poniedziałek, 25 stycznia 2021

23. Baptism by Fire

 

Pojęcia nie mam, co Tanja i cała reszta myśleli sobie, gdy przydzielali mi takiego, a nie innego przewodnika, ale poważnie zaczynałam się zastanawiać, czy koleś nie jest po prostu jednym z elementów tego cholernego testu.

Kojarzycie może takich chłoptasiów rodem z dowcipów, którzy zachowują się jak tani podrywacze i myślą, że dosłownie wszystkie laski padną przed nimi na kolana, błagając, by zwrócili na nie uwagę? Serio, ja aż do tej pory pewna byłam, że ci goście są właśnie tym, o czym wspomniałam: dowcipem. Przerysowanym elementem opowieści, ciekawym dodatkiem do młodzieżowych filmów i książek... No wiecie, czymś takim, co w rzeczywistości nie istnieje, no bo przecież nie ma na świecie kobiet aż tak tępych, by się na coś takiego nabierały.

A jednak.

Damien – bo tak właśnie się przedstawił – był całkiem przystojny. Miał gęste ciemne włosy, zaczesane niedbale na bok, i elegancko przystrzyżoną brodę, co dobrze komponowało się z szaro-niebieskimi oczami smokona. Był dość dobrze zbudowany, średniego wzrostu, wyprostowany i tak pewny siebie, że samą swoją obecnością zdawał się ściągać wszystkie spojrzenia z okolicy. No, a przede wszystkim, to był tak bezczelnie, tak ostentacyjnie podrywający, że zwyczajnie aż mnie zęby bolały, gdy tylko spoglądał w moją stronę.

Nie, ja po prostu nie wiem, jak to możliwe, że ktoś taki się uchował. Jak to możliwe, że żadna laska do tej pory nie sprowadziła go na ziemię? Wyglądał na dwadzieścia parę lat, to chyba niewykonalne, by do tej pory nie dostał ani jednego kosza. Wszystkie jak jeden mąż ulegały jego wątpliwemu urokowi, czy jak?

Okej, w porządku, sama chętnie bym uległa, bo z wyglądu naprawdę mi się podobał. Ale był zwyczajnie tak obezwładniająco głupi, że zanim bym się do niego zbliżyła, musiałabym z pewnością wypić przynajmniej trzy litry wódki, bo na trzeźwo nie dało się go ścierpieć. To był typ faceta, którego chętnie bym wypchała i postawiła w kącie, by móc cieszyć nim wzrok, bo żywy szybko burzył dobre wrażenie, czując potrzebę odzywania się.

I ta potrzeba była właśnie jego największym problemem.

I jak tam, gotowa na wyzwanie? – zagaił, gdy tylko Tanja zostawiła nas samych w niemal ociekającym złotem korytarzu pod ukrytą komnatą.

Nie, w tym pytaniu nie byłoby nic złego... gdyby nie to, że wypowiadając je oparł się o ścianę za mną w taki sposób, że niemal mnie do niej przyparł, a następnie oblizał usta z tym maślanym, kuszącym spojrzeniem, jakim słynni amanci czarują chichoczące trzpiotki, niemal omdlewające na ich widok.

Miał pecha, bo mi do trzpiotki, a tym bardziej chichoczącej i omdlewającej, było tak daleko, że z pewnością nie byłabym jej w stanie udawać, nawet gdyby zależało od tego moje życie. Moje zdolności aktorskie mają pewne granice.

Czy ja wiem? – burknęłam, próbując się odsunąć. Niestety okazało się, że za sobą miałam nieco odstającą, rzeźbioną w bliżej nieokreślone zawijasy futrynę dwuskrzydłowych wrót, za którymi zniknęła Tanja. Nie było szans, bym wysmyrgnęła się z tego kąta, nie ocierając o Damiena przynajmniej ramieniem.

W mojej głowie zaraz pojawiły się trzy możliwości. Pierwszą z nich była dłoń, którą mogłabym zwinąć w pięść i wbić mu w splot słoneczny. Drugą walnięcie go z dyńki w ten całkiem apetyczny, ale tak głupio uśmiechnięty ryj, że bardziej mi było szkoda makijażu, który bym sobie rozmazała, niż jego ewentualnego złamanego nosa. Trzecią zaś opcją było moje kolano, które miałam w takim położeniu, że gdybym je zgięła i nieco uniosła, z pewnością trafiłabym tam, gdzie żaden szanujący się mężczyzna nie chciałby zostać trafiony.

Ale najpierw ostrzeżenie. Aż taką wredną babą nie jestem, żeby gryźć bez kontrolnego warknięcia, co nie?

Czy możemy już iść? – spytałam tak uprzejmie, jak tylko byłam w stanie, znajdując się w obecnej pozycji. Chyba nie muszę dodawać, że zabrzmiało to bardziej jak cedzona przez zęby groźba.

Jak sobie pani życzy. – Puścił mi oczko i odsunął się na tyle, bym nareszcie przestała czuć zapach jego dezodorantu. Tyle dobrego, że przynajmniej go użył...

Tak, odsunął się. A następnie nadstawił ramię, jakby myślał, że je przyjmę. No jak babcię kocham, dżentelmen pierdzielony...

Zorientowałam się, w którą stronę powinniśmy iść, więc ominęłam go z godnością. Zatrzymałam się tylko na moment pośrodku korytarza, chcąc sprawdzić, czy za mną lezie.

Jak można się było łatwo domyślić – owszem, szedł. Aż przez chwilę kusiło mnie, żeby walnąć jakimś tekstem w stylu „nie przemęczaj się, skarbie” i poprosić, żeby rozrysował mi wskazówki na kartce. Jakoś trafiłabym sama. Chyba.

Widząc mój zniecierpliwiony wyraz twarzy (a myślałam, że nieco lepiej udało mi się to ukrywać, cholera), parsknął śmiechem i rzucił, wyprzedzając mnie:

Patrzcie ją, jaka niedostępna.

Ciekawa jestem, czy zdawał sobie sprawę z tego, jaką głupotą z jego strony było odwrócenie się do mnie plecami w takim momencie... Przysięgam, że gdybym miała miecz, od dzisiaj przemieszczałby się po tym zamku na wózku inwalidzkim.

Zaraz naszła mnie refleksja. No bo koleś jest moim przewodnikiem, tak jak to zostało powiedziane, czy raczej... strażnikiem? Jakby nie patrzeć, to ja nie miałam przy sobie zupełnie niczego, a on nosił przy boku długi sztylet i smokoński miecz. Zupełnie jakby musiał się czegoś z mojej strony obawiać...

Znaczy się, owszem, musiał.

Postanowiłam się do niego nie odzywać. Ignorować, w miarę możliwości traktować sucho i oficjalnie, pokazać, że jestem ponad to jego głupawe zachowanie. Nie zamierzałam dać się wciągnąć w żadne szczeniackie rozmówki. Nie chciałam, żeby zepsuł mi ostatnie chwile przed tą dziwaczną próbą, która wciąż pozostawała dla mnie zagadką. Chciałam przejść się spokojnie, nacieszyć oczy nasyconymi bogactwem i kolorami korytarzami i mieć potem co wspominać. Gdyby okazał się w pewnym momencie zbyt natrętny, zawsze mogłam go przecież postraszyć Kurtem. Skoro mój Przeznaczony jest jedynym Egzekutorem, to chyba istnieją dość małe szanse, że Damien jest kimś więcej niż zwykłym Strażnikiem zwerbowanym do pracy w zamku. A więc spokój, równowaga, stoicyzm...

Hej, mała, a może zdradzisz mi swoje imię? Sporo o tobie słyszałem, chciałbym cię bliżej poznać.

Spokój, cisza... Szeroka, płynąca powoli rzeka, ciężka skała, opierająca się podmuchom wiatru, drzewo o korzeniach głęboko wnikających w ziemię...

No dawaj. Coś ty taka mało rozmowna?

Oddech... Skup się na pieprzonym oddechu...

Jesteś Nihal, prawda? Chciałem, żebyś sama wypowiedziała to imię. Jest piękne, nigdy takiego nie słyszałem. Myślę, że równie pięknie brzmiałoby w twoich...

Chłopie! – warknęłam, przystając w miejscu tak gwałtownie, że z samego rozpędu wyprzedził mnie ładnych parę metrów, zanim zdołał się zatrzymać i odwrócić.

Tak? – Znowu puścił mi oczko i oblizał usta. Jak to możliwe, że taki wygląd marnuje się w pakiecie z tak małym móżdżkiem? – Chciałaś może...

A! – syknęłam, unosząc dłoń.

Jego brwi powędrowały wysoko do góry.

Co się... – zaczął, lecz weszłam mu bez wahania w słowo:

Zamilcz. – I ruszyłam dalej, zirytowanym gestem odrzucając włosy na plecy.

Tak, wiem, wyglądało to trochę tak, jakbym właśnie walnęła typowego babskiego focha, ale lepiej już, żeby tak pomyślał i się ode mnie odwalił, niż truł tak dalej.

Kurna, roześmiał się.

Niemożliwa jesteś – skwitował, doganiając mnie paroma niewysilonymi krokami.

On się prosi o dodatkowe otwory w ciele, czy mi się tylko wydaje? Odetchnęłam głęboko, policzyłam do dziesięciu, powoli wypuszczając powietrze, i rozejrzałam się wokół, szukając czegoś, na czym mogłabym skupić uwagę, by nie myśleć o jego spojrzeniu mówiącym „mógłbym mieć każdą i wiem, że ty też to wiesz”. Masakra.

Znajdowaliśmy się właśnie na skrzyżowaniu dwóch wysokich korytarzy, z których każdy był tak ozdobny, że z niewiadomych przyczyn pierwszym moim skojarzeniem był ołtarz w starym katolickim kościele. Ściany albo były drewniane, albo pokryte drewnem – malowanym na oliwkowo, rzeźbionym w kolumny i fantazyjne podpory, motywy kwiatowe i zwierzęce. W niektórych miejscach wyłaniały się z niego niewielkie, lecz niesamowicie szczegółowe figury, pociągnięte złotą emalią – ziejące ogniem smoki wszelkich możliwych gatunków, jakich nie widziałam nigdy w życiu. Gdzieniegdzie w bogato zdobionych wnękach kryły się stare obrazy, przedstawiające ludzi i smoki walczących ramię w ramię przeciwko skłębionej masie ciemności...

Masie, która, jeśli bliżej się przyjrzeć, przybierała kształt armii wyvernów o czerwonych ślepiach i czarnych jak noc łuskach.

Dlaczego oni tak nienawidzą wyvernów? – szepnęłam w myślach do Dagona. Choć wszystko wokół było tym bogactwem aż przesycone, niesamowicie mi się tam podobało. Czarno-białe kafle na podłodze, układające się w motyw szachownicy, przepięknie uzupełniały wszystkie ozdoby. Tylko te obrazy... Aż miałam od nich ciarki na plecach. – Teoria Tanji wydaje mi się naciągana...

Tanja nie wie wszystkiego, a to bardzo proste, Czarnołuska – parsknął smok. – Nienawidzą wyvernów, bo nigdy nie potrafili przyjąć do wiadomości, że sami są jedynie odpadem. Efektem ubocznym dzieła Stworzenia, który podporządkować się powinien Ogarom Stworzyciela.

Stanęłam jak wryta. Damien ponownie obejrzał się na mnie z błyskiem w oczach, lecz tym razem zupełnie go zignorowałam. Ciarki na plecach przerodziły się w pełnowymiarowe dreszcze.

Że co? – wydukałam. – Jacy znowu...?

Nieważne. – Smok zaklekotał ze zniecierpliwieniem i wycofał się gdzieś w kąt mojego umysłu, gdzie mógł zwinąć się i liczyć na to, że przestanę mu przeszkadzać.

Nawet nie waż się tego tak zostawiać! – zawołałam za nim i bezczelnie dźgnęłam go myślą. Zawarczał jak stary, leniwy pies, szturchnięty patykiem przez małe dziecko nieprzyjmujące do wiadomości tego, że nie ma ochoty się z nim bawić. Nie robiłam tak od wczesnego dzieciństwa, ale tym razem nie zamierzałam się przejmować uprzejmościami. – Dagon, do cholery! Już od jakiegoś czasu dajesz mi do zrozumienia, że wiesz więcej, niż powinieneś. Powiedz mi wreszcie, o co ci chodzi! Co za Ogary Stworzyciela? Nazwałeś tak wyverny? Ale dlaczego...?!

Kłapnął na mnie niematerialnymi szczękami.

Nihal? – Damien zaczynał się niecierpliwić, ale zbyłam go lekceważącym machnięciem dłonią, jakbym opędzała się od wyjątkowo natrętnej muchy.

I co, teraz zamierzasz milczeć? – wycedziłam w stronę smoka. – To jest nie w porządku! Chyba mieliśmy układ, nie pamiętasz? Już lata temu Rada Smoków wspominała coś o zachowywaniu dla siebie twojej wiedzy. Taki był warunek, byś mógł ze mną zostać – mówisz wszystko!

Brzmiałam jak małe dziecko, ale nie zdołałam tego powstrzymać. Bo i po co? Szkoda tylko, że przez to o wiele łatwiej było mu mnie zbyć z w miarę czystym sumieniem.

Być może powiem ci coś więcej, gdy się uspokoisz – warknął.

Ta, jasne. Jeśli liczył, że mi to wystarczy, to się grubo mylił.

Odsunęłam się poza zasięg rąk Damiena, zamierzającego chyba złapać mnie za ramiona, bym nareszcie nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Podeszłam do najbliższego obrazu i wbiłam w niego wzrok.

Dagon, masz odpowiedzieć teraz – rozkazałam stanowczo.

Milczał.

Płótno przedstawiało rozległą równinę, porośniętą falującym na silnym wietrze złocistym zbożem. Oglądający na pierwszym planie widział tył wojskowej formacji – ludzi pośpiesznie zwijających targane powietrzem sztandary, rycerzy ze strachem ściskających miecze w dłoniach i smoki – kolorowe smoki o częściowo rozłożonych skrzydłach, z dezorientacją patrzące po sobie, jakby nie mogły dojść do tego, co powinny zrobić. Na horyzoncie widać było czarną burzową chmurę... Chmurę, która, jeśli podejść do obrazu i przyjrzeć się bardzo dokładnie wszystkim szczegółom, była nieprzeliczoną masą wyvernów. Dziwną, bo częściowo przypominającą zastygły dym, lecz gdy wiedziało się, czego wypatrywać, dostrzegało się to jak na dłoni. Długie kolce, muskularne ciała, smukłe pyski i aż świecące na tym tle czerwone punkciki oczu...

Piękno i potęga. Tym właśnie były dla mnie wyverny. Budziły we mnie respekt, szacunek... z pewnością nie nienawiść, tak typową dla smoków.

Dagon – wycedziłam, zaciskając dłonie w pięści. – Zbyt długo mnie już zbywałeś. To coś mnie dotyczy. To może być powód, dla którego tak mnie traktują, dla którego najpierw się mnie bali, a teraz z niewiadomych przyczyn chcą zrobić ze mnie broń. Rozumiesz? Musisz mi to powiedzieć.

Ty sama pozwoliłaś na to, by zrobili z ciebie broń, głupia dziewczyno! – ryknął, na chwilę prostując się z kłębka, w który do tej pory się zbijał. Wyszczerzył kły, kłapnął nimi, pozorując atak, chcąc w ten sposób mnie przepędzić.

Ale nie mógł mi zrobić krzywdy i dobrze o tym wiedział.

Głupia? – prychnęłam. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że podejmuję takie, a nie inne działania z tego powodu, że ktoś mi nie chce pokazać właściwej drogi? Skoro uważasz, że powinnam postąpić inaczej – nie krępuj się. Zdradź mi, co mam robić, a ja zaraz wcielę to w życie.

Znowu zawarczał z głębi piersi, drapnął szponami w bezsilnej złości, z jego nozdrzy uniósł się snop jasnych iskier.

Zrozumiesz. Idź dalej za tym smokonem, a wszystko zrozumiesz – wycedził wreszcie. – Jeśli po tej „próbie”, jak oni to nazywają, nadal będziesz potrzebowała odpowiedzi, z chęcią ci ich udzielę. Teraz jest to zbędnym.

Zaklęłam z bezsilności i tupnęłam jak małe dziecko, widząc w tym jedyny sposób na rozładowanie rozpierającej mnie wściekłości.

Hej, mała, co jest grane? – Damien zaraz zmaterializował się u mojego boku, ramieniem obejmującym mnie w talii sprawiając, że gwałtownie wyrwałam się z wnętrza swojego umysłu i ponownie wylądowałam na korytarzu. Aż podskoczyłam, gdy światło zastąpiło mrok panujący w tym miejscu w mojej głowie, w którym zwykle chował się Dagon.

Nic, co by cię mogło zainteresować – syknęłam i odsunęłam się, jakby mnie poparzył.

No nie bądź taka tajemnicza! – Znowu puścił mi oczko. Szlag, a może po prostu ma tik nerwowy?

Rozmawiałam ze swoim smokiem – wytłumaczyłam w miarę cierpliwie. – I dowiedziałam się paru interesujących rzeczy. Które dotyczą tylko i wyłącznie mnie, doprecyzowując. – Nie była to do końca prawda, bo jakoś nie wątpiłam, że sprawa może mieć znacznie szerszy kontekst, ale nie uważałam tego za dobry temat do rozmowy. Właściwie to żaden temat do rozmowy nie był dobry, gdy miało się za rozmówcę... jego.

Ty... co?

Tym razem to ja poleciałam daleko do przodu, zanim się zorientowałam, że Damiena wmurowało w posadzkę.

No rozmawiałam ze swoim smokiem – wytłumaczyłam o wiele mniej pewnym siebie tonem, widząc szok na jego twarzy.

Ty tak po prostu sobie z nim rozmawiasz? – wydukał.

On mnie wrabia? Podpuszcza, żebym zrobiła z siebie kompletną idiotkę, żeby... żeby nie wiem nawet co, cholera?

Tak – odpowiedziałam po chwili zastanowienia. Zabrzmiało to odrobinę jak pytanie. – A ty nie?

Czasem się do mnie odzywa, gdy czegoś chce, ale to nie jest... – Urwał w jednej chwili, jakby się zawstydził. – Serio jesteś wyjątkowa – uznał wreszcie.

Ta. Wyjątkowa.

Chodźmy wreszcie – jęknęłam i dałam się poprowadzić w stronę złoto-czerwonej klatki schodowej.

Nie wiem, kto to projektował. Rzeźbione ściany lśniły kolejną porcją złotej emalii, podobnie jak fantazyjnie gięta, masywna poręcz z chłodnego kamienia, a drewniane, szerokie stopnie pomalowano na bordowo, przez co całość kojarzyła mi się z królewską szatą. Pojęcia nie mam, skąd takie wyobrażenie, ale od dzieciństwa tak właśnie wyobrażałam sobie królewskie barwy. Dziwnie się tam czułam... ale nadal było pięknie.

Złoto – prychnął Dagon, zaraz znowu psując mi humor. – Złoto nie jest piękne. Jest niebezpieczne.

To też wytłumaczysz mi później, czy mogę liczyć na coś już teraz? – spytałam z przekąsem.

Wyverny – oznajmił takim tonem, jakby samo to stwierdzenie miało być dla mnie oczywiste. Na szczęście po chwili dodał: – Wyverny są uczulone na złoto. Powoduje rozległe, trudne do zagojenia oparzenia, które uleczyć mogą jedynie ogniem.

Wyverny naprawdę kąpią się w ogniu? – palnęłam, nawet się nad tym szczególnie nie zastanawiając.

Może nie do końca jest właściwym określenie „kąpią się” – mruknął powoli – ale tak, powiedzmy, że tak. Ogień nie robi im krzywdy. Fascynuje je i uzdrawia większość obrażeń. Nawet te wyverny, które żyją teraz – ludzie z mocami wyvernów – potrafią panować nad ogniem. Ja sam byłem na niego odporny. Ale nie sprawdzałbym na razie, czy to również po mnie odziedziczyłaś.

Nie, zdecydowanie nie spieszyło mi się, żeby to sprawdzać, ale skądś miałam dziwną pewność, że nie powinnam się ognia obawiać. Tylko, cholera, złoto też mi jakoś nie przeszkadzało.

To jak, mała, opowiesz mi wreszcie coś o sobie? – Damien znowu wyrwał mnie z zamyślenia, w które popadłam, gdy przemierzaliśmy kolejne, pozornie nieskończone ciągi korytarzy i schodów.

Ale co? – jęknęłam, cudem powstrzymując się od ostentacyjnego wywrócenia oczami. – Jestem Nihal, co już zresztą wiesz. Podobno jestem małolatą. I podobno chcą ze mnie zrobić Egzekutora.

Ale jaja. To jednak nie była plotka? – zaśmiał się cicho. Szlag, śmiech też miał przyjemny, podobnie jak wygląd. Głos właściwie też, tylko chętniej bym go słuchała, gdyby gadał w innym języku. Po mandaryńsku na przykład. Nie musiałabym rozumieć słów. – Naprawdę będziesz dziewczyną, która podbije świat, co? Nie powiem, lubię wojowniczki. Kobiety z mieczami są niesamowicie seksowne.

A ja lubię milczących facetów. Kurde, dlaczego ja tak bardzo wściekam się na mrukliwość Kurta? Przecież to wspaniała cecha.

Tylko nie jesteś zbyt... drobna? – Obejrzał mnie od stóp do głów. – Nie mówię, że to źle, bo masz naprawdę atrakcyjną sylwetkę, tylko że jesteś...

Chudym karłem? Dzięki – weszłam mu w słowo.

Nie to miałem na myśli! – Uniósł dłonie w poddańczym geście. – Jesteś delikatna. Eteryczna. Mam wrażenie, że takie kobiety jak ty powinny leżeć na poduszkach w promieniach słońca i jeść owoce ze złotej tacy, pozwalając, by inni nadstawiali za nie karku, bo stworzone są do innych rzeczy.

Leżenie całkiem w porządku, ale zamiast owoców wolałabym golonkę z grilla i kufel chłodzonego piwa – odparowałam.

Ach, ty z takich? To naprawdę urocze. – Kolejny raz błysnął śnieżnobiałymi zębami.

Jego nie da się zniechęcić, czy jak?

Z ledwością powstrzymałam się od mało delikatnego i eterycznego piętrowego przekleństwa, gdy potknęłam się o próg drzwi prowadzących na kolejną klatkę schodową, tym razem wiodącą ostro w dół, do podziemi smoczego pałacu. Damien w ostatniej chwili złapał mnie pod ramię i pomógł odzyskać równowagę, co nie byłoby tak złe, gdyby nie to, że kontakt fizyczny i wzrokowy utrzymał na tyle długo, bym mogła uznać to zachowanie względem zupełnie obcej osoby za bezczelne. I gorszące. Bo może ja na przykład nie miałam ochoty, żeby tymi wypielęgnowanymi rączkami obmacywał moją talię? Tylko Kurt miał prawo mnie tam obmacywać.

Szkoda tylko, że nie chciał.

Szliśmy dalej. Damien nadal próbował mnie poderwać, ja zerkałam w jego stronę, wyczekując dobrej okazji do tego, by podłożyć mu nogę, a kolejne metry niekończących się korytarzy przemijały, prowadząc nas coraz głębiej pod ziemię. Powietrze już jakiś czas wcześniej stało się chłodniejsze i bardziej wilgotne, ponadto pojawił się w nim jakiś dziwny, subtelny na razie zapach, który kazał mi zdwoić czujność. Nie umiałam przyporządkować go do niczego znanego, lecz miałam wrażenie, że już gdzieś go czułam. Być może jedynie przez chwilę, ale nie kojarzył mi się z niczym dobrym. Raczej z...

I jak mnie oceniasz?

Stanęłam jak wryta, w pierwszej chwili nie wierząc, że podobne słowa na pewno opuściły usta Damiena. Musiałam się przesłyszeć, prawda? Odwróciłam się w jego stronę z tępym wyrazem twarzy.

Że co? – wydukałam słabo.

Widzę, że mnie oceniasz. – Puścił mi oczko. – Więc jak wypadam?

Postanowiłam być bezlitosna.

Wygląd... – Udałam, że się zastanawiam. – Powiedzmy, że dziewięć na dziesięć, bo trochę za mało złodupny jesteś jak na mój gust. Tylko masz pecha, bo tak się złożyło, że zwracam uwagę też na charakter, a twój jest wyjątkowo chujowy.

Nie wściekł się na mnie. Kuźwa, ja tu wytoczyłam ciężką broń, a on westchnął tylko ostentacyjnie, wywrócił oczami jak rozwydrzona małolata, która kolejny raz dostała od rodziców kazanie niemożliwe do pojęcia mózgiem objętości orzeszka ziemnego, i bez dalszego przedłużania wskazał mi najbliższy korytarz, szukając czegoś w kieszeni. Udając, że wcale nie przyszła mi na myśl scena, w której wprowadza mnie w ciemny zaułek, by następnie zasztyletować i porzucić na pastwę szczurów, ruszyłam przodem.

Schody definitywnie się skończyły, a my wylądowaliśmy prawdopodobnie na najniższym podziemnym poziomie twierdzy. Choć był równie ozdobny jak jej cała reszta, z krzyżowo-żebrowym sklepieniem i pozłacanymi płaskorzeźbami niczym nie wyróżniając na tle innych, dało się wyczuć różnicę. I to przede wszystkim w temperaturze – zaczynałam się powoli trząść z zimna w czarnej bluzce z krótkim rękawem, którą na sobie miałam. Mimo wszystko jednak zauważyłam nie bez zdziwienia, że jest tam widno, a światło dobiega z...

Nie miałam bladego pojęcia. Rozejrzałam się dokładnie, ale nie dostrzegłam jego źródła. Wyglądało na słoneczne, ale skąd się wzięło, nie chciałam pytać. Jeszcze by to gościa nakłoniło do dłuższej pogadanki.

W samym centrum sali w kształcie kwadratu o zaokrąglonych rogach znajdowały się wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Solidne, zadbane, lecz dziwnie proste, pozbawione wszelkich ozdób. Od razu wydało mi się to podejrzane.

Okazało się, że Damien nie szukał w kieszeni narzędzia, którym zamierzał mnie zamordować, tylko sporego klucza na srebrnym łańcuszku. Podszedł bez zbędnego przedłużania do drzwi i wsunął go w stary zamek. Zawahał się ledwo zauważalnie, zanim obrócił go z pewnym trudem, ale nic nie powiedział – być może uznał, że moment był na tyle krótki, że nie zdołałam niczego zauważyć. Na jego nieszczęście okazałam się o wiele bardziej spostrzegawcza, niż przypuszczał.

Co tam jest, że tak się boisz? – spytałam od razu, ale grubo się przeliczyłam, jeśli myślałam, że mi odpowie.

Wzruszył ramionami, co było jedynym potwierdzeniem, że w ogóle usłyszał pytanie, i szarpnął za pozłacaną klamkę. Otworzył oba skrzydła na oścież i odsunął się kilka kroków, w moją stronę wykonując przesadnie teatralny zapraszający gest. Sprawiał wrażenie rozluźnionego, lecz cała jego postawa dosłownie krzyczała: „nawet nie licz na to, że ja tam z tobą wejdę, szanuję swoje życie”.

Rzuciłam mu ociekające pogardą spojrzenie i już miałam wkroczyć w panującą za progiem ciemność, gdy nagle oblał mnie lodowaty dreszcz.

Bo to nie była zwykła ciemność. To była Ciemność pisana wielką literą. To był żywy, zimny jak lód mrok o konsystencji gęstego kisielu, parzący i syczący, jeśli zbliżyć się do niego choć odrobinę. To była Ciemność, która – dałabym sobie głowę uciąć! – obserwowała mnie równie wnikliwie, jak ja ją...

Cofnęłam się o krok. A potem o następny. Ukryty wcale nie tak głęboko instynkt smoka podpowiadał mi, że tam nie mogło czekać na mnie nic dobrego. Do złudzenia Ciemność kojarzyła mi się z mrokiem, który widziałam w garażu z przejściem do podziemnego miasta.

Tamten też był żywy. Odsunął się, uciekł... Tylko dlaczego? Gdybym wiedziała, co zrobić, by ta Ciemność ode mnie odstąpiła...

No co, laska? Pękasz? – Damien kolejny raz postanowił zrujnować cały nastrój. Tyle w tym dobrego, że przy okazji odegnał mój strach, zastępując go kolejną porcją wściekłości, zwłaszcza gdy znowu postanowił posłać mi we własnym mniemaniu seksowne oczko. Serio, facet jest jakiś niereformowalny.

To na pewno bezpieczne? – spytałam, choć jednocześnie na usta cisnęło mi się milion krótkich, lecz treściwych instruktarzy, co też powinien moim zdaniem ze sobą zrobić.

Oczywiście, że nie – parsknął pogardliwie i roześmiał się sucho. – Chyba gdyby było bezpieczne, Rada Smoków nie określałaby tego mianem „ryzykownego”.

Kurde, a oni tak to określili? Tanja wspominała, że jest „nieprzyjemne”...

Starając się nie okazać, jaki obleciał mnie strach, odważnie postąpiłam naprzód, choć istniało ryzyko, że nogi się pode mną ugną i wyląduję na posadzce.

Wiesz, że zawsze możesz zrezygnować? – spytał Damien od niechcenia, okręcając na małym palcu łańcuszek z kluczem. Zgrywał takiego luzaka, że jeszcze tylko brakowało, by zrobił balona z gumy do żucia.

W sumie guma do włosów też powinna się liczyć, bo miał jej na sobie tyle, że przy pomyślnych wiatrach mógłby obdarować tą porcją jeszcze kilka osób.

No dobra, nieważne, grunt, że z każdą chwilą irytował mnie coraz mocniej, a pewna byłam, że już się nie dało.

To znaczy? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

Kobiety nie nadają się na Egzekutorów. A zwłaszcza ty – oznajmił, chyba nie zorientowawszy się, że właśnie zaprzeczał swoim wcześniejszym słowom, jakoby lubił wojowniczki. – Nie bez powodu poprzedni stan rzeczy utrzymywał się bez zarzutu przez tyle tysięcy lat. Jesteś drobna, delikatna, dziewczęca. To ciebie należy ochraniać, jak skarb, a nie ryzykować, że stanie ci się jakakolwiek krzywda...

Niby daleko mi było do feminazistki rodem z tandetnych dowcipów. Nosiłam w końcu stanik, depilowałam nogi, malowałam się i uważałam, że to jak najbardziej uprzejme, gdy mężczyźni przepuszczają mnie w drzwiach – przez to ostatnie chyba nawet zwykłą feministką nie powinnam się nazywać, bo przepadam, gdy traktuje się mnie jak damę. No ale gdy to usłyszałam, to krew mnie po prostu zalała.

Świat się zmienia, młotku – walnęłam bezlitośnie. – Radzę przywyknąć, bo inaczej będzie ci w życiu cholernie ciężko.

Następnie, już choćby po to, by mu zrobić po prostu na złość, zdecydowanym krokiem wsunęłam się w Ciemność.

I spieprzyłam się prosto w dół z cholernie wysokiego uskoku.

Nie wiedziałam, jak wysoko mogło tam być, ale obstawiałam ładnych kilkadziesiąt metrów. Krzyknęłam bardziej z zaskoczenia niż strachu – nie bałam się w końcu spadania, skoro miałam skrzydła – i okręciłam się kilkukrotnie w powietrzu, zanim w fali jasnopomarańczowych płomieni przemieniłam się w smoka. Zwinęłam się jeszcze raz, ostrymi kolcami i pazurami z gwizdem przecinając szczypiące mrozem powietrze, i skontrowałam rozpostartymi skrzydłami na tyle, by miękko opaść na piaszczystą ziemię. Z jakiegoś powodu instynktownie wyczułam, gdy zaczęłam się do niej zbliżać. Ciężka zbroja zachrzęściła metalicznie w zupełnej ciszy.

Nie miałam pojęcia, gdzie byłam. Uniosłam wysoko łeb i zaczęłam węszyć. Wszechobecny mróz natychmiast wysuszył mi śluzówkę w nosie i gardle, więc kaszlnęłam, siejąc wokół snopami różnobarwnych iskier. W ich świetle zauważyłam, że prawdopodobnie znajduję się w jakieś gigantycznej jaskini, wysypanej białym, delikatnym piachem, pomarszczonym tak, jakby... występował tutaj wiatr. Ciekawe...

Iskry zrobiły jednak coś jeszcze. Zmrużyłam ślepia i odsunęłam się z przestrachem, gdy nagle wszędzie wokół mnie zapłonęły setki maleńkich płomieni.

To były świece. Malutkie ogniste drobinki z mojego oddechu skakały od jednej do drugiej, rozpalając długie knoty i wynurzając z mroku coraz to dalsze partie podziemnej pustyni. Było ich tak dużo, że aż zawirowało mi w oczach, lecz wbrew pozorom nie dawały tak dużo światła, bym mogła dostrzec wiele poza nimi...

Bo być może niczego więcej tutaj po prostu nie było.

Tylko że...

Słuchaj, Czarnołuska – szepnął Dagon. – Poprowadzę cię. Słuchaj, myśl, analizuj, a zrozumiesz.

Niski, głęboki głos smoka zabrzmiał nierzeczywiście, bo wydawał mi się o wiele realniejszy, niż zazwyczaj. Zupełnie jakbym pierwszy raz usłyszała go tymi prawdziwymi uszami, a nie jedynie wyimaginowanymi. Jakby znajdował się tuż obok – prawdziwe ciało z krwi i kości, którego mogłabym dotknąć, które mogłabym ujrzeć i podziwiać w pełnej krasie. W pełnej chwale...

Tęskniłam za nim. Z jakiegoś dziwnego, niepojętego powodu tęskniłam i chciałam go ujrzeć, choć przecież nigdy nie poznałam go w innej formie, niż ta siedząca w mojej głowie. Ale to gdzieś tam było... Gdzieś w naszej wspólnej pamięci, w pamięci przystosowanego do moich możliwości smoczego ciała...

Gdzieś w pamięci jego siłą wydartego życia.

Ja nigdy nie powinienem żyć – powiedział ze spokojem. Poczułam się tak, jakby pogładził mnie po karku, owionął ciepłym oddechem, próbując przywrócić siłę i otuchę. – Tak musiało się stać. Świat upomniał się po prostu o swoje.

Ale z jakiegoś powodu musiałeś powstać – szepnęłam. – Nie powinno tak być. Smoki i wyverny nie miały prawa się ze sobą krzyżować, a przynajmniej tak mi zawsze mówiono. Nie mogłeś być jedynie przypadkiem. W tym jest...

Idź dalej. Zrozumiesz.

Więc poszłam. Zapadając się i ślizgając w sypkim białym piachu, ostrożnie posuwając między lewitującymi w powietrzu świecami, ruszyłam w kierunku podyktowanym przez instynkt, nie mając pojęcia, co takiego tam zastanę. Było tak zimno, że nie ryzykowałam przemiany w człowieka – w smoczym ciele byłam o wiele odporniejsza na mróz. Choć smoki nie były jak reszta gadów zmiennocieplne, i tak słabiej odczuwały wahania temperatur.

Cieszyłam się, że mam kształt smoka. Cieszyłam się, że mam cztery łapy i radzę sobie na lądzie równie dobrze, jak w powietrzu. Jako wyvern, byłabym bardziej nieporadna, bo do wyvernów należy jedynie niebo. Bałam się na razie wzbić do lotu, choć nie wiedziałam, co takiego mną kieruje. Być może Dagon częściowo przejął nade mną kontrolę? Być może stało się to, przed czym przestrzegała mnie Rada Smoków, czego tak bardzo się obawiała, że w razie czego nie posłała mnie na szkolenia?

Ja się tego nie bałam. Wątpiłam, by Dagon był w stanie zrobić mi krzywdę. Tylko dzięki mnie przecież mógł cieszyć się tą marną namiastką życia. Gdyby nie ja, już zawsze tkwiłby zawieszony w czarnej pustce, na wieki sam ze swoimi myślami, nie mogąc się poruszyć ani odezwać.

Nie wiem, ile tak szłam, i nie wiem, po jakim czasie natrafiłam na kolejny uskok. Teren obniżał się gwałtownie, tworząc coś w rodzaju szerokiego leja o krawędziach ginących w mroku. Nie mogłam dostrzec, co znajduje się przede mną, gdyż ściana gęstej, wilgotnej mgły okazała się niemożliwa do przeniknięcia nawet dla magicznych świec.

Chciałam zejść po wzniesieniu. Jak w zwolnionym tempie spłynąć na sam dół i zobaczyć wreszcie, co znajdowało się dalej – bo coś tam było, coś, co mnie przyzywało. Coś, co okazało się kuszące niemal do bólu, ale nie w gorączkowy, zachłanny sposób, do jakiego przywykłam jako człowiek. To coś... nakłaniało mnie do spokoju. Do powolnych, płynnych ruchów, do kontemplacji, bo tylko gdy zatrzymywałam się na moment, mogłam w pełni to docenić. Ujrzeć jego wielkość, napawać się blaskiem, nasiąkać światłem tak długo, aż sama zaczęłabym je wydzielać...

Ostrożnie – syknął Dagon.

Ale ja nie chciałam być już ostrożna. Chciałam się tam znaleźć. Chciałam dojrzeć to światło, bo ono było...

Złote. Dobre. Ciepłe.

Rozłożyłam ogromne skrzydła i wzbiłam się do lotu. Szybowałam dość nisko, wciąż mając w zasięgu wzroku dno krateru, i coraz bardziej zbliżałam się do ciemnej, kłębiącej się mgły. Gdy wreszcie się w nią wsunęłam, czując ukłucia drobnych igiełek lodu między łuskami, zobaczyłam...

Wszystko nagle rozbłysło złotym światłem. Jaskinia rozświetliła się przepięknie. Wilgoć na kamiennej skale, do której doleciałam, lśniła jak drogocenne kamienie, rozbłyskając wszelkimi możliwymi kolorami tęczy, jak obsypana diamentami. A u jej stóp rosło...

Drzewo.

Było wysokie i dziwne, w niczym nie przypominające żadnego ze znanych mi gatunków. Ze wszystkiego chyba najmocniej kojarzyło mi się z oglądanymi zdjęciami porostów w powiększeniu – wyrastające rzadko z gałęzi liście zdawały się stanowić integralną całość ze lśniącym wszelkimi możliwymi odcieniami złota masywnym pniem. Wszystko było złote, drogie, przepiękne, i świeciło tak mocno, że aż musiałam zmrużyć ślepia. U stóp drzewa, wśród przebijających ziemię, wijących się jak ogromne węże korzeni widziałam błysk soczyście zielonego mchu i niesamowicie kolorowych kwiatów, tak maleńkich z tej odległości, że przypominających bardziej rozsypany brokat, niż cokolwiek żywego.

Drzewo Świata – szepnął Dagon. Jego głos zabrzmiał nagle dziwnie słabo.

Drzewo Świata...

Jestem Dziedziczką smoka, który wyrwał Drzewo Świata z korzeniami i podpalił je!

Zatrzymałam się w powietrzu, gwałtownie bijąc skrzydłami. Metalowa zbroja, którą wciąż na sobie miałam, bo przecież nie miał mi kto jej zdjąć, zachrzęściła nieprzyjemnie i zachwiała mną, przez co o mało nie przekręciłam się do góry łapami.

Przestraszyłam się. I to poważnie. Zakręciło mi się w głowie. Warknęłam głucho, usiłując odegnać sprzed oczu obrazy...

Obrazy? Wspomnienia.

Huk płomieni, bolesny ryk rannych smoków. Kamienie zlane czarną i czerwoną krwią, wokół strzępy popalonych i rozerwanych brutalnie ciał, tak zmasakrowanych, że nie miałam pojęcia, które z nich należą do smoków, a które do wyvernów.

Wyverny się nie palą, ale panują nad ogniem. Nie tylko potrafią nim ziać. Umieją go przywołać znikąd i nakierować, a potem...

To chyba oczywiste.

Widziałam Drzewo. Ale to było inne Drzewo – potężniejsze, większe, przy którym to, do którego się zbliżyłam, wyglądało ledwie jak marna, zaniedbana sadzonka, którą ktoś notorycznie zapominał podlewać. To Drzewo było gigantyczne – tak wielkie, że miałam wrażenie, jakby swoimi gałęziami obejmowało cały świat. Płonęło blaskiem, od którego chciałam paść na ziemię, zawstydzona, że w ogóle śmiałam na nie spojrzeć...

Nie. Ja chciałam je zabić.

Ja też byłam o wiele większa i silniejsza. Nie byłam młodą, drobną samicą. Byłam ogromnym, dorodnym samcem obdarzonym zabójczą siłą i zwinnością wyverna. Byłam maszyną do zabijania, hybrydą budzącą lęk samym swoim istnieniem.

Byłam latającą kwintesencją wojny o płonących skrzydłach i jednym czerwonym oku. Oku, w którym odbijało się jedynie szaleństwo i żądza krwi.

Byłam Dagonem Zabójcą Drzewa.

To znaczy... jeszcze nim nie byłam. Byłam Dagonem, który właśnie miał zapracować na swój przydomek.

Przede mną pojawił się smok. Zaryczał i rzucił się do ataku, tak śmiesznie słaby, tak niewielki, tak... kruchy. Wystarczyło jedno niewysilone machnięcie łapą, by nim zachwiać, a potem już bez przeszkód mogłam wgryźć się w jego gardło. Rozerwać je, siejąc wokół kroplami czerwonej krwi, zgruchotać kark i...

W zamierających oczach zobaczyłam swoje odbicie. Jedno moje oko było czerwone, jak u wyverna. Szalone i potężne jak moje ciało, jak kierująca mną wola...

Drugie zaś niebieskie, smocze, smutne. Jego wyraz mówił: „co ja zrobiłem? Dlaczego ja to robię?”. To była ta cząstka, która wciąż gdzieś we mnie siedziała... Ta, która okazała się zbyt słaba, by walczyć z toczącą ciało chorobą.

Tą chorobą była krew wyverna, z której zostałam poczęta.

Połowa mnie odpowiada za bunt, a druga za rozpacz...

Zaryczałam potwornie i już przez nikogo nie ścigana, rzuciłam się w stronę drzewa. Jego pień był ciepły i miękki jak ludzkie ciało, a złota żywica obryzgała mnie jak krew, gdy zaczęłam szarpać go pazurami i zębami.

Cały świat utonął w krzyku umierającego Drzewa. Krzyku, od którego poczułam mdłości i mało nie zgięłam się wpół, lecz nie mogłam przestać – bo to byłam ja, nie wspomnienie. Bo Dagon Zabójca Drzewa się nie zawahał. Nigdy.

Krzyk wzmógł się do niemożliwego do wytrzymania poziomu, gdy zwalający się pień zapłonął...

Nie! – zawyłam razem z nim, potrząsając łbem. – Przestań! Przestań!

Chciałaś wiedzieć – wycedził Dagon, szczerząc kły. Pomiędzy nimi zabłysło kilka płomieni fioletowego ognia. Kolorowego ognia wyvernów. – Masz odpowiedzi na wyciągnięcie ręki.

Zaryczałam tylko bezsilnie, ale nie byłam w stanie się wycofać. Coś mnie do tego drzewa przyzywało, coś kazało podlecieć do niego bliżej i...

Nie! – krzyknęłam kolejny raz. Całe ciało zaczęło mnie boleć, zbroja wydała się jeszcze cięższa niż zwykle.

Prawda jest taka, Czarnołuska, że to, co ci powiedziałem ostatnim razem, to nie wszystko. – Dagon naprawdę musiał znajdować się gdzieś obok. Był tutaj, gotów mnie skarcić za to, że się ociągam, że nie rzucam się, by ukończyć jego dzieło... – Prawda jest taka, że to wyverny, Ogary Stworzyciela, ukształtowały ten świat. Stworzyły go z najczystszego vurda jak z plasteliny. Lecz coś poszło nie tak... Pojawiło się Drzewo, a wraz z nim zniekształcone, upośledzone okruchy vurda. Okruchy, które stopniowo zaczęły wypierać swój pierwowzór, które mogły sprawić, że całe Dzieło obróci się przeciwko swoim twórcom... Więc wyverny postanowiły powołać do życia wojsko. Same nie potrafiły kształtować upośledzonego vurda, lecz zdołały podporządkować go sobie za pomocą tego zdrowego i przekuć w smoki. Tylko że znowu coś poszło nie tak i smoki, zamiast zabrać się do sprzątania skutków nieudanego eksperymentu, postanowiły oddawać mu cześć. A że było ich o wiele więcej niż wyvernów, Ogarów Stworzyciela...

Widziałam ogień. Czułam ogień. Palił mnie w płucach i zmuszał, bym rzuciła się w stronę drzewa, ale nadal mu się opierałam. Jakim cudem wciąż mam na to siłę...?

Bo oni pokładali we mnie wiarę. Bo mimo tego, że powinni mnie pozbawić mocy lub nawet zabić tuż po urodzeniu, postanowili dać mi szansę. Postanowili przekuć mnie w swoją broń... pokazać, że jestem coś warta. Że mogę być ich przyjaciółką i że przyjmą mnie jak swoją, jeśli tylko zdołam się temu oprzeć. Że zasługuję na największy zaszczyt, jaki kiedykolwiek w naszej historii spotkał smokońską kobietę.

Nie mogłam ich zdradzić. Nie mogłam!

Mogłabyś, Czarnołuska – syknął Dagon. – Bo ja po to właśnie powstałem. Powstałem jako ostatnia deska ratunku, ostatnia szansa na naprawienie błędów w akcie Stworzenia. Powstałem, by ostatecznie położyć kres źródłu upośledzonego vurda, aby nie zdołał całkowicie wyprzeć tego prawdziwego. Powstałem, by zabić Drzewo Świata... i zawiodłem. A ty już wiesz, jaka jest twoja rola.

Wiedziałam. Ale nie mogłam.

Ciągnęło mnie tam. Chciałam niszczyć, chciałam zabić. Chciałam, by złota żywica splamiła moje łuski, chciałam kolejny raz usłyszeć ten rozrywający mnie od środka krzyk, chciałam, żeby to się paliło...

Odwróciłam się ostatkiem sił i puściłam na oślep przed siebie, mocno uderzając skrzydłami. Zaryczałam z bólu, gdy opadło na mnie coś ciężkiego, ale nie próbowałam z nim walczyć. Nie próbowałam, bo to nie był atak – inny smok złapał mnie, zanim nieopatrznie rozbiłam się o skalną ścianę, i delikatnie sprowadził mnie na biały piasek, jak kruche, malutkie dziecko, które dopiero uczyło się latać.

Film mi się urwał chwilę po tym, jak dotknęłam łapami stabilnego gruntu.


***


Po prostu, kurwa, nie wierzę! – Ktoś emocjonował się nade mną, za nic mając, że zamierzałam jeszcze chwilę pospać. – Puściliście ją tam samą?! Nosz ja pierdolę, czy was całkiem pojebało?! Macie pojęcie, co tam się prawie stało?!

W pierwszym odruchu zamierzałam podnieść się i solidnym kopnięciem w piszczel przypomnieć krzykaczowi, że to naprawdę nieuprzejme, wrzeszczeć tak gdy ktoś właśnie próbuje się wyspać, ale okazało się, że nie mam zwyczajnie siły, żeby choćby ruszyć ręką. Jęknęłam, gdy zorientowałam się również, że sama próba odezwania się zakończy się silnym bólem głowy. Jak można się łatwo domyślić, jęknięcie wzmogło go przynajmniej dziesięciokrotnie.

Nihal? Nihal, kochanie, jak się czujesz? Poznajesz mnie? – To była babcia. Biała zasłonka, za którą toczyła się wcześniejsza kłótnia, odsunęła się tak gwałtownie, że aż niemal zerwała dość wątłą ramę, na której wisiała. Staruszka wparowała do środka prowizorycznego pokoiku i dopadła do nieco przypominającego szpitalne łóżka, na którym leżałam.

Nie krzycz tak – zaskamlałam, zaciskając oczy. Powoli zaczynałam kontaktować, ale nadal miałam problem ze zrozumieniem, co się dzieje. – Co ja tu właściwie...?

Jezu, ty żyjesz! – Przebudziłam się na dobre, gdy do malutkiego pokoiku wytyczonego parawanami wparował rozemocjonowany... Kurt.

Kurt. Rozemocjonowany. I to tak, że niemal przewrócił stojącego obok niego przewodniczącego Rady, gdy rzucił się w moją stronę. W dodatku złapał mnie za rękę. Pewnie tylko po to, żeby zbadać puls, ale...

Kuźwa. Ja chcę częściej prawie umierać. Proszę...

Żyję – wychrypiałam. – A co mam robić? Chyba jakbym była martwa, to by mnie tak nie bolało...

Przez chwilę myślałem... – Urwał, lecz nie musiał kończyć, by wszyscy wiedzieli, co takiego chciał powiedzieć. Przyłożył mi dłoń do czoła, sprawdzając temperaturę.

Nie, przepraszam, jednak umarłam. I jestem w niebie.

Nihal... – Przewodniczący Rady chciał coś powiedzieć, lecz tym ponownie zwrócił na siebie uwagę Kurta.

No i okazało się, że te wrzaski, które mnie obudziły, były właśnie metodą Egzekutora na wytłumaczenie najwyższej Radzie Smoków, że mogła postąpić nierozsądnie.

Daj jej chociaż, kurwa, odpocząć! – ryknął i cały aż się zjeżył. – Wy w ogóle zdajecie sobie sprawę, jak mało brakowało, by to się skończyło tragedią?!

Nie zdołałaby zniszczyć Drzewa Świata w ciągu paru sekund – zniecierpliwił się przewodniczący. – Damien zdążyłby zareagować i...

Tak zdążyłby zareagować, że to ja musiałem tam, kurwa, wchodzić – wycedził Kurt. – Mieliście ją przetestować, a nie próbować zabić.

To był test. Zdała go. Jest w stanie oprzeć się chęci zniszczenia Drzewa Świata. To oznacza, że możemy jej zaufać.

Egzekutor złapał się za czarno-czerwone włosy i bezsilnie opadł na stojący w rogu pokoiku stołek. Przez chwilę oddychał głęboko, próbując się uspokoić. Jeśli mogłam oceniać, to nie wyglądał, jakby powstrzymywał się od strachu, tylko od dania komuś po pysku.

Dajcie już spokój, ja ciągle tu jestem i wszystko słyszę – syknęłam mało uprzejmie.

I podobało ci się tam? – Facet moich marzeń łypnął na mnie ze złością.

Średnio – odpowiedziałam w podobnym tonie. Obojętnie, co do niego czułam, złośliwości nie umiałam sobie darować, zwłaszcza gdy była reakcją na podobne zachowanie z jego strony. – Wiedziałam, że nie piszę się na nic przyjemnego.

Ale nie wiedziałaś, na co konkretnie. – Tym razem odezwała się babcia. Ona też wyglądała na złą, ale zacznie lepiej nad sobą panowała. – Nie powinnaś się na to zgadzać, znając tak niewiele szczegółów.

Nie mogłam powiedzieć jej nic więcej – wtrąciła się Tanja, którą dopiero wtedy zauważyłam. – Tylko działając z zaskoczenia mogliśmy mieć pewność, że jej reakcja będzie prawdziwa. Inaczej mogłaby się przygotować.

Tak, bo ja nie mam co robić, tylko spiskować wszystkim za plecami – jęknęłam, ukrywając twarz w dłoniach. Zdołałam już usiąść i nawet nie potrzebowałam pomocy, żeby się tak utrzymać. – Proszę was. Chcecie, żebym była tym Egzekutorem, czy wolicie mi jeszcze trochę dosrać?

Wszystkich zatkało. Tylko Tanja zachowała powagę, choć nieco zmiękła, widząc moją reakcję.

Przepraszam, nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało – wyznała, podchodząc bliżej do łóżka. Położyła mi dłoń na ramieniu i ścisnęła lekko, chcąc dodać otuchy. – Ale musisz mnie zrozumieć. Nie wiedziałam w tamtym momencie, czy to się uda, a jak miałabym ci zaufać jako Egzekutorowi, skoro nie mogłabym być pewna, że nie ulegniesz w pewnym momencie Dagonowi? W taki sposób udowodniłaś nam, że naprawdę nie chcesz dla smoków źle. Jesteś gotowa, by podjąć szkolenie. Nadal tego chcesz?

Tak – odpowiedziałam bez wahania. Bo chciałam. Nie ufałam im tak do końca, ale nie odrzucę tak po prostu podobnej szansy.

Dasz radę wstać i przejść do sąsiedniej sali?

Nie byłam tego wcale taka pewna, ale spróbowałam. Utrzymałam się na nogach, ale i tak Kurt musiał mnie podeprzeć, gdy się zachwiałam. Szybko przekalkulowałam możliwości i mocniej się na nim uwiesiłam, udając o wiele słabszą, niż w rzeczywistości. Sukces – dzięki temu poszedł razem ze mną i starszą smokonką. Ha!

Sąsiednia komnata okazała się czymś, co skojarzyło mi się z salą pamięci. Przez duże witrażowe okna do środka wpadały promienie słoneczne, w których przepięknie skrzyły się kamienie szlachetne, jakimś cudem zatopione w złotych ścianach. Wszędzie dostrzegałam obrazy w ozdobnych ramach i znacznie nowsze fotografie. Uśmiechnięte twarze patrzyły na mnie ze wszystkich stron – męskie, silne, czasem przystojne, czasem wręcz przeciwnie. Wszystkie bez wyjątku nosiły w sobie aurę potęgi i pewności siebie, zastygłą na wieki...

I przede wszystkim wszyscy mieli jakiś kolorowy element we włosach. Zieleń, pomarańcz, czasem pospolita szarość i odcienie niebieskiego... każdy jeden. A to w irokezie, a to w formie pasemek, a to nieregularnych plam, wyglądających na uczynione celowo niechlujnymi...

To byli Egzekutorzy. Martwi Egzekutorzy, jak się domyślałam, skoro Kurt miał być obecnie jedynym.

O rety – palnęłam, gdy tylko na to wpadłam. – Czyli te włosy to nie jest tylko twoja fanaberia? Każdy musi takie mieć?

To tradycja – odpowiedział z powagą, nie dając po sobie poznać, że moje niezbyt wyjściowe zachowanie jakkolwiek go poruszyło. – Kolor oznacza barwę łusek, jaką mieli w ciele smoka.

A myślałam, że celowo robisz się na Klaytona – mruknęłam pod nosem. – Naprawdę podobny do niego jesteś.

Tym razem się roześmiał. Śmiejący się Kurt. Ja aby na pewno żyję? Bo coś tu nie gra...

No dobra, trochę celowego działania też w tym było – wyznał. – Fanaberie młodości.

No teraz to mi dowalił tą młodością...

Na pewno wyglądasz lepiej niż on. – Wskazałam palcem na portret przedstawiający faceta z tak niedobranym zielonym jeżykiem, że to aż bolało. – Ale i tak ktoś nieopatrznie mógłby uznać cię za emo.

Tak, dobrze od czasu do czasu walnąć facetowi komplementem, ale w taki sposób, by mu się od razu w tyłku nie poprzewracało.

Minę miał taką, jakby faktycznie nie zdawał sobie wcześniej sprawy z tego, że ktoś mógłby tak z zewnątrz go odebrać.

Nie jestem żadnym... – Urwał wpół słowa, gdy Tanja odchrząknęła, niezbyt subtelnie zwracając na siebie naszą uwagę.

Podeszliśmy bliżej niej. Starałam się wyglądać pokornie, choć nie sprawiała wrażenia złej. Uśmiechała się jednym kącikiem ust, a jak na nią i tak było to bardzo dużo.

Myślę, że pewną przeszkodą może okazać się to, że wykorzystywanie magii nie idzie ci najlepiej – mruknęła, wyjmując zza pleców podłużny pakunek. Wyglądała, jakby wyciągała właśnie prezent-niespodziankę. – Słyszałam, że przez krew wyverna jest to dla ciebie kłopotliwe.

Nie rozumiem tego dokładnie – wyznałam. – Bo przecież normalne wyverny teraz używają magii, prawda? Więc dlaczego ja nie mogę? Zastanawiałam się, czy to przez to, że mam w sobie więcej z pierwotnego wyverna? Ale to nie trzyma się kupy. No bo... – Chwilę szukałam odpowiedniego słowa. – No bo chyba nie mam jej więcej – powiedziałam wreszcie. – A tak mi się przynajmniej wydaje. Ale udało mi się wykorzystać magię, gdy trzymałam miecz Kurta.

Dlatego uważam, że potrzebujesz tego. – Kobieta wyciągnęła pakunek w moją stronę i gestem zachęciła, bym go wzięła.

Rozpakowałam delikatny materiał i obejrzałam dokładnie miecz. Wydawał mi się identyczny jak ten, który dali mi, mianując na tymczasowego Strażnika Berlina, ale od Kurta wiedziałam już, że miecze Strażników i Egzekutorów na pierwszy rzut oka są niemożliwe do odróżnienia. W tym musiał kryć się ten pierwiastek, który wtedy umożliwił mi wykorzystanie mocy...

Z nim w ręce pewnie mogłam czarować, jakkolwiek to brzmiało. Dziwne uczucie. Pewna byłam, że nigdy nie będzie mi to dane.

Zwykle miecz otrzymuje się dopiero w dniu pasowania – powiedziała Tanja. – Po ukończeniu szkolenia i zdaniu egzaminu. Uznaliśmy jednak, że przez twoje kłopoty z używaniem magii niezbędne jest, byś otrzymała tę broń już teraz, bo tylko z nią będziesz w stanie w ogóle ukończyć naukę. Używaj go mądrze, Nihal Czarnołuska.

Tak zrobię – odpowiedziałam. Delikatnie przejechałam palcem po płazie idealnie czarnego ostrza.

A teraz... – Kobieta uśmiechnęła się, jakby właśnie miała przedstawić mi swój szatański plan. – Dokładnie za cztery dni masz osiemnaste urodziny, czyż nie?

To już? Szlag, przez to wszystko zupełnie bym zapomniała, że w przyszłym tygodniu będę mogła legalnie zapić problemy.

Skinęłam potulnie głową, ciekawa, do czego dąży.

Mamy dla ciebie niespodziankę w postaci... wycieczki – powiedziała wreszcie i roześmiała się na widok mojej tępej miny.

Czego? – wydukałam, pewna, że to jakiś kawał.

Wycieczki – powtórzyła cierpliwie. – Na którą wybierzesz się razem ze swoimi rodzicami i babcią. Odpoczniesz, zwiedzisz nowe miejsce... a przy okazji załatwisz dla nas jedną sprawę. Potraktuj to jako swoje pierwsze zadanie w ramach szkolenia. Nic, co sprawiłoby ci większy problem. Pamiętaj jednak, że to nie zabawa, a coś, czym zająłby się pełnowymiarowy Egzekutor, gdyby nie to, że może wysłać tam ucznia. To nie będzie udawane wyzwanie ani żadna gra. – Pogroziła mi palcem. – Miłego wypoczynku i powodzenia.

O kurde. Czy ja muszę mówić, jak bardzo mi się to nie podobało...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz