed maleńką furteczką, nad którą piął się porośnięty różami łuk. Obejrzałam się na majaczącą kilkadziesiąt metrów dalej ostatnią miejską latarnię (niedziałającą, oczywiście) i zerknęłam na towarzyszące mi młode czarodziejki. Poczułam się jeszcze gorzej, gdy zobaczyłam na ich twarzach strach.

Tutaj mieszkała – szepnęła Emilia. – Przepraszam, ale nie wejdziemy z tobą.

Rozumiem – westchnęłam. – Sama najchętniej bym tam nie wchodziła...

Poczekamy na ciebie.

Dłoń nieprzyjemnie lepiła mi się do rękojeści miecza. Przełknęłam zdecydowanie zbyt głośno niż wypadało i pchnęłam skrzypiącą furtkę. Ruszyłam wysypaną drobnymi kamieniami ścieżką do otwartych na oścież drzwi, mając nadzieję, że wyglądam na o wiele pewniejszą siebie, niż się czuję.

Starając się jak najciszej stawiać stopy w ciężkich glanach, z obawą wsunęłam się do środka. Zaczynałam powoli żałować tego, że przebrałam się przed wyjściem – teraz miałam na sobie wygodne czarne bojówki i obcisłą gładką czarną podkoszulkę, nie blokującą ruchów podczas walki, lecz wystarczyła chwila, bym się pod nimi spociła. Jak dobrze, że przynajmniej o dezodorancie pomyślałam, bo istniałoby ryzyko, że cokolwiek tu się czai, przylazłoby zwabione moim zapachem...

No i makijaż. Zamiast skupić się w pełni na zadaniu, zastanawiałam się, jak szybko rozpuści mi się cała tapeta na twarzy. Mądrze, Nihal, bardzo mądrze.

Chatka od środka wydawała się o wiele większa niż z zewnątrz. Korytarz wyłożono ciemnym drewnem, na obu jego stronach widziałam obrazy w prostych drewnianych ramach. Sielskie widoczki uroczych łączek, zachodzącego słońca i kwiatów w kryształowym wazonie tak bardzo nie pasowały mi do panującej tu atmosfery, że aż w pierwszym odruchu zapragnęłam się roześmiać. Podłogę wyścielał czerwony chodnik w kojarzące się z zamkiem złociste wzorki, a w głębi widziałam majaczące w ciemności wąskie schody na piętro. Po lewej stronie miałam wejście do niewielkiej kuchni, a po prawej pewnie do pokoju... w którym paliło się światło.

Postanowiłam to akurat zostawić sobie na koniec. Najpierw zerknęłam do kuchni, chwilę przyglądałam się pięknemu piecowi kaflowemu i zwieszającym się z sufitu pękom suszonych ziół.

Miałam wrażenie, że coś mnie obserwuje, lecz nie dostrzegałam właściciela tych niewidocznych oczu. Czy to możliwe, bym zorientowała się, że gdzieś w kącie jest jakiś pająk, tylko czekający na to, bym dostała przez niego zawału? Raczej wątpię. W tym domku faktycznie było coś takiego, co kazało mi spieprzać jak najdalej, i raczej nie było jakimś tam zwyczajnym pajęczakiem...

To pachniało. Przyjemnie i oszałamiająco, kojarząc się z mokrym kamieniem, górskim strumieniem i palonymi liśćmi. Gdzieś na samej krawędzi świadomości majaczyła mi jakaś myśl – drobne skojarzenie, coś w rodzaju deja vu, ale nie mogłam za żadne skarby go pochwycić.

Tym razem wsunęłam się do tego pokoju, z którego dobiegało światło. Jak się okazało, dawała je maleńka lampka, stojąca na stoliczku przy wyglądającej na niesamowicie wygodną sofie w kwiatowe wzory. Tu również nikogo nie zastałam, więc z większą ciekawością przyjrzałam się okazałym regałom, których półki całkowicie zapełniono kolorowymi buteleczkami i słoiczkami, opatrzonymi elegancko opisanymi etykietami. Wyglądały w półmroku przepięknie, niektóre z nich fosforyzowały delikatnie własnym światłem, wręcz mnie przywołując.

Wzięłam jedno z naczyń do ręki, z trudem odczytałam ozdobne pismo: „sproszkowany szpon smoka”. Domyślałam się, że podobnie z „palonym włosem jednorożca” i „korzeniem mandragory pomarańczowej” stanowiły składniki jakiegoś eliksiru.

Podeszłam do wiszącego obok kanapy wieszaka, na którym ktoś wyeksponował kilka obłożonych kolorową skórą łuków refleksyjnych. Ostrożnie wzięłam jeden z nich do ręki, zważyłam, po chwili wahania założyłam na niego cięciwę i wypróbowałam. Był żałośnie słaby, ale jakiś taki... przyjemnie poręczny. Gdyby tak zrobić coś tego typu o większej mocy...

Wtem rozległ się jakiś dźwięk. Sama nie wiem, z czym mi się to skojarzyło – może z trzaśnięciem drzwi gdzieś na piętrze? Grunt, że niemal dostałam zawału i zamarłam w bezruchu. Kątem oka zauważyłam stojak ze strzałami, złapałam więc jedną z nich i nałożyłam na cięciwę. Szczerze wątpiłam, bym z takiej zabawki mogła kogoś zabić, ale to i tak wydało mi się lepsze niż długi miecz. W tym pomieszczeniu nie było po prostu miejsca, by się nim posługiwać.

Czekałam, z jakiegoś powodu wiedząc, że nieproszony gość doskonale słyszy bicie mojego serca...

Pojawił się właściwie znikąd. Wyłonił się z plamy czarnego mroku jak z wody, tak groteskowo zaskakujący w staroświeckiej, sielskiej scenerii, że mało brakowało, a upuściłabym łuk i odskoczyła daleko pod przeciwległą ścianę.

Facet miał długie do ramion czarne włosy i średniej długości zarost. Brodę przystrzygł w elegancki szpic, a intensywnie czerwone oczy otaczały czarne, zapewne wyrysowane węglem cienie, zachodzące smugami na policzki. Był ubrany na czarno, w nieco staroświecką koszulę wiązaną na piersi i eleganckie wąskie spodnie, podkreślające sylwetkę kogoś nawykłego do walki. Wyciągał przed siebie dłonie, na których zamajaczyło kilka różnobarwnych płomieni, zupełnie jakby zamierzał cisnąć we mnie kulą ognia. Porządnie umięśnione przedramiona zdobiła seria dziwnych symboli, z których przeważającym wydawało się wyrysowane czarną linią proste słoneczko...

Gościu na oko mógł mieć trzydzieści pięć, maksymalnie czterdzieści lat i niemal dwa metry wzrostu. Ponadto miał nieprzerośnięte, lecz ewidentnie zaostrzone kły i dziwny, długi tasak o wygiętym finezyjnie jelcu u pasa..

Jednak się cofnęłam, przerażona tym, co przyszło mi do głowy. Przerażona i jednocześnie pewna, że już jestem martwa.

Bo ten wymalowany wariat o posturze książkowej definicji wojownika był wyvernem.

Odłóż to – warknął.

Nie byłam w stanie się ruszyć. Tępo wgapiałam się w tę irracjonalnie przystojną twarz, jednocześnie mając ochotę zamordować z zimną krwią swoje kryteria estetyczne i rzucić się do panicznej ucieczki przez najbliższe okno. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mówił po niemiecku.

Powiedziałem: odkładaj! – powtórzył, tym razem po polsku. Miał silny akcent, kojarzący mi się z... Norwegią? Szwecją? Ciężko powiedzieć.

Oż kurde, jestem martwa. Całkowicie i niezaprzeczalnie martwa...

Błyskawicznie uniosłam łuk, naciągnęłam tak, że lotki strzały musnęły mi ucho, i wypuściłam cięciwę. Facet odtrącił lecący w stronę jego twarzy pocisk jak natrętną muchę i cisnął we mnie czymś...

Serio, myślałam, że to kula ognia, odskoczyłam więc i upuściłam łuk, bojąc się poparzenia. Dopiero słysząc metaliczny brzęk tuż koło ucha i odwracając lekko głowę, zorientowałam się, że to był pozbawiony jelca sztylet o rękojeści rzeźbionej w kształt stojących jedna na drugiej trupich czaszek, obecnie zagłębiony do połowy długiego ostrza w ścianie. Skąd on go w ogóle wytrzasnął...?

Świetnie – wycedził, uśmiechając się bez cienia wesołości. – Scyzoryk też dawaj. – Ruchem głowy wskazał na mój miecz.

Znowu zareagowałam błyskawicznie. I cholernie głupio, co widzę z perspektywy czasu. Bo, kurde, normalnego człowieka bym tym zabiła, i to na amen... ale on nie był człowiekiem.

Dobyłam miecza, lecz zamiast rzucić go mężczyźnie do stóp, złapałam go za rękojeść odwrotnym chwytem i z całej siły cisnęłam w stronę zbliżającego się wyverna. Następnie odwróciłam się na pięcie i wcieliłam w życie plan spieprzania jak najdalej. Rzuciłam się na okno, wybiłam je przedramieniem i wstałam po eleganckim przewrocie przez bark na trawniku. Krwawiłam jak zarzynana świnia, ale to nie była pora, by się tym przejmować.

Czekające przy furtce dziewczyny podskoczyły jak oparzone na to moje niekonwencjonalne wyjście z domu, ale za chwilę cofnęły się z wymalowanym na twarzach przerażeniem. Usłyszałam za sobą przekleństwo i nieludzki warkot, od którego wszystkie włosy stanęły mi dęba.

Wyvern ani trochę nie przypominał człowieka, ani nawet półsmoczego mutanta, którym byłam ja. Miecz pewnie złapał w locie i odrzucił, podobnie jak strzałę wcześniej, bo nie czułam nawet zapachu jego krwi.

Swojej owszem, kuźwa.

Błyskawicznie przeobraziłam się w smoka. Rozłożyłam skrzydła na pełną szerokość, jeszcze zanim zdążyły zgasnąć pokrywające je płomienie, i wzbiłam się w powietrze...

A właściwie spróbowałam, bo wyvern był szybszy.

Wiecie, co mówili mi wszyscy znający się na magii jak jeden mąż? Obojętnie, czy byli moją babcią, najpotężniejszą smokonką w historii, czy pozornie niepokonanym Egzekutorem Kurtem, czy może silną Radą Smoków, wszyscy zgadzali się co do jednego: gdy zobaczysz wyverna, masz spieprzać. Za nic nie podejmować walki i spieprzać tak szybko i tak daleko, jak tylko jesteś w stanie... bo jeśli nie zdołasz, najprawdopodobniej tego nie przeżyjesz.

Wyverny były cholernie szybkie, potężne i tak bardzo szalone, że nikt w Drugim Świecie nie zamierzał nawet próbować zgłaszać sprzeciwu przeciwko ich władzy. Nikt nie miał odwagi... a nawet jeśli miał, dość szybko uświadamiano mu, że to cokolwiek niewłaściwe podejście.

W świetle tego, co powiedział mi Dagon, szczerze przestałam wątpić w to, że każdy z tych mężczyzn jest tak naprawdę zdolnym do obrócenia świata w drzazgi wariatem. A tu wyglądało na to, że jednemu zaszłam nieco za skórę...

Ryknęłam z wściekłości, czując na karku wbijającą mnie z powrotem w ziemię łapę. Nawet nie zdążyłam zauważyć, kiedy facet się przeobraził, ale zrobił to niezaprzeczalnie – za uchem poczułam jego gorący, cuchnący spalenizną oddech.

Szarpnęłam się w panice, próbując zrzucić go z grzbietu. Wiedziałam, że jeśli uda mu się złapać mnie kłami za kark, będzie po mnie – zgruchotałby mi kręgosłup jak zapałkę. Miałam tyle szczęścia, że chyba źle przekalkulował, ile siły może mieć smok mojej wielkości, bo ustąpił, zachwiawszy się lekko. Bez wahania wysmyrgnęłam mu spomiędzy szponów, nie przejmując tym, że rozdarłam sobie łuski na grzbiecie prawdopodobnie do żywego mięsa, i wystrzeliłam w nocne niebo. Ból się nie liczył, miałam przed oczami jedynie groźbę dębowej skrzynki z krzyżem i moim nazwiskiem, w której bardzo nie chciałam się znajdować.

Nigdy nie walcz z wyvernem, Czarnołuska...

No ja nie chciałam z nim walczyć. Ani trochę. Ale co poradzę, że on już owszem?

Chciałam zawyć z frustracji, gdy zauważyłam przesuwający się na ziemi pode mną czarny cień. Ogromny, kolczasty stwór o dwóch parach poprzecznie prążkowanych rogów miał gigantyczne skrzydła i poruszał nimi praktycznie bezszelestnie. Byłam pewna, że dogoni mnie w ciągu ułamka sekundy, ale nie zamierzałam tak po prostu się poddawać. Cholera, nawet jeśli mnie zeżre, to stanę mu kością w gardle, przysięgam!

Śmignęłam w stronę ciemnego lasu, wiedząc, jakich kłopotów bym narobiła, gdyby strącił mnie na miasto. O ile bym to przeżyła. I to był mój błąd, bo do wykonania podobnego manewru musiałam chcąc nie chcąc odrobinę zwolnić...

Minął dosłownie moment, jak gigantyczny kształt znalazł się tuż nade mną. Mrok rozjaśnił się falą płomieni; zakwiczałam panicznie, gdy zapikował w moją stronę. Znowu złapał mnie łapami, wbijając szpony w krwawiące rany, i wyciągnął łeb do mojego karku. Kolejny raz się szarpnęłam, przez co jedynie kłapnął nade mną szczękami, siejąc wokół kroplami płonącej śliny. Niestety straciłam przy tym równowagę i spróbowałam skontrować skrzydłami.

A gościu chyba kolejny raz mnie nie docenił.

Gdyby miał do czynienia ze smokiem, jak nic zdołałby utrzymać go w upragnionej pozycji. Jego ogromne skrzydła dawały powietrzu o wiele większy opór niż skrzydła przeciętnego smoka... Tylko że ja byłam smokiem ze skrzydłami wyverna, nie zapominajmy. Większymi i nieco inaczej zbudowanymi niż te smocze.

Wywinęliśmy w powietrzu mało wdzięczną beczkę i runęliśmy ciężko w dół. Zbliżająca się ziemia ni cholery mi się nie podobała, ale nie zamierzałam przestać się wyrywać, zwłaszcza gdy dostrzegłam na końcówkach skrzydeł wyverna pierwsze płomyki...

Wyverny umiały dokonać samozapłonu. No tak... A mi jeszcze nie spieszyło się do zostania skwarkiem.

Byliśmy w impasie – ja się szarpałam, a on nie puszczał, więc ciężkiemu upadkowi byliśmy raczej winni po równo. Kilka drzew zwaliło się z bolesnym trzaskiem, szybko ciągnąc za sobą kolejne. Chwilę jechaliśmy po ziemi, wytracając prędkość – ja niestety na spodzie.

Wreszcie w fontannie drzazg zwaliliśmy się z czegoś na kształt stromego wzniesienia, więc role gwałtownie się odwróciły. Wyvern ryknął wściekle, gdy wylądował na grzbiecie, i wreszcie rozluźnił chwyt. Odbiłam się od jego brzucha i poturlałam jeszcze kilkanaście metrów, lądując na starym dębie, który nie zechciał poddać się mojej masie. Ze wszystkiego do tej pory ten cios był chyba najgorszy, bo aż pociemniało mi od niego w oczach. Jak najszybciej zerwałam się na łapy i zaraz tego pożałowałam. Zatoczyłam się, dopiero oparta bokiem o pień mogłam się rozejrzeć.

Ogólnie rzecz biorąc, nie było tragedii. Oprócz tego, że zostawiliśmy za sobą całkiem szeroki i długi na kilkaset metrów pas lądowy, którego z pewnością zupełnie nikt nie zauważy.

Wyvern właśnie wygrzebywał się ze sterty zwalonych drzew, zaczynających się palić od płomieni szalejących po jego grzbiecie. Otrzepał się i poszukał mnie wzrokiem, szczerząc dziwnie wilcze kły.

Wcale nie różnił się ode mnie tak bardzo, jak się tego spodziewałam. Mieliśmy podobną budowę ciała i podobnie czarne łuski, ponadto moje rogi również były w prążki i pysk miałam jak on smuklejszy i dłuższy od smoczego, ale...

No właśnie. Był przynajmniej dwa razy taki jak ja i nie miał przednich łap – zamiast tego opierał się na wielkich skrzydłach, choć nie wątpiłam, że nie miałby problemu z uniesieniem się na tylnych łapach, silniejszych i nieco masywniejszych niż u smoka. Jego łuski również były inne – nie owalne, a podłużne, w dodatku każda z nich kończyła się przypominającym pazur kolcem. Dwie pary rogów tworzyły coś w rodzaju korony – jedne zakrzywione, drugie krótsze i prostsze, a kolce grzbietowe, u smoków ledwie zarysowane, u niego prezentowały się wybitnie okazale. Podobnie jak te na pysku – na nosie, szczęce i krawędziach żuchwy. Czerwone, przerażająco ludzkie ślepia o okrągłej źrenicy i wyraźnie zarysowanej rogówce wydawały się płonąć.

Ja też miałam takie oko.

Ta moja część odpowiada za bunt...

Lekko pociągłe ślepia spoczęły na mnie. Spomiędzy wyszczerzonych zębisk wytrysnęło kilka fioletowych płomieni...

Przemieniłam się w człowieka i kolejny raz spieprzyłam, tym razem między drzewa.

Czułam, że krew z pociętego szkłem przedramienia znaczy za mną drogę. Podkoszulkę również miałam przesiąkniętą czerwienią, a co najgorsze – na policzkach poczułam mokry ślad łez. Omal się przez to znienawidziłam.

Krzyknęłam przenikliwie, gdy silne ramiona objęły mnie od tyłu. W ostatnim akcie desperacji wcieliłam w życie lata trenowania sztuk walki: trzepnęłam gościa tyłem głowy w twarz, zawisłam w jego ramionach i niemal rzucając się na ziemię, sprzedałam mu mocnego kopniaka podkutym glanem. Zatoczył się i poczęstował mnie stekiem bluzgów. Zablokował bez większego trudu cios pięścią w rozbity nos, łapiąc mnie za nadgarstek. Moja i bez tego szczupła ręka wyglądała w jego dłoni jak suchy patyk...

Nie zwrócił uwagi na to, co robię w tym czasie z drugą ręką, którą zaraz wbiłam mu w splot słoneczny. Zakrztusił się i zgiął wpół, sięgnęłam więc do sekretnej „kieszonki” w pasku.

Kieszonką nazywałam materiałową pętelkę, do której przyczepiałam pochwę z nowoczesnym nożem bojowym, którego zażyczyłam sobie od taty na urodziny.

Srebrzyste ostrze przecięło ze świstem powietrze. Zamierzałam gościa przynajmniej unieszkodliwić, ale niestety był o wiele szybszy ode mnie – kolejny raz złapał mnie za rękę, wykręcił ją boleśnie i trzymał tak, czekając, aż rozluźnię palce. Zawyłam, walnęłam go prawym sierpowym w twarz. Nawet się, skubany, nie zachwiał. Tę dłoń również mi unieruchomił, a następnie podciął mnie, rzucił na ziemię jak worek kartofli i po prostu na mnie usiadł, żebym się więcej nie ruszyła.

Pięknie. Leżałam na brzuchu, machałam rękami i nogami jak żółw ze wścieklizną, a gościu się tak po prostu chłodno roześmiał. To, że na pewno ktoś jego postury ważył sporo ponad sto kilogramów, łaskawie pominę.

Człowieku, co ja ci zrobiłam?! – zawyłam, czując, że mam już serdecznie dosyć. Wszystko mnie bolało i kręciło mi się w głowie, co mogło być nawet efektem utraty krwi. Nie wiedziałam, jak poważnie jestem ranna, ale sądząc po stanie moich ubrań, musiało być kiepsko. Powoli opadałam z sił.

Kim ty jesteś? – Aż się wzdrygnęłam, gdy wycedził mi to prosto do ucha.

Na pewno nie twoją babcią! – ryknęłam, lecz zaraz pożałowałam tego swojego poczucia humoru. Koleś złapał mnie brutalnie za włosy i podniósł mi głowę, by spojrzeć mi w twarz, o mało nie łamiąc przy okazji karku.

Nie jesteś smokiem. Więc czym? – warknął z lodowatym spokojem w głosie.

Ślepy jesteś, czy co? Jestem smokonką, a czym niby miałabym być?! – zaskamlałam. Jaka szkoda, że w takiej pozycji nie mogłam mu napluć w ten wymalowany ryj...

Czarnym? – prychnął sarkastycznie. – Uwierz, nie chcesz, żebym...

Kuźwa, a czy to moja wina, że wybrał mnie sobie niewłaściwy smok?! – przerwałam mu, nie myśląc już za wiele. – Dagon był czarny, więc jaka ja niby mam być?! Nie wiem, co on ci osobiście zrobił, ale mógłbyś nie wyżywać się przez to na mnie?!

Dagon? – Tym razem miałam wrażenie, że zdołałam go poważnie zaskoczyć. Odetchnęłam i mało nie popłakałam się z ulgi, gdy ucisk na plecach i palce trzymające mnie za włosy nagle zniknęły.

Będziesz płacił mi za fryzjera, jak matkę kocham – jęknęłam, przetaczając się na bok. Uniosłam się na łokciu, ale na nic więcej nie miałam siły. Podejrzewam, że przedstawiałam sobą kiepski widok.

Dagon mógł stworzyć Dziedzica? – usłyszałam.

Hm, pomyślmy... – Udałam, że się zastanawiam. – Tak? Bo niby co ja tutaj robię?!

Ciekawe.

On serio brzmiał tak, jakbym właśnie z obiadu przemieniła się w jego oczach w niesamowicie fascynujący obiekt badań.

Uniosłam na wyverna niedowierzający wzrok. Siedział obok po turecku i faktycznie gapił się na mnie jak na niesamowity obiekt w muzeum.

Masz jeszcze jakieś pytania? – warknęłam.

W zasadzie kilka – przyznał. – Po pierwsze: kto cię tu przysłał?

Rada Smoków? – zaproponowałam. – Wybacz, ale sama nie wpadłabym na to, żeby przyjść do ciebie w odwiedziny.

Jesteś Strażniczką z okolicy? Bo pomyślałbym, że pochodzisz z Niemiec.

Patrzcie go, jaki nagle ciekawski.

Jestem Egzekutorem – syknęłam...

...a on walnął takim śmiechem, że aż niemal się położył.

Ty?! A to dobre! – Aż poklepał się po kolanach. – A ile ty masz lat, Egzekutorko? Piętnaście?

Osiemnaście. – Teraz już cedziłam słowa przez zęby.

Ciężko w to uwierzyć. A tutaj robisz... co?

Wykrwawiam się – odburknęłam.

Aj, coś ci się z tym ubytkiem krwi dowcip nadmiernie wyostrza... – Zacmokał, jakby właśnie miał przed sobą słodkiego szczeniaczka, który kolejny raz potknął się podczas swojego pierwszego wchodzenia na schody. – Domyślam się, że przysłali cię, żebyś znalazła tą czarodziejkę.

Skoro się domyślasz, to na jaką cholerę pytasz?! – Serio zaczynałam się denerwować.

Miałem nadzieję, że powiesz mi to osobiście – przyznał, uśmiechając się głupawo. Następnie wyciągnął w moją stronę dłoń. – Odyn jestem.

Teraz to ja się roześmiałam.

A ja królowa Elżbieta – parsknęłam, gdy już zdołałam się opanować. – I na co mi się...?

Naprawdę mam na imię Odyn – przerwał mi. – I można powiedzieć, że jestem twoim partnerem w pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz